Choroba
Wzdycham, bo krzyżuje mi plany.
– Nie dziś, mamo. Muszę z nią najpierw porozmawiać.
– Nie możecie przyjechać na obiad? Może być nawet kolacja.
Myślę, jak się jej pozbyć, żeby nie męczyła i wiedziała, że nas nie będzie.
– Dobrze, porozmawiam z nią, ale nie obiecuję. Jak się nie odezwę, znaczy, że innym razem.
– Bardzo mi zależy, postarajcie się. Czuję od kilku dni jakiś niepokój i obawy.
Przewracam oczami.
– Spróbuję, ale to nie zależy tylko ode mnie. Porozmawiam z nią i jak się nie da dziś, to dam znać, kiedy.
– Bardzo dobrze. Odezwij się jak najszybciej. Zrobię coś pysznego.
– Dobra, dam znać. Muszę kończyć, pa.
– Pa, synku.
Nie chce mi się jeść i z nią siedzieć. Nie znoszę czuć cały czas jej wzroku na sobie i oceniania mojego wyglądu. Gadania o moim życiu, planach i tak dalej.
I mam wrażenie, że stary wciąż tam jest, a nie w piachu. Siedzi w swoim pokoju, żeby nagle wypaść z niego wkurzony i drzeć mordę. To pamiętam dobrze, jak w małym pokoju przylegającym do salonu, gdzie nikt nie mógł wchodzić, siedział ciągle i oglądał telewizję, kiedy niespodziewanie coś mu do łba strzelało i wyskakiwał stamtąd z rozdartym ryjem.
Czuję się gorzej w naszym starym domu niż w tej durnej robocie.
– Dobra, spokój. – Przecież i tak nigdzie nie pójdę.
Teraz zadzwonię do Pawła. Wybieram numer, jest sygnał, połowa sukcesu, bo często ma wyłączony telefon.
Nie odbiera.
– Nie, tylko nie to. – Już czuję strach.
Wiedziałem, że tak będzie.
– Dobra, spokojnie, może jest w kiblu, spokojnie.
Ale uspokoję się dopiero, kiedy odbierze i będzie miał dobre wieści.
Nie mogę wytrzymać i dzwonię co chwilę, na przystanku ze dwa razy. Potem piszę wiadomość.
‘Odezwij się.’
Mam wrażenie, że mijają całe wieki, a on nie odpisuje. Mam ochotę dzwonić znowu, ale przecież nawet tramwaj nie zdążył przyjechać, a kursują co kilka minut.
– Uspokój się durniu.
Jakaś kobieta patrzy na mnie, usłyszała, że gadam do siebie. Mam to w dupie.
– No co on robi, do jasnej cholery, ile można srać? – warczę przez zęby.
W końcu przyjeżdża tramwaj. Wskakuję do niego i siadam szybko, żeby zadzwonić. Wciąż cisza. Jak mnie to wkurza.
Nie mogę usiedzieć, jestem pobudzony, jakbym za dużo wychlał yerba mate. Chciałbym już być spokojny, żeby radość wróciła, a nie niepokój, że on już może nigdy nie odebrać. Tak to jest być zależnym od czyjejś pomocy.
Wchodzę do domu i przebieram się w luźne ciuchy. Wybieram najmniej śmierdzący dres, już dawno nie robiłem prania.
– W dupie mam toooo…
Muszę się opanować.
– Oddzwoni, a ty jesteś głupkiem. Może nie wziął komórki do sklepu, cokolwiek. Uspokój się, kretynie.
Siadam na kiblu. Napiszę do niego.
‘Halo, Paweł, jesteś tam? Zadzwoń jak najszy…
Nie kończę wiadomości, kiedy dzwoni. Z ekscytacji prawie mi telefon wpada do kibla.
– Siema, siema, jestem – mówię.
– Witam, co tam?
– Słuchaj, będę miał jutro siano, ogarniemy temat?
– Jasne, jutro?
– Tak, załatwisz? Pamiętasz ile?
– Pamiętam.
– Rewelacja, daj znać. To na razie.
– Narka.
Prawie zgniatam telefon ze szczęścia.
– Yes!
Uwielbiam mieć powód do radości, aż mi się chce śpiewać.
– Marta na mnie czeka, czeka, czeka, czeka…
Wstaję z kibla, myję ręce i idę do kuchni.
– Ciociu Helenkooo, gdzie jesteś!
Nie pamiętam, kiedy miałem tak dobry humor, aż mam ochotę tupać w miejscu nóżkami. Jakby to był najlepszy dzień w moim życiu.
Otwieram szafkę nad blatem i sięgam po małą puszkę po kawie. Z szuflady biorę łyżkę stołową, folię aluminiową i siadam przy stole. Wyciągam z puszki plastikowy woreczek zamykany na żyłkę i szklaną rurkę.