Jonaszek
odejść, wziąć to na siebie, chciał ją przeprosić. Nie umiał. Stał. Nie mógł zrobić nawet najmniejszego kroku. Cierpiał.
Po tylu latach stanął ponownie na grobie Jonaszka, by przeprosić za tamto popołudnie. Wstał znowu. Chciał się jeszcze pomodlić. Patrzył ponad siebie. Ciężarne niebo wydało na świat swoje deszczowe potomstwo. Błotnista maź zaczęła kleić się do jego czarnych, lakierowanych butów. Szarzycki zaczął się śmiać tak głośno, że jego śmiech niósł się po całym cmentarzu. Odbijał się od nagrobków i wędrował dalej. Zaczął płakać. Jego łzy mieszały się z deszczem a śmiech z płaczem. Zrozumiał, że ten deszcz to sygnał od Jonaszka. Czuł, że te krople zmywają z niego piętno młodości. Czuł się nareszcie wolny i oczyszczony! Świat zaczął wirować mu dookoła. Nie mógł złapać tchu, dusił się coraz to mocniej, chwiał się, nogi miał jak z waty. Resztkami sił opadł na ławce. Złapał się prawą ręka za serce. Krople łez spływały mu po policzkach, następnie po brodzie, kończąc żywot na fioletowej koszuli.
Podbiegła do niego młoda kobieta. Nie rozumiał, co mówi. Jej słowa tępo odbijały się od grubego muru, jakim przed światem otoczyła się jego świadomość. Po chwili usłyszał w oddali zbliżającą się karetkę. Zamknął spokojnie oczy.
Zobaczył gdzieś za mgłą siebie jak rozmawia, z Jonaszkiem, w parku na ich ulubionej ławce.