Choroba
– Siemka, jak zawsze przecież. – Podaję mu rękę.
– Słabo dziś, dobrze się czujesz?
Myślę, czy nie powiedzieć, że miałem ‘chemię’, ale olewam to.
– Słabo, ale co zrobić – odpowiadam.
Mariusz jest kierownikiem. Spóźniam się codziennie, ale jest dla mnie wyrozumiały, bo wyglądam, jakbym miał zaraz umrzeć. A ja tu wciąż jestem.
Chcę iść do swojego kąta, ale zapytam go od razu.
– Masz chwilę, żeby pogadać?
– Jasne.
Idziemy do socjalu.
– Mów, co się dzieje. – Przygląda mi się uważnie.
– Muszę się zwolnić jak najszybciej. Nie dam rady dłużej pracować.
Rośnie zmartwienie na jego twarzy i wyobrażenie choroby w głowie.
– Rozumiem. Mogę ci jakoś pomóc?
– Potrzebuję pieniędzy. Należy mi się jakaś odprawa?
– Jasne. Zrobimy zwolnienie za porozumieniem stron. Należy ci się trzymiesięczna odprawa, stary.
Kurde, dziewięć tysięcy ponad! Więcej, niż potrzebuję. To będzie przeprowadzka w pięknym stylu.
– Super. Co mam zrobić? – pytam.
Już samo to pytanie mnie zmęczyło.
– Ja się wszystkim zajmę. Zostajesz dziś jeszcze w pracy?
Jednak wyjadę z tą ‘chemią’.
– Jeśli nie muszę, to chętnie pojadę do domu, zawsze po chemii czuję się jak gówno.
– Widać, stary. Ok, nic się nie martw. Zdanie sprzętu, obiegówka, zajmę się wszystkim. Podejrzewam, że nie możesz czekać miesiąc na pieniądze?
– Potrzebuję jak najszybciej. Na ‘już’ najlepiej.
Widzę w jego oczach, jak wyobraża sobie, że umieram w tej chwili. Kurczę, chyba się przeliczyłem. Przecież nie dostanę dziś pieniędzy.
Jednak wezmę tę chwilówkę, jeden pies zresztą. Później szybko spłacę.
– Ok, nic się nie martw. Leć.
– Dzięki.
Czuję się tak źle, że nie widać po mnie, jak się cieszę. Mam nadzieję, że nie zaczną mnie pytać o szczegóły leczenia albo co gorsza, poproszą o jakieś kwity, żebym to udowodnił.
– Po co? – mówię na głos, jestem w windzie sam.
Kiedy wychodzę z biurowca i idę na przystanek, świadomość, że niedługo znowu poczuję to cudowne uczucie i spotkam się z Martą, dodaje mi energii. Wszystko inne schodzi na bardzo odległy plan. Nie ma już perspektywy całodziennej męczarni w pracy, w sztucznej atmosferze, udawać kogoś innego i starać się trzymać fason.
– Yesss…
Radość zaczyna rozpierać mi serce, napływa jak fala. Uwielbiam to uczucie. Jak dziecko czekające na prezent albo wycieczkę. Flaki jakby mniej bolą i drżenie w środku słabnie.
– Musisz coś zjeść.
Wcale mi się nie chce, ale mówię to przez ten entuzjazm, niby przywołując się do porządku, bo przecież jestem poważnym, dorosłym człowiekiem.
– Ponad dziewięć koła, coś pięknego.
A potrzebuję tylko dwóch. W tej euforii chcę zadzwonić do Pawła, żeby się przygotował, bo jutro załatwię szmal. Szlag mnie trafi, jeśli będę musiał na niego czekać.
Szukam w komórce jego numeru, kiedy dzwoni mama. Przewracam oczami.
– Nie ma kiedy.
Będzie mi truć i pytać, co się ze mną dzieje, dlaczego jej nie odwiedzam. A ja zwyczajnie nie mogę patrzeć na jej zmartwiony wzrok. Ale mama to mama. I tak się nacierpiała.
Będę miał to za sobą.
– Cześć mamo.
– Bartuś, co się z tobą dzieje? Dlaczego nie odbierałeś? Nawet wczoraj nie oddzwoniłeś.
Jak mnie męczy to jej zmartwienie w głosie. Mam jej ochotę powiedzieć, żeby się w końcu odpieprzyła i pojęła, że nie jestem dzieckiem i wiem, co robię.
– Nie miałem z sobą telefonu, byłem u swojej dziewczyny.
– Masz dziewczynę?
– Tak, mamo. Ma na imię Marta i jest wspaniała. Chciałbym, żebyś ją poznała.
– To cudownie, synku. Zaproś ją na obiad. Może dziś?