Kameliowa kariatyda, czyli opowieść o niespełnionej miłości
stowskim, wszystko to w połączeniu z tatuażami pokrywającymi odsłonięte ramiona i pierś osiłka sprawiło, że siedzący na ławce skurczył się w sobie i unosząc ramiona próbował wcisnąć kudłatą głowę w zatłuszczony kołnierz marynarki. Neonazista pochylił się, podniósł stojącą na asfalcie butelkę, bez słowa odwrócił się i wolnym krokiem odszedł wąską ścieżką wydeptywaną przez lata dla skrócenia drogi przez spieszących do mieszczącego się za kępą kasztanów przystanku autobusowego. Stary włóczęga patrzył za odchodzącym nieruchomym wzrokiem, jakoś tak bez żalu, czy pretensji. Delikatny podmuch wiatru poruszył opadające na czoło postrzępione włosy w burudnosiwym kolorze. Mężczyzna uniósł głowę i spoj-rzał na ciemniejące niebo, na którym kłębiły się granatowe chmury. Powolnym ruchem sięgnął do wytłuszczonych klap marynarki i nieporadnie postawił kołnierz chowając za nim skudlone na karku włosy. Oparł się wygodnie wysuwając do przodu wyprostowane nogi, które ubrane w jaskrawo-czerwone, pozbawione sznurówek, addidasy dziwnie kontrastowały z brudnoszarym otoczeniem. Przymknąwszy oczy z upojeniem jakimś nadstawił twarz na coraz mocniejsze uderzenia chłodnego wiatru. Nadciągająca pomału noc zaczęła okrywać ciemnymi plamami najpierw gęstwiny drzew i plątaniny krzewów w parku. Granatową kreską pogłębiała cienie w niszach i załomach pokrzywionych starością domów. Z przerażeniem kurczyla się od nagłego błysku zapalanych w oknach świateł podkreślając tym bardziej jeszcze czerń pustych oczodołów tych pozostałych okrytych nadal gęstym mrokiem. Poruszane dzikimi nagle porywami wiatru korony drzew z jękiem obolałych konarów starały się odeprzeć ataki rozjuszonej czymś wichury. Unoszone w górę płachty starych gazet tańczyły jakiś taniec niespokojny podrywając się w górę jakby w obawie przed spotkaniem z toczącymi się po asfalcie ulicy dwiema puszkami po piwie. Wyszarpywane ze złością jakąś zajadłą liście sfruwały z drzew odlatując w tę swoją ostatnią drogę tak cicho i samotnie jak wisielce jacyś przeklęci. Pochylona dziwnie w stronę parku, jedyna w uliczce, latarnia z wysiłkiem ogromnym starała się utrzymać ciężką mleczną kulę, która upstrzona gołębim guanem i okryta grubą skorupą przypieczonych w śmiertelnym dotyku komarów, rzucała wokół słaby krąg drgającego niepewnie światła. Dziwnie ciężki zapach przypalonych kartofli mieszał się z duszną wonią wilgotnych liści unoszonych nagłymi porywami wiartu razem z kłębami wiekowego kurzu. U wylotu ulicy, tuż za szeroko otwartymi drzwiami Restauracji staropolskiej, pojawiła się postać jakaś, która zamaszyście wymachując w szeleszczący papier owiniętym bukietem kwiatów skierowała się ku bramie kamienicy sąsiadującej z gwarem wieczornym brzęczącym lokalem. Młody człowiek o czarnej, falującej czuprynie z grzywą niesfornie na czoło opadającą, podszedł energicznie do ciemniejącej w mroku, okolonej portalem z brudnego piaskowca, bramy i bez namysłu odnalazł drugi z prawej guziczek staroświeckieg