Antrax i druga strona czasoprzestrzeni
- Zanim zaatakujecie, posłuchajcie co mam wam do powiedzenia – rzekł mieszkaniec wieży.
- Zapłacisz za to co zrobiłeś mojemu bratu! – wysyczała Alice, jakby nie słysząc i nie widząc nic, prócz fotela i jego użytkownika.
Jeszcze dobrze nie skończyła mówić, a już rzuciła się w kierunku inkwizytora. Już miała go na wyciągnięcie ręki, już „witała się z gąską”. Nie było jej jednak dane dosięgnąć przeciwnika. Całą swoją siłą, Alice uderzyła w jakąś osobistą, ochronną tarczę. Fala energii rozeszła się po niewidocznej dotąd tafli niematerialnego szkła, po czym znikła. A Alice? Sanitariuszka jak długa runęła na ziemię. Nic jej się w prawdzie nie stało, ale idę o zakład, że gniew, który przed momentem wybuchł jeszcze się powiększył.
- Nie wyrządziłem żadnej krzywdy tobie, ani nikomu z twoich bliskich. – spokojnie, jak gdyby nigdy nic, odparł siedzący w fotelu człowiek.
Alice nie była w stanie nic powiedzieć. Odezwał się za nią Billy:
- Zabiłeś naszego pułkownika. Twoim zdaniem to nic?! Kim ty w ogóle jesteś?
- A i ta skrzydlatą kobietę pewnie też zarżnąłeś, hę? – dodałem.
- Mylicie się. Dajcie mi dojść do słowa, a wszystko się wyjaśni. Obiecuję. – nadal niewzruszonym tonem ciągnął inkwizytor.
- Byle szybko. Masz minutę. – głos Noda nie był może specjalnie donośny, ale bardzo pewny, a ton jego wypowiedzi władczy i rozkazujący. Swoją drogą ciekawe, że ich, znaczy żołnierzy, uczą w koszarach jak mają się wysławiać? Wszyscy dowódcy wojskowi, jakich znam mają coś takiego w głosie.
- Bo w przeciwnym razie, co? – zapytał, z nieukrywaną ciekawością, choć bez strachu, nasz rozmówca.
- Bo w przeciwnym razie, wszyscy zobaczymy resztki twojej wieży z bardzo wysoka. – a mówiąc to, Nod wyciągnął z prawej komory pancerza, zapalnik kironowy i odbezpieczył detonator. – Zostało ci pięćdziesiąt sekund.
- Hehehe. Nie ma potrzeby tak się denerwować. – zarechotał, raczej z rozbawienia niż ze strachu – Jestem Kabra’al, Wielki Inkwizytor w służbie Najwyższego. Moim zadaniem na tym świecie jest walka z arriane. Ze wszystkimi jakie się pojawią.
- Arriane? Co to znaczy? – wtrąciłem bezceremonialnie.
- Arriane, hmm… Jakby wam to opisać. Może najlepiej będzie tak jak w waszej mowie. Więc… arriane w waszym języku to demony. Walczę z wszelkimi demonami. Wasz pułkownik, a twój brat – zerknął na siedzącą jeszcze na ziemi sanitariuszkę – nie był już tym, za kogo go uważaliście.
- Możesz mówić jaśniej? Tracę cierpliwość, a jak się niecierpliwie to mi ręce drżą. Jeszcze z tego jakaś katastrofa może być. – ponaglił dowódca.
- Słyszałem od moich zwiadowców, że jeden z was – przybyszów - miał kontakt z likenami. Słyszałem, że wasz dowódca został ranny. Nie wiedziałem jednak, który z was był tym człowiekiem. Musiałem się upewnić przed egzekucją. Kiedy, bodaj jedno małe zadraśnięcie na ciele człowieka, pochodzi od likena, taki człowiek w kilkanaście godzin przemienia się w jednego z tych plugawych potworów. Wasz przyjaciel, był stracony już w chwili wejścia między bestie.
- Kłamstwa! I my mamy ci uwierzyć? Niby, dlaczego? – krzyknęła nagle Alice.
- A ta kobieta ze skrzydłami, to pewnie twoja znajoma, a raziłeś ją piorunami, bo to lubi. – sarkazm, któregoś z żołnierzy odbił się od marmurowych ścian komnaty.