Choroba
– Pieprzony szmalec.
Zapytam dziś kierownika, czy jak się zwolnię w trybie natychmiastowym, to dostanę jakąś odprawę, może nie będę musiał brać chwilówki.
– Uff. – Wzdycham. Przeszło, jest ok.
Ubieram buty w przedpokoju, prostuję się i gładzę ciuchy patrząc na siebie w brudne lustro, które komentuję.
– Jak zarzygane. Muszę je wytrzeć w końcu.
Po co się jeszcze okłamuję? I tak tego nie zrobię. Muszę się stąd po prostu wynieść jak najszybciej. Jak zdobędę resztę szmalu i złapię Pawła, zorganizuję wszystko błyskawicznie. Umawiałem się z nim, ma być czujny, ale na takich jak on nie można liczyć.
– A na ciebie można, wymoczku?
Marta może na mnie liczyć.
Cieszę się, że mogę usiąść w tramwaju, rzadko można o tej porze. Chociaż zachodzi obawa, że zasnę, a tego bym nie chciał raczej. W największe upały zasłabłem dwa razy.
Patrzę za okno, jak przesuwa się miasto, ale cały czas czuję na sobie wzrok jakiegoś dzieciaka. Wkurza mnie to. Co robi w tym tramwaju? Dzieci nie jeżdżą tą linią o tej godzinie, tylko ludzie do roboty w Mordorze.
Chcę speszyć go wzrokiem, ale ubiega mnie jego matka.
– Bartuś, nie można się tak przyglądać.
No proszę. Taki wkurzający, a ma tak samo na imię, jak ja.
Nie lubię dzieci, brzydzą mnie. Dobrze, że Marta nie porusza tego tematu. Chociaż jeszcze z nią o tym nie rozmawiałem. A kobiety zazwyczaj chcą dzieci. Jest jeszcze młoda.
– Szlag – szepczę.
Trochę za głośno, gówniarz znowu się na mnie patrzy. Ciekawe, czy ja też byłem taki wkurzający jako szczeniak. Nie pamiętam. Często dostawałem wpierdziel od ojca, to chyba byłem.
– Bartek – matka chłopaka zwraca mu uwagę.
Większości życia nie pamiętam. Przez zasraną ciotkę Helenę, wszystko przez nią. Nienawidzę jej i kocham jednocześnie. Ale gdyby nie ona, nie spotkałbym Marty, mojej wymarzonej, ukochanej.
– Czemu ten pan ma takie dziwne okulary?
Okulary? Co on pieprzy?
– To nie są okulary, synku, przestań się przyglądać. – Głupio jej za niego.
Jakie okulary? Ach… Sińce pod oczami. Co za gnojek, ale wymyślił. Gówniarze maja wyobraźnię. Teraz matka trzyma mu głowę, bo chłopak chce sprawdzić, co to jest, skoro nie okulary.
Niedobrze. Muszę źle wyglądać. W szybie się nie przejrzę, jest za jasno. Zresztą, mam to gdzieś.
Patrzę na nich i przypominam sobie swoją mamę, jak trzymałem się jej spódnicy i chowałem za nią, kiedy stary chciał mnie zlać. Broniła mnie i często przez to obrywała. Nie pamiętam, nic nie widziałem, byłem niżej i chowałem gębę w spódnicę, żeby nie patrzeć. Pamiętam tylko, że mocniej się wtedy trzymałem, bo spódnica próbowała się wyszarpnąć.
Przystanek Taśmowa, wysiadam.
Jak mi się nie chce już tu być. Śmierdzi betonem i kurzem, w ogóle śmierdzi w Warszawie. Gdyby nie Marta, szybciej bym rzucił tę korpo zabawkową pracę dla debili.
Dziś po robocie odwiedzę ją i powiem, że pewnie już jutro przeniosę się do niej na stałe.
– Ucieszy się.
– Co takiego? – pyta ochroniarz przy bramkach w biurowcu.
– Dzień dobry – mówię.
Kiwa na przywitanie i patrzy podejrzliwie, jakiś stary zomowiec pewnie. Gdzieś oni wszyscy się przecież podziali.
Wszyscy mi się przyglądają, niektórzy ze współczuciem. Przecież tylu jest chorych ludzi. Już się przyzwyczaiłem. Większość nie wie, jak zareagować i udaje, że mnie nie widzi. To odpowiada mi najbardziej, szczególnie, kiedy odsuwają się ode mnie w windzie. Byle jak najdalej. I niech nikt ze mną nie gada, chcę mieć spokój. Jakoś przetrzymać dzień.
– Siemanko, jak tam dzisiaj, stary? – pyta Mariusz, kiedy wchodzę na dział. – Nie wyglądasz najlepiej.