Cudowny obraz pierwszego sekretarza (cz.1)
W tym momencie, jakby wielki głaz narzutowy spadł z serca naczelnika i potoczył się z hukiem po kocich łbach miejskiego bruku. Przyszłość wciąż niepewna i zamglona, zaczęła jawić się jak zadanie z wieloma niewiadomymi, które naczelnik Strugaczka musi rozwiązać swoim małym ołóweczkiem, tkwiącym między zębami jak żądło. Jak cierniowy kolec, na który malutka, skrzydlata dzierzba nadziewa upolowane owady, żeby je później zjeść. Metodycznie, kawałek po kawałku.
Całe miasto ogarnęła prawdziwa euforia i gdy tylko opadły kłęby dymu z agregatów dymotwórczych, rozpoczęła się taka robotniczo-socjalistyczna fiesta, że właściciele saturatorów nie nadążali ze studzeniem rozpalonych, rewolucyjnych głów.
***
Na wieczorne świętowanie pierwszego kroku w kierunku rozwiązania zagadki pojawienia się w mieście cudownego obrazu pierwszego sekretarza, naczelnik Strugaczka wybrał się wraz z małżonką do swojego przyjaciela jeszcze z czasów walki o równość i braterstwo.
Wołano na niego „Bananowy Król”, bo miał wielkiego na pół pokoju bananowca, którego sadzonkę przywiózł kiedyś za pazuchą z hiszpańskiej wojny. Zrobił na roślinie niemały interes, bo ludzie lgnęli do tej namiastki egzotyki, jak muchy do miodu. Nowożeńcy robili sobie pod nią zdjęcia, Instytut Botaniki organizował prelekcje i pogadanki naukowe, a polityczni notable urządzali wieczorki dekadenckie, na których słuchali jazzu, pili domową whisky z polo-cocktą i zagryzali plasterkami bananów. Bananowy Król zdobył sobie szacunek i wysoką pozycję, a lokalna społeczność wybrała go jednogłośnie na przewodniczącego Miejskiego Komitetu Kontroli Partyjnej.
Ale czasy bananowego prosperity ktoś nagle i niespodziewanie zakończył. Ktoś wyjątkowo złośliwy albo zwyczajny idiota wykorzystał nieuwagę gospodarza i wysikał się do doniczki podczas jednej z partyjnych libacji. Roślina uschła. Od tamtego czasu Bananowy Król stracił radość z życia i stał się cieniem samego siebie. W Komitecie Miejskim zaczęto plotkować, że jak tak dalej pójdzie, to straci też etat. Ludzie na ulicy mijali go obojętnie, jakby stał się przezroczysty.
Jedyną osobą, która wyciągnęła do niego wtedy rękę był naczelnik Strugaczka. Podarował Królowi sweter zrobiony na drutach przez naczelnikową. Bardzo wyjątkowy sweter, bo miał na piersiach uśmiechniętego banana i dziurkę wypaloną papierosem na wysokości serca. Bananowy Król zarzekał się potem, że to dziura od frankistowskiej kuli, ale nikt mu nie wierzył, bo nie miał drugiej takiej na plecach. Ale ludzie przypomnieli sobie o istnieniu Bananowego Króla. Wrócił. Zmartwychwstał. Potem okazało się, że ma cały strych i pół piwnicy bananów: suszonych, wędzonych i w zalewie octowej. Wróciły wieczorki dekadenckie dla politycznego establishmentu. Wrócił splendor i prestiż.
- Każdego ranka, każdej nocy
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności – nucił sobie czasem pod nosem Bananowy Król.
***
Siedzieli dookoła rozchybotanego jamnika, wbijając naostrzone zapałki w cienkie plasterki wędzonych bananów, ułożonych na porcelanowym półmisku z wyszczerbionym brzeżkiem, które niespiesznie wkładali sobie do ust. Z gramofonowej tuby sączył się nostalgiczny jazz, a w szklankach wesoło podskakiwały bąbelki polo-cockty. I już nic nie było dla nich ważne. Nawet cudowny obraz pierwszego sekretarza przestał na tę krótką chwilę być taki nieunikniony.
- Czy to bimber? - słabym głosem zapytała naczelnikowa, wskazując na swoją szklaneczkę.
- Na litość boską, królowo – zachrypiał Bananowy Król – czy ośmieliłbym się nalać damie bimbru? To czysty spirytus z nutą polo-cockty, idealnie rozgrzewający zmysły!
- Ale ja po spirytusie wieszczę! - żachnęła się naczelnikowa.