Oczy Krystiana nie pozwalają Radkowi o sobie zapomnieć. Psie oczy człowieka, którego uważał za brata. Ale przecież to nie on go zabił. Nie on... Chyba. Pogłębiająca się paranoja prowadzi zatwardziałego gangstera na kozetkę doktora Koprowicza.
Tymczasem w miejscu zwanym Barem, gdzie można zaopatrzyć się w każdy możliwy rodzaj narkotyków, nieustannie przybywa klientów. Jednym z nich jest Fis, niegdyś lokalna gwiazda boksu, teraz – hazardzista i sfrustrowany bankrut. Całe szczęście nad spokojem w mieście czuwa ostoja prawości – prokurator, przez półświatek zwany Prorokiem. Już wkrótce okaże się, że w tym szarym od błotnistego deszczu mieście żaden z nich nie może być pewien tego, co przyniesie przyszłość – szczególnie, gdy jej kształt coraz bardziej rozmywa się w narkotycznych majakach…
Znieczulenie to debiutancka powieść Kamila Wali-Szymańskiego, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Noave Res. Już teraz zachęcamy do lektury premierowego fragmentu powieści:
Oczy wlepione ma w bladobrązowy sufit. Jutro odbędzie się sparing przed walką jego życia. Walką, która ma wprowadzić go w wielki sport i w wielkie pieniądze wielkiego sportu. Wie, że wygra, to sparing, wierzy w to. Musi tylko sprawdzić wszystko, czego nauczył się przez ostatnie miesiące, i przećwiczyć na frajerze. Worek, tak nazywał swojego przeciwnika, będzie się bronił, będzie skakał, bił i krzyczał.
Przed snem ogląda zestawienia najlepszych walk bokserskich na świecie, marząc, że kiedyś i jego nazwisko znajdzie się na okładce płyty The best of box. Wyłącza. Zamyka oczy i wizualizuje sobie walkę, powtarza taktykę. Adrenalina nie pozwala mu zasnąć. Wie, że musi się przespać, więc wstaje, idzie oddać mocz i choć wcale mu się nie chce, coś wyciska. Bierze dwie pigułki na sen. Idzie do łóżka, resztki moczu odznaczają się na bokserkach. Kładzie się, zmienia strony poduszek, upatrując w ich temperaturze przyczynę bezsenności. Prawy, prawy, lewy sierp, cofnij, prosty. Kręci się. Zasypia. Prostym zwala z szafki lampkę nocną. Zapomniał ją zgasić. Teraz przynajmniej będzie ciemno. Odwraca się, a prześcieradło jest coraz bardziej mokre. Znów zasypia. Chrapie, śni mu się, że walczy z Gwarowskim o awans. Budzą go własne chrapnięcia. Będzie niewyspany na sparingu. Chuj, i tak go rozjebie, to tylko sparing z Workiem. Więc odwraca znów poduszkę na zimną stronę, kołdrę bierze między nogi. Czuje chłodny wiatr zza okna. Pewnie znów nie zamknął luku na jachcie. Dzwoni bom. Zastanawia się, czy kotwica jest aby na pewno dobrze zarzucona, bo jeśli nie, znów obudzi się gdzieś w okolicach Meksyku. A tam nie ma lekko. Od razu zapytają, dlaczego ma kokainę, i dlaczego z nimi tego nie uzgodnił, że za dużo i że ma się opłacić, a przecież wszystko miał dogadane, że raz, na próbę, dostarcza, bo lepsza, bo wie, że sprawdzona, i że Don wie. I strzał niespodziewany, a on chowa głowę, a głowa spada z poduszki na mokre od potu prześcieradło. A przecież wcale nie spał. Więc znów się obraca i patrzy na zegarek, który jest bezwzględny i wskazuje, że już tylko trzy godziny snu. Jeśli sen w ogóle przyjdzie.
* * *
Właśnie spada. Spada i czuje, jakby treść pokarmowa miała za sobą pociągnąć resztę wnętrzności i razem z nimi wylecieć ustami. Czerń oplata go, przeraża, a jednocześnie fascynuje. Poczucie bezkresnej przestrzeni zakłóca dotyk; poznaje go, to dotyk matki, jej dłonie są zawsze zimne. Staje się to, czego nienawidzi – dolatuje do ziemi, bo ta nagle pojawia się w bezkresie, tak zawsze kończy się sen o spadaniu, ale nie uderza, tylko w sposób brutalny i nagły, choć spodziewany, zostaje wyrwany ze snu. Jakby miał uderzyć rozpędzonym samochodem w mur, ale zamiast tego budzi się po drugiej stronie, dotykając absolutu. Jakby poznał śmierć za życia.
– Budzik dzwoni od piętnastu minut.
Fis podnosi ciężkie powieki, ma wrażenie, że jest bardziej zmęczony niż wyspany. Mógł się nie kłaść. Zawsze tak jest, gdy nachodzi go ten sen, a nachodzi go zazwyczaj wtedy, gdy przed nim jest poważna walka. Parę wdechów, szybki trening twarzy (który polega na kilku błyskawicznych plaskaczach) i Fis stacza się na podłogę, wyprostowuje ręce i od razu przechodzi do pompek. Nic tak nie pobudza krążenia i perystaltyki jak pompki. Kawa, toaleta, śniadanie. Proteinowy szejk. Nic tak nie pobudza perystaltyki jak proteinowy szejk.
Matka o zimnych dłoniach chce go odwieźć, ale on woli się przejść. Pakuje rękawice, spodenki, koszulkę, ręcznik. SMS od Roberta: Wstałeś? Wstałem. Tego nie napisze, bo Robert nie jest jego ojcem. Po chwili przychodzi kolejny SMS: Twój Worek już przyszedł, rozjebiesz go w pierwszej rundzie. Dziękuję za brak presji – myśli, opłukując lepki, nocny pot z twarzy, i żałuje, że nie rozpierdolił się o ziemię we śnie.
Pół nagi wychodzi spod prysznica, a matka prawi mu komplementy, które Edypowi z pewnością by się spodobały. Stwierdza, że odwiezie go na sparing. Nie trzeba. Zakłada
kurtkę z agresywnym psem na plecach i wychodzi, zagłuszając harmider świata głośnym rapem.
Wierzy, że to jest jego czas i to on rządzi. Bo tak jest, teraz rozpierdoli wszystkich, jest panem dzielnicy, jest panem miasta, niebawem będzie panem świata i przywdzieje koronę króla planety. I nigdy jej nie odda, nie odda jej do śmierci, a nawet do grobu ją weźmie, jak faraonowie brali ze sobą drogocenne przedmioty. Ma być najlepszy, będzie najlepszy, jest najlepszy. Nie idzie, a płynie i krzyczy o swej władzy, nie słysząc własnych słów, ale krzyczy, emanując swoim jestestwem.
Jakby mógł, to by świecił jak neon. Nie, on świeci, promieniuje, jak po wybuchu bomby atomowej, rozświetlając swoje miasto tak, że widać go z Morza Deszczów na księżycu.
Skręca w prawo i słyszy pisk opon. I spada w czerń, która go otula, a spadając modli się, żeby nie przelecieć na drugą stronę muru. Modli się o uderzenie w twardą ziemię.
Książkę Znieczulenie kupić można w popularnych księgarniach: