W mieście, gdzie słowa i myśli stają się ciałem, grupa bohaterów mimo woli stanie przeciw siłom dążącym do otwarcia Katedry – tajemniczego monolitu, źródła wszystkich cudów i koszmarów, o którym wiadomo przede wszystkim, że nie wolno go otwierać. Niemal na każdym kroku czytelnik zaskakiwany jest kolejnym elementem świata przedstawionego, który pozornie działa znajomo, ale posiada zęby i kłapiące paszcze, czychające w każdej chwili na bohaterów. Świat przedstawiony to miejsce, gdzie na jednej ulicy spotyka się upadły bóg, diabeł, czarodziej manipulujący prawdopodobieństwem, antropomorficzna personifikacja snów i marzeń czytelników gazet, koszmary senne i wiele, wiele innych.
Do lektury powieści Braciszkowie niebożątka zaprasza Wydawnictwo Dolnośląskie.
Urban fantasy? Jak najbardziej. Steampunk? Oczywiście. Dystopia? Owszem. „Braciszkowie niebożątka" to bardzo mocne wejście polskiego autora na grunt raczej rzadko w polskiej fantastyce odwiedzany.
- recenzja książki „Braciszkowie niebożątka"
W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment powieści Tomasza Gnata. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Zła bajka
Przemykaliśmy jak brudne cienie przez zakurzone ulice. Pajęczynami alejek, unikając zimnego oka zachodzącego słońca, zdążaliśmy do celu. Jak ćmy do odległego światła. Do chwili spokoju. Do gromady. Do Sekretnego Podwórka.
Sekretne Podwórko było zawsze gdzie indziej. Sekretne Podwórko było zawsze gdzieś. Kulawy Jasiek szukał go codziennie i zawsze udawało mu się je odnaleźć. Później znajdywał i nas, choć nikt mu nie mówił, gdzie akurat macherkę będziemy robić. Dziwne to. Chciałem wiedzieć, jak on to wszystko ogarniał, ale nie pytałem. Jasiek uciekł od Cichych Sióstr, a one nie biorą normalnych. Nienormalnych zaś o dziwne sprawy lepiej nie pytać.
Dziś byłem na mieście z Wierką. Jak zobaczy Pan czy Pani chuchro zasmarkane, to często się zaduma nad jego ciężkim losem. W swej zadumie nie zauważy ręki w kieszeni, a na odchodnym westchnąwszy, nie sprawdzi, czy nadal ma zegarek lub portmonetkę. Lubiłem iść na miasto z Wierką, bo mało mówiła, a jak już coś powiedziała, to rozsądnie. W przeciwieństwie do Głupiego Franka, który mówił dużo, a durnie. Ale Franek, choć głupi, też był Braciszkiem Niebożątkiem, więc złego słowa o nim głośno nie powiem.
Byliśmy już blisko. Z Nowego Miasta weszliśmy w Stare Miasto. Tu uliczki wiły się żmijowo. Tutaj nieba mniej było nad nami. Tutaj więcej szczurów niż ludzi. Po drodze spotkaliśmy Bliźniaków. Nieśli worek, duży, ale widać lekki, pewnie znowu szmat nazbierali. Zdobycz jak należy, jeśli uda nam się jutro zanieść do szmaciarzy, to będziemy mieli grosza na prawdziwą ucztę.
Podeszliśmy do grupy opuszczonych chałup. Nowe Miasto, zanim pożarło truchła Starego Miasta, dawało im trochę skruszeć. Dziś Sekretne Podwórko było tutaj. Dobre miejsce. Z pokracznego parkanu jeszcze nie rozkradli drewna, chałupy, choć pochylone do ziemi, dobrze zasłaniały niewielki placyk pośrodku. Usłyszałem, że Głupi Franek nas wyprzedził. Zaśmiewał się tym swoim piskliwym chichotem, aż mu tchu brakowało. Zaczął potem coś gadać, a my popatrzyliśmy po sobie. Franek głupi był, ale nie aż tak, by do siebie gadać. Albo zdurniał do reszty, albo…
Albo sprowadził Obcego. Siedzieli we dwóch przy rozżarzonych węglach, oparci o ścianę szopy. Źle to wyglądało. Obcy był większy od każdego z nas, choć jak my obdarty i brudny. Gdy podniósł oczy, zostało w nich coś z żaru ogniska i ja już wiedziałem, że tej nocy ktoś się tym żarem sparzy. Nie musiałem być nienormalny, żeby takie rzeczy wiedzieć.
Głupi Franek, gdy nas dostrzegł, zerwał się na nogi i wyszczerzył zęby w tym swoim durnym uśmiechu. Połowie uśmiechu raczej, bo po tym, jak go koń kopnął, tylko połówką gęby mógł się uśmiechać. Więc w tej jego radości teraz pół gęby w górę szło, pół zostawało w dole – tragikomedia, mawiali Panowie i Panie, widząc Franka gębę.
– Hej, Braciszkowie Niebożątka, ale mi się miły koleżka napatoczył – wyseplenił na powitanie Głupi Franek. – Strasznie zacny macher żeśmy razem poczynili, no bo dzień był kiepski i już wracać miałem, a tu podchodzi, a tu mówi, pomóż, koleżko, Pani tamta ciężki grosz niesie, sam nie udźwignę. No to ja hyc, kapelusz z głowy zerwał, a ten tu miły koleżka…
Zalał nas potok Frankowej durnej gadaniny, ale ja już nie słuchałem. Mierzyłem wzrokiem Obcego. Rachowałem, ile by nas kosztowało siniaków, a może i grubszej waluty, by go odprawić. Wynik tych rachub wychodził zupełnie nieładny. On chyba też wszystko obrachował, bo patrzył na nas bez strachu, z wilczym uśmiechem na ustach. Zęby miał białe jak nagrobkowe lilije. Oj, nie podobały mi się te zęby.
– Nie lękajcie się, Braciszkowie. Szukam tylko zgodnej sfory, by noc mniej zimna była – rzekł Obcy gardłowym głosem. – I z pustymi rękami nie przyszedłem.
Kopnął w moją stronę wór. Nikt z nas nawet nie drgnął, ale Głupi Franek doskoczył do niego jak terier do szczura i wyciągał po kolei dary Obcego. Był i chleb, i brukiew, i cebul parę. Był nawet sera kawałek i jabłek kilka. A na koniec, teatralnym gestem, Franek wyjął z wora dar niespotykany. Usłyszałem, że za moimi plecami jeden z Bliźniaków głośno przełknął ślinę, a drugi zaczął sapać. I ja nie mogłem powstrzymać westchnienia. Tylko Wierka milczała rozsądnie.
Franek podniósł dar ku niebu. Boczek przenajświętszy. Mięso i tłuszczyk zespolone w rozkosznej fuzji tkanki. Była i kostka, i chrząstka, ale odrobinę, tylko tyle, by podkreślić doskonałość reszty. Niegodne brudne paluchy Franka takiej relikwii prosiaczej.
Na ten moment adoracji wszedł w krąg światła Kulawy Jasiek. Obserwował nas pewnie z ukrycia, bo ani Obcym, ani boczkiem nie wydawał się zbytnio zaskoczony. Na jego zazwyczaj pogodną gębę wpełzł grymas, zacisnął mu zęby i zmarszczył czoło. Szybko jednak grymas schował się pod uśmiechem sztucznym jak karnawałowe diamenty. Na mieście trzeba było uważać, bo tu jest wielu takich, co krzywy grymas na zawsze lubią wyprostować. Za to Obcy, widząc Jaśka, od razu wyszczerzył się niepospolicie szeroko. Tutaj nie było trefnych kamyków dla otumanienia naiwniaków, tutaj zębiska zwierza drapieżnego na widok smakowitego kąska. A my, schwytani pomiędzy tymi dwoma wyszczerzeniami, staliśmy, ledwo je dostrzegając. Uwiedzeni boczkiem, który Franek nadal nad łbem unosił.
Czar przełamała Wierka, kopiąc durnego ministranta mięsiwa w goleń. Frankowy pisk bólu przywrócił nas do rzeczywistości. Wszyscy usadowiliśmy się wokół ognia. Tylko w powietrzu, tam, gdzie wcześniej stali Obcy i Jasiek, przez chwilę jeszcze wisiały dwa nieuśmiechy.
– Wrzucać wszystko do gara, dziś będzie zupa – rozkazała Wierka.
Ona wiedziała, jak z byle ochłapów zrobić coś, co napełni brzuchy i starczy na dzień następny. Franek, z rzadkim u niego, bo niemym wyrzutem, przekazał dary Obcego Bliźniakom. Pod nadzorem Wierki bracia przygotowali nasz wieczorny posiłek. W wygłodniałym milczeniu wszyscy czekaliśmy, aż bulgocący wywar dojdzie. W końcu Wierka dała znak. Wspólna łyżka wędrowała z ręki do ręki. Przez kilka chwil cały świat sprowadził się do Sekretnego Podwórka i garnka w jego centrum. Do chwili bez głodu, bez zimna, bez podłości. Nawet Obcy stał się trochę bardziej swój.
– W mojej powieści miasto jest przesiąknięte wiarą w coś. Czasem w byle co, czasem na śmierć, czasem tylko na tak długo, jak to coś przynosi zysk
- przeczytajcie wywiad z Tomaszem Gnatem, autorem powieści „Braciszkowie niebożątka"
Po wyskrobaniu ostatniej drobiny z gara rozsiedliśmy się syci. Łyżka ostatnia przypadła Frankowi, więc to on miał dziś zacząć Bajki. Jak zwykle jednak trudno było się durniowi z kopystką rozstać. Oblizywał wypolerowane drewno, zerkał co chwila do kociołka, czy aby jednak nie przeoczył ostatniego kąska, mlaskał i stękał. W końcu, na znaczące spojrzenie Wierki, szybko odłożył łychę i beknąwszy donośnie, zaczął. Wyciągnął z kieszeni mały tłumoczek. Powoli, z ceremoniałem, zaczął odwijać oplatający go sznurek. Po chwili na jego dłoni leżała przejrzysta, zielona bryłka.
– Jak byłem mały, tatko dał mi ten bezcenny kryształ. Przywiózł tatko kryształ specjalnie dla mnie z dalekiej Afryki…
Frankowe historie zawsze zaczynały się tak samo. Zawsze ten tatko i Afryka. Ale nie przerywaliśmy. Franek, choć głupi, też był Braciszkiem Niebożątkiem, więc kiedy opowiadał swoją Bajkę, słuchaliśmy w milczeniu. Poza tym, kiedy wgapiał się w ten swój kryształ, to tak nie seplenił i jego gadka już taka durna nie była. A jak się rozkręcił, to zawsze coś ciekawego opowiedział. A to o podziemnych ogrodach, ciągnących się bez kresu w stalowych korytarzach. A to o łowach na białego słonia, którego nikt zdrowy na umyśle nie widział. Albo o żyjących w betonowych jaskiniach małpoludach, które wychodziły tylko w nocy, by oddać cześć czaszce księżyca. Chciałbym wiedzieć, skąd Głupi Franek te wszystkie historie brał, ale nie pytałem. Słuchałem. Tego wieczoru było o widmowej karawanie handlującej kośćmi olbrzymów.
Przebrzmiało ostatnie słowo opowieści, a my przez chwilę dumaliśmy o tych odległych krainach, których pewnie nigdy nie odwiedzimy. Może nikt ich nigdy nie odwiedzi, poza Frankowym okiem wgapionym w kryształ. Nic to, wszak Bajki dopiero się rozpoczęły. Pewnie dziś jeszcze niejedna tęsknota i tajemnica zostanie ubrana w słowa. Franek z namaszczeniem schował swój skarb i wskazał na Wierkę. Chyba jeszcze jej tego kopniaka nie wybaczył. Wierka zawsze lubiła być ostatnia i Franek o tym dobrze wiedział. Ale cóż poradzić, Bajki miały swoje zasady.
Wierka nie opowiadała. Wierka śpiewała. Nie za głośno, żeby ludzi nikczemnych nie zwabić, tak tylko, by wypełnić Sekretne Podwórko. Zaczęła od piosenki o Zręcznym Szczurze, najpierwszym łapserdaku w Starym Mieście. Później śpiewała o miłości Pani do Pana, miłości niespełnionej i żałosnej. Skończyła, jak zwykle, przyśpiewką ze swojej wsi, o Wiosennej Panience. Wierka coś takiego robiła tym swoim śpiewaniem, że czułeś, jakbyś w tej piosence był. Jakbyś ze Zręcznym Szczurem śmigał po Małpim Gaju i ciemnych alejkach, jakby ci serce na tysiąc kawałków pękło, jakbyś był każdym kłosem żyta. Kiedyś Wierka zaśpiewała o Latającym Człowieku i, przysięgam na Katedrę, widziałem, jak Bliźniaków na dwie stopy nad ziemię uniosło. Ona też to chyba zauważyła, bo już więcej o Latającym Człowieku nie śpiewała.
Po ostatnim przebrzmiałym dźwięku zapadła cisza. Wierka wolała być ostatnia, bo po jej Bajkach trudno było czasem odróżnić, gdzie kończył się wieczór, a zaczynał sen. Tym razem jednak to zawieszenie szybko minęło, przerwane jednym gestem. Wierka wskazała na Obcego. Zapomnieliśmy o nim na chwilę, a ten siedział sobie jak gdyby nigdy nic. Obcy nie stracił rezonu i znów błysnęły białe ząbki wilczą obietnicą.
– Oj, Braciszkowie, gdzież mi tam do waszych gawęd się wtrącać. Ani ja śpiewać nie umiem, ani bajać. Ale co umiem, to pokażę, może was to zabawi.
Obcy wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczały kości. Potem padł na czworaka i zaczął okrążać nas siedzących przy ognisku. To bliżej, to dalej od blasku ognia, a cienie igrały na jego twarzy, spowijając całą postać. Powoli z tej gry cieni zaczęła splatać się historia. Zwierz dziki tropił i węszył. Odnalazł trop i wyczuł w powietrzu zapowiedź krwi. Łapa za łapą włochatą, coraz szybciej, od przemykania ukradkiem do dudniącego pędu, do słodkiego wichru pogoni. Wijące zielsko chłostało boki, ale nie czuć było bólu w zapamiętaniu łowcy. Już blisko, już posmakować można przerażenia zdobyczy. Aż w końcu ostatni skok i zacisnęły się zębiska na gardzieli, i wydarły ostatni oddech z płuc. Uniósł się łeb włochaty i skowyt wypełnił noc. Przychodźcie, kosmaci pobratymcy, nadszedł czas dzielić łup.
Przyszli na wezwanie. Przełazili przez parkan drewniany, przekradali się pod pochylonymi dachami chałup. Stanęli tam, gdzie blask się kończył, w półcieniu granicy między nocą a ogniem. Ich zęby i ślepia lśniły w tym półmroku drapieżnie. Wysocy i chudzi, ale pod tą chudością były u nich twarde ścięgna i napięte mięśnie, a nie, jak u nas, głód i niedola. Nie patrzyli na nas, nie patrzyli na Obcego, gapili się w ogień z fascynacją dzikich zwierząt.
Obcy tymczasem jak gdyby nigdy nic wrócił na swoje miejsce w naszym kręgu. Wrócił w blask ognia, ale oplatające go cienie nie zniknęły. Nadal tańczyły, rozmazując rysy i splatając się w jakąś historię. Tym razem jednak my chyba też mieliśmy w niej odegrać rolę. Obcy wlepił oczyska w Kulawego Jaśka, wskazał na niego teatralnym gestem i przemówił:
– Teraz ty, Braciszku, gawędę opowiesz, a o czym, to ja zadecyduję. Bo widzisz, powiadają, że kto jak kto, ale Kulawy Jasiek od Niebożątek wszystko, co w mieście jest, potrafi znaleźć. I że o sprawach wszelkich wie więcej niż stary szynkarz.
Jasiek zrozumiał już, że żadne trefne uśmiechy Obcego nie zmylą. Wpatrywał się w intruza i nic nie mówił. Teraz to nawet Głupiemu Frankowi zrzedła mina, widać poznał, że tym razem niezmierną głupotę zrobił.
– Pan pewien szuka czegoś w mieście, Jaśku – kontynuował swoją przemowę Obcy – a ty mi powiesz, gdzie to jest. Jak dobrą historię opowiesz, to jutro Braciszkowie znów gawędy będą mogli snuć. A jak mi się twoja gadka nie spodoba…
Zawisła w powietrzu groźba, wsparta złowrogimi gębami i zaciśniętymi pięściami otaczających nas postaci.
– Co chcesz wiedzieć? – rzucił krótko Jasiek.
– Od razu do rzeczy? Bez wstępu? Bez przytupu? – Obcy parsknął śmiechem. – Toć noc jeszcze panna. Zacznij, Jaśku, od powiedzenia, co wiesz o Katedrze.
– Katedra wysoka na tysiąc stóp przebija niebo, ach, cóż to za cud. Każdy ją widzi, każdy ją zna, czarna jak węgiel, błyszcząca jak skra. Raz, dwa, trzy, wy-pa-dasz ty – wyrecytował Jasiek piskliwym głosikiem.
Obcy wstał bez słowa i podszedł do Jaśka. Z niezmąconym spokojem, bez emocji, walnął go kułakiem po głowie. Jeden raz, drugi. Kopniak w brzuch, doprawiony następnym w udo. Razem z Bliźniakami chcieliśmy skoczyć na pomoc. Chwyciły nas twarde ręce i usadziły bezceremonialnie. Szarpałem się chwilę, ale zastygłem w bezruchu, gdy usłyszałem za plecami złowrogie warczenie. Obcy wrócił na swoje miejsce.
– Jaśku, Jaśku… My tu wszyscy dorośli, a ty cacanki-rymowanki dla dzieciuchów opowiadasz? Zacznij raz jeszcze, pięknie proszę.
– Chciałeś z przytupem – odpowiedział Jasiek.
Obcy westchnął ciężko i zaczął znów się z ziemi zbierać. Jasiek uniósł ręce w obronnym geście.
– Już mówię wszystko. Dziadunio mi opowiadał, że Katedrę diabeł wybudował. Ksiądz na kazaniu mówił, że to aniołowie ją poczynili. Prawda jest taka, że nikt nie wie, skąd się wzięła. Jednego dnia był na parceli szynk, targ rybny i burdel. Drugiego dnia była Katedra i pół burdelu. Bez gromów z nieba, bez jęków dusz potępionych, po prostu była, jakby stała tam od zawsze. Obadali ją asesorzy, komisarze, księża i profesorzy. Ludziska próbowali ją kilofami kuć, prochem wysadzać i podkopywać. Nic to nie dało, bo twardsza jest niż diamenty i sięga chyba w głąb aż do Antypodów. To ją zostawili w spokoju i poszli się swoimi rzeczami zajmować. Szynku nie szkoda było, bo Żyd, co go prowadził, trunki wodą chrzcił nadmiernie. Nowy targ rybny na Zarzeczu rozłożyli. A z połowy burdelu pożytek taki sam jak z całego, tylko wolniej. Wszystko było jak dawniej.
Jasiek przerwał na chwilę i spojrzał na Obcego. Ten pokiwał tylko głową ze zrozumieniem i dał znak, by kontynuował.
– Prawie wszystko. Bo wnet się w mieście dziwne rzeczy dziać zaczęły. Cudotwórców, kuglarzy i sztukmistrzów zawsze tu było pełno, tylko teraz niektórzy rzeczywiście cuda potrafili czynić. Wyroiło się też od groma wszelkiej maści stworków i pokrak. Krasnoludki pod nogi wszystkim właziły, póki ich koty do ostatniego nie zeżarły. Dydko raz wylazł i dzieci straszył, ale mu zaraz ten wielki łeb obili i pajęcze nóżki połamali, to już więcej nie wychodził. Smok ognisty latał chwilę po niebie, jednak wnet pierdyknął ogniem i runął jak kamień na kościół Wniebowstąpienia. Poza tym, gdy kupa ludzi zgodnie coś przedsięwzięła, to słowo stawało się ciałem. I tak to do dzisiaj jest. Katedra stoi, ludziska cuda czynią, czasem jakiś kulfon metafizyczny wyskoczy. Tylko słowo się rzadko już ciałem staje, bo naród coraz mniej zgodliwy. Nic nowego pod słońcem.
– Ano nic, dobrze mówisz – stwierdził Obcy. – Widzisz, Jaśku, jednak potrafisz, jak się ładnie poprosi. Skoro tak wszystko wiesz, to powiedz mi rzecz najciekawszą. Powiedz mi mianowicie, jak do środka Katedry można wejść?
– Katedry nie wolno ruszać. Każdy to wie. Poza tym mówiłem, że próbowali i nikomu się nie udało.
– Próbowali i się nie udało, bo nie znali sposobu. Ty, Jaśko, z twoimi talentami, sposób na pewno znaleźć możesz.
Jasiek pochylił głowę, na której zdążył już wyrosnąć dorodny guz. Wymamrotał coś pod nosem.
– Głośniej, głośniej, Braciszku – popędził Obcy.
– Mówiłem, że nie znam, bo tam nie patrzyłem. Zbyt straszno, jak za blisko Katedry patrzę.
Obcy znów wstał, a Jasiek wzdrygnął się i próbował odsunąć, ale stojące za nim postacie przytrzymały go na miejscu. Obcy podszedł i wziął głowę Jaśka w obie ręce, otulając ją jak dłonie matuli.
– Straszno, Jaśko, to w noc zimną, krwią brocząc po śniegu, dzikiemu zwierzowi umykać. Tyś jest teraz wśród Sfory, więc nie bój nic. Znajdziesz mi to wejście, pięknie proszę.
– Znajdę, puść, zostaw.
Jasiek szarpał się w objęciu Obcego. Ten puścił go i odstąpił usatysfakcjonowany.
– Pomocy jakichś potrzebujesz? Różdżkę czarodziejską? – szydził, błyskając białymi ząbkami. – Magiczny kogel-mogel przyrządzić?
– Nic nie trzeba. Daj mi czas do jutra, to znajdę wejście.
– Do jutra powiadasz? – Obcy przechylił łeb i zmierzył Jaśka wilczym wzrokiem. – Czy ty mnie aby nie zwodzisz? Pamiętaj, co raz Sfora znalazła, to raz jeszcze odnaleźć może. A wtedy to zamiast darów, przyniesiemy same smutki.
– Nie zwodzę. Powiedziałem, do jutra wszystko znajdę. Jest umowa.
– Umowa umową, ale rękojmię mieć muszę. – Obcy zastanawiał się chwilę, po czym spojrzał na Głupiego Franka. – Nawet mam pomysł jaką. Dawaj kryształ, koleżko.
Franek zbladł jak ściana. Zerwał się na nogi, ale twarde dłonie już czekały. Obcy podszedł do niego i sprawnie wyłuskał mu z kieszeni zawiniątko obwiązane sznurkiem. Odwinął je bez ceregieli i podniósł kryształ do oka, łapiąc w nim blask ognia. Wpatrywał się w kryształ przez chwilę, po czym zmarszczył czoło złowrogo.
– Macie mnie za durnia, Braciszkowie? – warknął. – Toż to zwykłe szkiełko butelkowe, rzeką wygładzone.
Gniewnie rzucił Frankowy skarb w ogień. We Franka bies wstąpił. Wyrwał się trzymającym go łapom i z piskiem skoczył rozgrzebywać płonące polana. Języki płomienia lizały jego dłonie, oplatały ręce, sięgnęły głowy. Zajęła się Frankowa czupryna ogniem, tlił połatany kabat, ale on nie przestawał grzebać i popiół w niebo wzbijać. W końcu chwycił odnalezione szkiełko i przycisnął je do piersi. Jakby dopiero teraz poczuł żar, zerwał się z wrzaskiem i rzucił ślepo przed siebie. Nie przebiegł kilku kroków, gdy dopadły go postacie wilcze. Obaliły Franka na ziemię, szarpiąc, drapiąc, kąsając.
Wszyscy patrzyliśmy na to w niemym osłupieniu. Pierwszy zareagował Obcy, który skoczył między kotłujące się postacie i zaczął roztrącać je kopniakami i ciosami pięści. Wreszcie odpędził napastników. Dysząc ciężko, stał nad skulonym Frankiem i mierzył wzrokiem wycofującą się Sforę. Tamci, skamląc i unikając jego spojrzenia, wrócili w cień.
Wierka wstała pierwsza i podeszła do Franka. Patrzyła na głowę osmoloną, ręce poparzone, na krew zmieszaną z popiołem i brudem podwórka. Patrzyła tym swoim dziecięco-starczym wzrokiem i nic nie mówiła. Tutaj nic nie trzeba było mówić. Obcy widać tego nie rozumiał.
– Oj, koleżko, o szkiełko marne tyle żeś sobie szkody narobił? Nie moja wina, nie moja…
Spoglądał kolejno po nas, jakby szukając potwierdzenia. Nie znalazł go. Odwrócił się plecami do ogniska.
– Wybaczcie, Braciszkowie – rzucił do nikogo, w noc gwieździstą. – Nie chciałem. Nie tak miało być. Jednak umowa to umowa. Znajdziemy was jutro.
Obcy odszedł w ciemność. Za nim podążyła reszta Sfory.
Franek zaczął kwilić. Jak ptak z gniazda przedwcześnie wyrzucony, bez słów, bez myśli. Rozdzierająca nuta mieszała się z dymem i uniosła ku niebu. Wierka pochyliła się nad nim i szepnęła coś do ucha. Kwilenie ustało i Franek z trudem pokiwał głową. Popatrzyliśmy po sobie, wiedząc, co będzie dalej. Wycofaliśmy się w kąt podwórka.
Odchodząc, usłyszałem, jak Wierka zaczęła nucić. Znałem tę melodię. Piosenkę o Lekkim Umieraniu śpiewała Wierka Pawełkowi, kiedy po nim wóz przejechał. Śpiewała Zuzce od Krów, kiedy krwią zaczęła kaszleć. Śpiewała Bartkowi, gdy spadł z dachu i leżał nieruchomo w rynsztoku na Szewskiej. Jak się poszczęści, to będzie Wierka kiedyś w pobliżu, żeby i mi zaśpiewać.
Mijały chwile. Przykucnęliśmy i w dogorywającym blasku porozrzucanych polan graliśmy w marynarza. Kulawy Jasiek zawsze wygrywał. Po pewnym czasie dołączyła do nas Wierka.
– Nie można tego tak zostawić.
– Umowa jest – odpowiedział Jasiek.
– Umowa jest z Obcym – skontrowała Wierka.
Jasiek spuścił głowę i rozmyślał przez chwilę. Potem spojrzał mi prosto w oczy.
– Wiesz, co ci się będzie w nocy śniło?
Popatrzyłem na leżące w pyle podwórka ciało. Na Głupiego Franka, który mówił dużo, a durnie. Na Głupiego Franka, co w szkiełku widział dalekie krainy. Na Głupiego Franka, który kiedyś znalazł mnie obitego przez dozorcę i na własnych chudych barkach do Sekretnego Podwórka doniósł. Nie przestając cały czas durnie gadać.
– Wiem. Ale najpierw trzeba się pożegnać.
Na znak Wierki Bliźniaki unieśli ciało i poszli w stronę jednej z chałup. Położyli Franka na klepisku i stali kilka chwil w milczeniu. Po pewnym czasie jeden pochylił się i zaczął grzebać w kieszeniach Frankowego kabata. Wyciągnął kozik składany i przekazał go bratu. Grzebał dalej i odnalazł drewnianego konika niezdarnie wystruganego. Schował go do kieszeni. Podeszła Wierka i wyjęła zza Frankowej pazuchy garść groszy z dzisiejszej macherki. Jasiek wziął lewy but, prawego nie potrzebował. Podszedłem i ja. Z trudem rozwarłem zaciśnięte Frankowe palce i zabrałem osmoloną bryłkę szkła. Wychodząc z chałupy, zastawiłem drzwi belką. Zanim przyjdzie Nowe Miasto pożreć Stare, będzie miał Franek trochę odpoczynku.
Bliźniaki na nowo ułożyli ognisko. Rozsiedliśmy się wokół.
– Widziałeś, gdzie są? – zapytałem Jaśka.
– Widziałem, poprowadzę.
Wierka zaczęła nucić kołysankę. Wpatrywałem się w rozkwitłą nade mną łąkę gwiazd. W księżyc tuż po nowiu jak kosa niebiańskiego żniwiarza. Tam od wschodu już gwiazdy pożerała ciemna ściana chmur. Będzie jutro lało. Myśli płynęły coraz leniwiej. Czekałem tak kilka chwil na przewodnika.
Przybył. Gruba, włochata ćma tańczyła pomiędzy iskrami ogniska a wszechświatem. Uciekała przed moim spojrzeniem, a ja goniłem za nią ponad podwórkiem, ponad dachami chat, ponad całym miastem. Dostrzegłem orgię świateł Wiecznego Karnawału, zobaczyłem piekielną łunę nad Kombinatem, dojrzałem przebijający nieboskłon monolit Katedry. W mojej pogoni za ćmą zapędziłem się na Zarzecze. Wśród rozświetlonych okien domów i szynków czerniała plama Starego Parku. Tam, przez gęstwę drzew, krzaków i rozrosłego zielska, prowadziła mnie ćma do leża. Sfora spała, rozłożona na trawie. Obcego nigdzie nie było widać.
Śniły im się udane łowy. Śnił im się brzuch pełny i wspomnienie smaku mięsa w paszczy. Śniło im się leże bezpieczne i wataha zgodna w błogie letnie popołudnie. Ale nagle usłyszeli z oddali rwetes. Ujadały psy, dudniły bębny, wrzeszczały trąbki. Obława! Uciekać, umykać! Zerwała się Sfora i popędziła przed siebie. Przez chaszcze i zarośla, byle jak najdalej. Wybiegli na zalaną słońcem polanę. Tu jednak już na nich czekali. Huknęły strzały. Padł brat z lewej, padł brat z prawej. Uciekać. Byle dalej. Byle do ściany lasu dopędzić, byle skryć się wśród drzew. Wtem ziemia znika spod łap i oto ciemność najeżona ostrymi palami. Ostatnie spojrzenie na kwadrat błękitu nad łbem, nim w strudze krwi i ostatnim rzężącym oddechu wszystko gaśnie.
Na Sekretnym Podwórku obudził mnie odległy skowyt bólu. W mieście to nic nowego. Wyciągnąłem zza pazuchy Frankowy skarb. Popatrzyłem w niego chwilę i dojrzałem tylko żar dogasającego ogniska. Miał Obcy rację, szkiełko zwykłe. Schowałem je na powrót głęboko. Odwróciłem się na drugi bok i zasnąłem. Tym razem nie śniło mi się nic.
Książkę Tomasza Gnata kupicie w popularnych księgarniach internetowych: