Jonaszek
ekłym granatem zapowiadało deszcz. Mimowolnie spojrzał znów na sklepik.
Zrozumiał. Doszło do niego, co takiego chciano mu powiedzieć. Poczuł w sobie, to samo, co tamtego dnia. Dziwny strach wymieszany z adrenaliną, czuł jak jakaś dziwna moc zadaje mu niewidzialne ciosy, czuł jak jego ciało ogarnia smutek ścierający się z radością promieniującą od żołądka na wszystkie strony. W miejscu gdzie prężył się teraz dumnie osiedlowy sklepik „Poziomka”, za jego czasów stał maleńki domek, w którym mieszkał Jonaszek. Ten Jonaszek, niepozorny blondyn, którego los nie pozwoli mu nigdy zapomnieć.
Janek zamknął oczy a w myślach ciągle kołatało mu imię przyjaciela.
Jonaszek był dzieckiem innym niż rówieśnicy. Spokojny. Wyciszony. Ci, co go nie znali mogli odnieść wrażenie, że był jakby na siłę wepchniętym owocem żywota pomiędzy ludzi. W szkole siadał zawsze sam by zamiast na tablicę spoglądać spokojnie za szybę na przebiegającą tuż przy szkole drogę. Niepozornego chłopaczka z tłumu nie wyróżniał ani wzrost ani tym bardziej jego postura. Jedyni jego jasne włoski zwracały uwagę, przypominał młodego, niewinnego cherubinka. Połowę swojego dotychczasowego życia poświęcił osobliwej pasji. Ulubionym zajęciem Jonaszka było wpatrywanie się w samochody przemierzające czarną przestrzeń asfaltowej dali. Mógł tak siedzieć godzinami. Nic więcej nie było mu potrzebne. Powtarzał zawsze: Mamcia jak tylko dorosnę zrobię prawo jazdy, kupię Warszawę i zabiorę cię w podróż dookoła świata!
Jego ojciec żył swoim życiem, obracając się w błędnym kole słabości ludzkiej natury. Lubił szukać szczęścia na szklanym dnie kieliszka, przez co miał problemy z wątrobą. Gdy ta zaczynała mu wysyłać bolesne sygnały, że coraz to gorzej z nią, ten w odwecie pił jeszcze więcej żeby ból stawał się bardziej znośny i tak przez całe lata toczyły się koleje jego losu. Codzienne libacje doprowadziły do tego, że zmarł, kiedy chłopiec skończył trochę ponad dwa lata.
Matka wysoka, z dumni oczami, zmęczona życiem, była kobietą cichą i spokojną. Nigdy nie zwracała się do nikogo po pomoc. Pracowała w sklepie i zawsze starała się zrobić wszystko by jej kochanemu jedynakowi było w życiu jak najlepiej.
Tamtego dnia była środa. Jedna z wielu mijających obok nas. Chmury wisiały nisko nad miastem. Jonaszek po szkole zaszedł jeszcze do babci by zobaczyć czy czegoś jej nie pomóc, czy zakupów nie trzeba zrobić. Wypili herbatę, zjedli kilka herbatników z cukrem i pogawędzili. Kiedy wrócił do domu było parę minut po 17.
Mamcia już wróciłem! – krzyknął od progu – Zjem trochę zupy i biegnę na dwór do chłopaków, bo w sobotę gramy mecz z tymi z Obrońców i musimy być w formie, ma się rozumieć! – matka uśmiechnęła się z dziwnym błyskiem w oku jak gdyby jakiś niepokój dobijał się do bram matczynej duszy. Intuicja?
Umyj ręce i siadaj do stołu – powiedziała odwracając się w jego stronę, podała mu talerz gorącej pomidorówki z ryżem. Popatrzyła chwilę na syna i wróciła do pieczenia szarlotki, którą tak bardzo lubił. Chłopak wlał w siebie szybko kilka łyżek czerwonego kremu, wstawił talerz do obdrapanego zlewu, ucałował matkę w policzek i wybiegł na podwórko. Matka nie zdążyła nic odpowiedzieć, a drzwi wejściowe zamknęły się za nim z hukiem. Szarlotka rumieniła się.
Kiedy dobiegł na boisko, składy były już wybrane. Trafił do jednej drużyny z Bolusiem, Makiem, Tomkiem i Kamieniem. Przeciwko nim grała drużyna Janka a z nim o sile ekipy stanowić mieli: brat Maka – Robert, Olek, Radzio i Paweł. Jonaszek stanął na bramce, choć nie wzbudzał swoją postawą w szeregach rywali strachu, nadrabiał jednak szybkością i zwinnością swoich ruchów. Od początku narzucili tempo dla wytrwałych. Po 20 minut było 5:5. Chłopcy zalewali się potem, łapały ich pierwsze kolki, ale walczyli na całego, ciągle mieli świadomość tego, że to ich ostatni sprawdzian przed meczem o prymat na dzielnicy. Chcieli udowodnić, że są prawdziwymi mężcz