Jonaszek
yznami i żaden z nich nie odstawiał nogi tylko twardo walczył o szmaciany balon. Po kolejnym strzale któregoś z chłopaków piłka wyleciała z impetem za boisko. Niewiele myśląc w pościg za piłką zerwał się Jonaszek, który do tego momentu zachował najwięcej sił ze wszystkich. Napijemy się czegoś panowie – krzyknął Olek. Chwila przerwy była dobra do tego, aby się zregenerować i przepłukać gardło, bo unoszący się w powietrzu kurz sklejał w gardle ślinę w ciężką do połknięcia zawiesinę. Kamień wzniósł wysoko butelkę z wodą, - w sobotę w tych rękach będę trzymał szampana! – wznosił toasty a reszta chłopaków śmiała się wesoło.
Nikt nie spodziewał się, że dzień pożegna ich krwistą łuną na niebie.
Piłka wtoczyła się wprost pod nadjeżdżający samochód. Za nią pod kołami białej Warszawy znalazł się drobniutki Jonasz. Huk, tłuczona szyba, pisk opon i było już po wszystkim. Jonasz leżał nieprzytomnie na jezdni z podkurczonymi nogami i prawą ręką pod głową. Jego koledzy, gdy zobaczyli, co się dzieje pędzli ile sił mieli w nogach. Cieniutka strużka krwi sączyła się z ust chłopaka tworząc ze śliną drobną, czerwona rzekę na czarnej tafli jezdni, która po drodze wysychała jak teraz wysychało w nim życiodajne źródełko. Stali nieprzytomnie ze łzami w oczach. Nie umieli, nie byli w stanie pomóc własnemu koledze. Strach skutecznie blokował ich percepcyjne możliwości. Ktoś próbował coś zrobić. Bezskutecznie. Po kilku minutach przez tłum przedarła się jego matka, przytuliła go do piersi, domknęła jego powieki i zalewając się łzami powtarzała: Kocham cię synku, kocham cię synku, kocham cię… Tłum wpatrywał się bezradnie w milczeniu i skupieniu. Słychać było gdzieniegdzie przygaszone pomruki gapiów.
Kondukt pogrzebowy miarowym krokiem przesuwał się po nagrzanej kostce miejskiego cmentarza. W niewielkiej odległości od trumny, na czele szła samotnie, ubrana w czarną długą suknię matka chłopaka. Wpatrywała się w trumnę jak gdyby chciała sobie wyobrazić, co teraz dzieje się z jej małym aniołeczkiem. Czy łódź jego przeznaczenia dotarła już do wyspy zwanej rajem, i co najważniejsze czy dobrze mu tam gdziekolwiek jest. Tuż za nią szła babcia Jonaszka, wspierając się na długiej lasce. Jak lawina jej wszelkie myśli zmiatało z powierzchni jedno pytanie: dlaczego akurat on? dlaczego nie ona? stara schorowana kobieta, która już nic dla tego świata nie jest warta… tylko on! - jej ukochany wnuk, przed którym otwierała się brama labiryntu: labiryntu radości, nieszczęść, decyzji – labiryntu zwanego ludzkim życiem. Dalej w ciszy, jak w transie przesuwali się kolejno członkowie rodziny zmarłego tragicznie młokosa, koledzy z podwórka, szkolna delegacja, sąsiedzi i znajomi matki. Wszyscy nieśli w ręku znicze i kwiaty z wymownie wypisanymi szarfami.
Zgromadzeni otoczyli miejsce pochówku czarnym półksiężycem. Wpatrywali się to na księdza to na matkę Jonasza. Ta jak zawsze stała w zamyśleniu, oderwana od tego, co ją otaczało. W dłoniach ściskała różaniec, który kupiła synowi, gdy szedł do pierwszej komunii. Głos księdza przełamywał ciszę wirując w powietrzu między obecnymi. Trumna spoczęła w ziemi pod grubą warstwą piachu. Jako pierwsza na grobie wiązankę z białych róż złożyła matka, tuż po niej babcia, ciotki i wujkowie, znajomi ze szkoły i podwórka, a w imieniu grona pedagogicznego wychowawczyni chłopców. Łamiącym się głosem ksiądz podziękował wszystkim za przybycie.
Nim jednak ksiądz doszedł do głosu miało miejsca zdarzenie wyjątkowe. Urodziny Jonaszka wypadały dokładnie w dniu pogrzebu. Chłopcy wiedząc o tym postanowili uczcić pamięć swojego kolegi. Gdy wszyscy składali kwiaty na grobie, oni złapali się za ręce i głośno zaczęli śpiewać swojemu przyjacielowi: STO LAT! Łzy napływały im do oczu, smutek i żal blokowały dźwięki w ich krtaniach, ale mimo wszystko śpiewali coraz to głośniej i głośniej. Głosy wędrowały między drzewami, brzmiały jak pieśń bojowa. Jak gdyby szykowali się do ostatecznego sta