Zbrodnia w światku wydawniczym. „Smog" Pawła Fleszara

Data: 2023-10-30 11:06:22 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 12 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

To brzmi jak dobry początek powieści: w niejednoznacznych okolicznościach umiera autor kryminałów. Sęk w tym, że wkrótce ciało Daniela Kasprzaka ginie i trudno ustalić, czy był to wypadek, morderstwo, czy może... mistyfikacja? Tymczasem jego nowa książka sprzedaje się znakomicie. Kluczowe wydaje się pytanie, jaką rolę w tych wydarzeniach odgrywa Laura, bliska znajoma zaginionego autora. Czy mówi wszystko, co wie? A może jest klasyczną femme fatale rodem z kryminałów noir?

Prowadzący śledztwo komisarz Wit Nawrocki musi odnaleźć się w na pozór niewzbudzającym podejrzeń środowisku pisarzy i wydawców, blogerów i czytelników odwiedzających targi książki oraz książkową giełdę na pchlim targu. Tymczasem podczas sadzenia lasu Prawiek, upamiętniającego Nagrodę Nobla dla Olgi Tokarczuk, zostają znalezione zwłoki. Atmosfera gęstnieje jak jesienna krakowska mgła.

Smog Paweł Fleszar grafika promująca książkę

Do przeczytania powieści Pawła Fleszara Smog zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Smog

Rozdział 1

1

Słysząc przyspieszony, płytki oddech, dyspozytorka Krakowskiego Pogotowia Ratunkowego uznała, że będzie to jeden ze stalkerów seksualnych dyszących do słuchawki, a potem opowiadających sprośności. Sytuują się oni na przeciwnym biegunie do starszych, staroświeckich panów, którzy poetycko nazywają dolegliwości oraz części ciała, nie chcąc urazić uszu słuchającej kobiety, a może i swoich ust. „Zawodzi mnie hydraulika, szanowna pani”.

Na stalkera wskazywał również fakt, że dzwonił bezpośrednio na dziewięć, dziewięć, dziewięć – obsługa numeru sto dwanaście spuściłaby go wcześniej po brzytwie.

Mężczyzna po drugiej stronie słuchawki przełknął ślinę, a kiedy wydobył z siebie chrapliwy głos, zrozumiała, że nie będzie to jeden z setek bezsensownych, absurdalnych telefonów, stanowiących niemal jedną trzecią zgłoszeń. Zamówień pizzy (albo tylko keczupu, który się skończył), skarg na zablokowany telefon (na numery alarmowe można dzwonić bez karty, PIN-u czy doładowania), pytań o najbliższą aptekę albo: „jak ja mam zażywać te białe tabletki?”. Spowszedniało jej też traktowanie jak zegarynkę.

– Proszę pani, chciałem zgłosić wypadek.

– Tak, z jakiego adresu pan dzwoni?

– Ale może opowiem, co się dzieje, bo ten gość to już chyba trup.

– Proszę podać adres zdarzenia. – Tego zawsze musieli dowiedzieć się najpierw, w razie gdyby zgłaszający nagle się rozłączył i trzeba było szukać ofiar.

– Smocze Apartamenty. Adres: Rakowicka 44D, ale na tyłach, za Karmelitami Bosymi i dalej.

To się zgadzało; na wypełniającej ekran mapie z lokalizacją dzwoniącego numeru widziała czerwoną kropkę mrugającą w centrum miasta, nieopodal cmentarza Rakowickiego i Uniwersytetu Ekonomicznego.

– Ile osób jest poszkodowanych?

– No, jeden facet, jak mówiłem. I jeszcze jest jego kobita, która mi tu trochę świruje – przy drugim zdaniu mężczyzna ściszył głos.

– Co się dzieje? – przeszła do właściwego wywiadu medycznego.

– No, facet dostał jakiegoś ataku i ta pani Laura przybiegła do mnie, że nie oddycha i nawet jak mu lusterko przystawia, to nie ma na nim pary.

Dyspozytorka odbierała zgłoszenie przez zestaw słuchawkowo-mikrofonowy, wolnymi rękami na bieżąco notowała na klawiaturze otrzymane informacje. Z każdej rozmowy musiała powstać notatka, ale nawet jeśli rozmówca twierdził, że poszkodowany być może nie żyje, byli zobowiązani wysłać karetkę.

– Czy poszkodowany jest przytomny?

– Yyy… no nie, wie pani, on leżał u siebie w mieszkaniu i… – Mężczyzna wypowiadał swoje kwestie ciężko, z przydechem, ale teraz na dodatek jego głos przybrał dwuznaczny ton. – No i ta pani Laura przyszła do mnie po pomoc, na recepcję. Bo ja jestem tu ochroniarzem.

– Czy poszkodowany oddycha?

– Nie, no mówiłem, że nie oddychał już, jak mu lusterko przystawiała.

– Czy wykonał pan masaż serca lub sztuczne oddychanie?

– Tak, masowałem go, ale to nic nie dało. Chyba kipnął. A usta-usta to ja się brzydzę z facetem, wie pani…

Przesłała elektroniczną Kartę zlecenia wyjazdu do dyspozytora wysyłającego.

– Proszę kontynuować masaż aż do przyjazdu karetki – powiedziała do dzwoniącego mężczyzny.

– Nno tak, ale ja nie jestem już tam w mieszkaniu. Musiałem wyjść, bo ta pani Laura zaczęła spazmować i latać po budynku. Dzwonię do pani z recepcji.

Według przepisów, nie powinna się rozłączać ze zgłaszającym zdarzenie aż do przyjazdu karetki, ale widziała, że mężczyzna dzwoni z numeru stacjonarnego.

– Proszę w takim razie wrócić do mieszkania i kontynuować masaż klatki piersiowej. Zgłoszenie przyjęte, proszę czekać na karetkę.

Jeśli nie zaplanowano akurat ustawki kibiców Wisły i Cracovii, nocny dyżur z niedzieli na poniedziałek jest zazwyczaj najspokojniejszy w tygodniu. Dyspozytor wysyłający rozporządzał kilkoma wolnymi załogami czekającymi w bazie przy Łazarza, ale na Karcie zlecenia widniała adnotacja „nagłe zatrzymanie krążenia”. Wprawdzie czas wyjazdu w Kodzie 1 wynosił sześćdziesiąt sekund, jednak karetka na SOR-ze przy Wrocławskiej właśnie włączyła status „gotowy”, więc zareaguje szybciej. Wysłał zlecenie do nich.

2

Akurat zdali pacjenta na sortowni i wsiedli do karocy, kiedy rozległ się elektroniczny gong, anonsujący pojawienie się Karty zlecenia na przyczepionym do deski rozdzielczej tablecie. Janusz klepnięciem potwierdził przyjęcie, otworzyło się okno dialogowe z danymi. Nagłe zatrzymanie krążenia, trzydziestokilkuletni mężczyzna, Rakowicka 44 – wyćwiczone oko przesuwało się po kluczowych informacjach.

– No to hajda, do pompki! – krzyknął Mariusz, włączając błyski i wyjeżdżając na Wrocławską z bramy Wojskowego Szpitala Klinicznego.

Druga w nocy, pusto, więc przynajmniej nie będzie się pchał „na żyletki”, w każdą minimalną choćby przerwę między samochodami, ale nie zdejmie nogi z gazu, wjeżdżając na czerwonym świetle na skrzyżowanie. Nigdy nie zdejmował, chyba że musiał depnąć na hamulec. Był nieformalnym rekordzistą krakowskiego pogotowia w liczbie dzwonów i stłuczek. Z litery prawa w sądzie orzeka się winę stangreta; trzeba wszystko brać na klatę, mimo że często to tamci kierowcy nie odsunęli się bądź zajechali drogę, ale Mario ma swoje za uszami. Sława niektórych jego wyczynów za kółkiem dotarła nawet do szefostwa i kilka razy zabrali mu premię.

– Po co się tędy pchasz? Przecież na ekranie masz trasę przez 29 Listopada i Prandoty – warknął na niego, widząc, że ze Słowackiego zjeżdża w dół, ku Pawiej. Król życia, cholera jasna; wszystko musi robić po swojemu, nawet pomarańczowy polar odwiesza zwykle na oparcie siedzenia i póki nie zrobi się zimno, wbrew przepisom o oznakowaniu systemu pogotowia, paraduje w czarnym T-shircie.

– Spoko, luz, nie bądź Januszem. Od tej strony będzie bliżej.

– GPS nie zna tej drogi?

– Nie jest chyba jeszcze oficjalnie otwarta. W zeszły weekend odprowadzałem Wiolkę na dworzec i jechałem tamtędy później, to wiem. Rakowicka dochodzi do nowego ronda.

Po wyjeździe z tunelu nawinął w lewo, dodał gazu na Wita Stwosza, przyhamował, skręcił w prawo, dodał gazu i zatrzymał się z piskiem hamulców tak gwałtownie, że tył furgonetki mercedesa nieomal się podniósł. W świetle reflektorów widać było blokujące rondo podłużne betonowe bloki, z żółtym pasem u wierzchu. Po lewej mieli parking, za nim w głębi Muzeum Armii Krajowej, do którego należał.

– Nie porucham w tym odcinku – fuknął Mariusz.

– A może chcesz wyjść i je poodsuwać? Nie powinny ważyć więcej niż po sto kilo.

– Nie wpieniaj mnie przynajmniej dzisiaj.

Mieli po kilkanaście lat stażu w pogotowiu, obaj na etacie, więc w miesięcznym grafiku dyspozytor dość często umieszczał ich razem. Byli jak Paweł i Gaweł, a gwarantowane przypływy antypatii następowały w takie soboty jak wczorajsza, kiedy wypadł im wspólny dzień gospodarczy. Pomiędzy wyjazdami musieli wypucować od A do Z cały samochód. Karetka jest sprzątana na bieżąco, codziennie, ale i tak mogą się w niej znaleźć wszelkie płyny ustrojowe, naturalne bądź nie, jakie pacjent jest w stanie wypuścić z siebie dowolnym otworem ciała, plus produkty otaczającego go życia. A Mario nie jest fanem czyszczenia wszystkich zakamarków, póki nie zajeżdża z nich zgnilizną albo bakterie nie szarżują na niego w szyku bojowym.

Obrażony Mariusz przeleciał Lubomirskiego, na zakazie skręcił w lewo w Rakowicką i od razu w lewo za kościołem Karmelitów. Na końcu wąskiej odnogi ostro zawrócił, zostawiając za plecami feralne rondo, z tej strony też zamknięte rzędem betonowych brył. Po lewej mieli budynek z szyldem Rakowicka 44D i czymś na kształt neonu – Smocze Apartamenty – u szczytu; po prawej – wykopki pod fundamenty, a dalej blok dociągnięty do dachu, ale ze ślepymi oczodołami okien. Perspektywę uliczki, za fragmentem zabytkowej siedziby Uniwersytetu Ekonomicznego, zamykał jaśniejący na tle granatowego nieba Szkieletor. A raczej – były Szkieletor, prawie zupełnie już wyszykowany.

Zaparkowali na placyku za wjazdem do parkingu podziemnego. Mariusz nałożył niebieskie nitrylowe rękawiczki. Janusz miał je już na rękach; zabrał tablet z deski rozdzielczej i zarzucił plecak z lekami, zestawem do intubacji, opatrunkami, płynami, strzykawkami, igłami, słuchawkami. Łącznie z piętnaście kilo.

– A może tym razem ty weźmiesz armatę? – wyszczerzył się do niego szyderczo Mariusz, wskazując kilkunastokilogramowy defibrylator, wyglądający jak przenośny telewizor.

Zignorował go. Kręgosłup sypał mu się od roku, kiedy skumulowały się efekty wieloletniego, codziennego dźwigania ciężarów, urozmaicanego nieczęstymi, ale dobijającymi występami w konkurencji olimpijskiej – znoszeniem otyłego pacjenta na krzesełku z czwartego piętra bez windy, wąską klatką schodową.

Budynek miał kształt odwróconej litery C, na podwórze wiod-
ła zamknięta bramka, ale w rogu widać było oszkloną recepcję. Ruszył do niej, Mario podreptał za nim z armatą i siedmiokilową butlą z tlenem. Za kontuarem pusto, wjechali na piąte piętro, oznaczone olbrzymią cyfrą na popielatoszarym tle. Nie musieli szukać numeru mieszkania podanego na tablecie, z pewnością były to uchylone drzwi na końcu korytarza, tuż przy drugiej windzie.

Pomieszczenie rozjaśniały tylko przyćmione światełka wbudowane w ściany. Na skraju dużego, okrągłego łóżka siedział mężczyzna, który wyglądał, jakby opadł tam, bo nie mógł utrzymać się na nogach. Szczupły, szpakowaty, czerwony na twarzy, podniósł aparat telefoniczny do okularów bez oprawek, ale najwyraźniej nie mógł trafić w klawisze. Przy ścianie, odsunięta od niego najdalej, jak się dało, stała bardzo blada kobieta, z kontrastującymi intensywnie ciemnymi, zmierzwionymi włosami. Miała szybki oddech, dłońmi obejmowała gardło, jakby się dusiła. Typowa reakcja nerwowa. Była ubrana w nieporządnie zawiązany biały szlafrok, pod nim chyba nic nie miała albo tylko bieliznę, bo w rozchyleniu warstw materiału ukazywało górny fragment nagiego uda. Janusz odwrócił wzrok. W tej cholernej robocie już nawet pożądania się nie czuje.

– To pan jest pacjentem? – zwrócił się do siedzącego mężczyzny.

– Nnnie… nieee – odpowiedział tamten zdławionym głosem. – Ja… ja jestem ochroniarzem, przyszedłem tu, jak mi kazała ta pani z pogotowia, żeby kontynuować masaż. Przyniosłem nawet telefon, żeby się z nią połączyć. A człowieka nie ma. Nie ma.

– Jak to nie ma?! – Mariusz był dużo lepszy w socjotechnikach od niego, już na progu umiał rozładować napięcie, ale tym razem nie potrafił się znaleźć. Zadał to pytanie i nawet nie zamknął ust.

– Nie ma. Tu leżał. Tu. – Mężczyzna wskazał łóżko za sobą. – Nogi mu z brzegu zwisały. Ale poprawiłem. Wyłożyłem na wierzch. Nie mógł spaść. Zresztą wszędzie sprawdziłem, zaglądnąłem wszędzie.

Mówił krótkimi, urwanymi zdaniami, jakby brakowało mu tchu. Za chwilę okaże się, że przytargany sprzęt jednak się przyda…

– Kiedyś pojechałem w zespole z lekarzem, do słuchacza płyt chodnikowych, którego nie zastaliśmy, gdzieś zniknął. Za to kawałek dalej leżał inny poszkodowany. Lekarz uznał, że sztuka jest sztuka i zabraliśmy tego drugiego leżaka. – Mario najwyraźniej ochłonął, bo mówił tonem konwersacyjnym. – Ale pacjent widmo jeszcze nigdy mi się nie trafił.

Kobieta wydała zduszony okrzyk i wybiegła z pokoju. Gdzieś rozległ się trzask zamykanych drzwi.

– Trzeba dzwonić po pały – powiedział Mariusz, oglądając się za nią. Wyjął telefon, wybrał numer dyspozytora medycznego, który według regulaminu wzywa policję.

– Jesteśmy pod adresem, ale zniknęło ciało – zdążył powiedzieć, kiedy dobiegły ich stuki, szuranie, krótki ostry krzyk, jak przestrachu, i łomot przewracanego sprzętu. Janusz miał koncepcję, co tam się może dziać. Pobiegł do przedpokoju. W niedużym, matowym oknie drzwi jaśniało światło.

– Niech się pospieszą, jest następna awaria! – usłyszał z tyłu wołanie nadbiegającego Mariusza.

Szarpnął drzwi, niemal uderzając nimi kolegę, kiedy się otworzyły. Kobieta wisiała na pasku od szlafroka zaczepionym o wieszak na ubrania. Rozchylone poły wyjaśniały, że pod spód założyła króciutką, prześwitującą koszulkę na ramiączkach, podwiniętą aż po biodra. Nie ruszała się, stopami i łydkami zgiętych w kolanach nóg dotykała posadzki. Janusz podniósł ją, aby poluźnić zacisk. Owionął go zapach wanilii. Tymczasem Mario rozsupływał pasek na jej szyi. Położyli samobójczynię na łazienkowych płytkach i podjęli reanimację. Po kilkunastu minutach zaczęła odzyskiwać przytomność, wtedy też zjawili się niebiescy. Pierwsza weszła ta blondynka, z którą zetknęli się latem, podczas akcji w Galerii Krakowskiej.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Smog. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Smog
Paweł Fleszar7
Okładka książki - Smog

To brzmi jak dobry początek powieści: w niejednoznacznych okolicznościach umiera autor kryminałów. Sęk w tym, że wkrótce ciało Daniela Kasprzaka ginie...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje