Zapłaciłem za ciebie. Fragment książki „Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca"

Data: 2020-11-03 12:41:23 | Ten artykuł przeczytasz w 29 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca to pierwszy z dwóch tomów opowieści o protoplastach bohaterów sagi Kobiety z ulicy Grodzkiej. Korzenie zła i narodziny niewieściej siły w bezwzględnych czasach walki o życie, nadzieję i marzenia.

Obrazek w treści Zapłaciłem za ciebie. Fragment książki „Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca" [jpg]

W 1831 roku w Galicji wybucha epidemia cholery. Z ogarniętej zarazą wioski ucieka młoda kobieta w ciąży. Kilkanaście lat później jej córka, Magda, urodzona i wychowana w klasztorze benedyktynek, przybywa do Krakowa, aby tam rozpocząć dorosłe życie.

Odważna i spragniona wiedzy dziewczyna jest wszędzie, gdzie coś się dzieje i gdzie czuje się potrzebna. Walczy na barykadzie podczas powstania krakowskiego, przeżywa pierwszą miłość i wkrótce znajduje swe życiowe powołanie - chce pomagać chorym. Mimo wielu przeciwności losu nie poddaje się, marząc o własnej aptece. Wie, że jako kobieta ma niewielkie szanse na spełnienie swoich pragnień, ale tym razem szczęście wydaje się jej sprzyjać.

Czy jednak nie będzie musiała za to zapłacić wysokiej ceny?

Do lektury powieści Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca zaprasza Wydawnictwo Prószyński i S-ka. W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca. Dziś czas na kolejny fragment nowej powieści Lucyny Olejniczak

Rozdział drugi

Zaczynały się mokradła.

Jako dziecko bała się tej części lasu. Matka, zanim zmarła na suchoty, opowiadała jej o dziwnych pogańskich stworzeniach zamieszkujących okoliczne bagna: topielicach, człekozwierzach oraz innych cudach-niewidach. Dzisiaj, kiedy drżała ze strachu przed żołnierzami, kiedy musiała ratować swoją nienarodzoną córeczkę, wszystkie te dawne strachy odeszły.

Po dwóch godzinach marszu, pewna już, że nikt nie ruszył za nią w pościg, usiadła na leżącym pośród zarośli głazie. Otuliła się mocniej grubą kapotą i sięgnęła do węzełka. Ugryzła kawałek sera i popiła go wodą z glinianego naczynia z korkiem, starając się nie myśleć o rozmowie, jaką będzie musiała odbyć z mieszkańcami dworu. Czy się zlitują nad nią i dzieckiem, czy przegonią kijem jak parszywego psa? Wszyscy przecież wiedzieli, że to młody Tytus zrobił dziewczynie brzuch, gwałcąc ją w stodole.

Nie wiedział tylko Szczepan. Nie powiedziała mu o tym. Po pierwsze, wiedziała, iż to byłby dla niego zbyt wielki cios. Po drugie, bała się reakcji krewkiego męża. Znając go, zapewne próbowałby się rozprawić z paniczem, a to z pewnością zakończyłoby się tragicznie. Dla nich obojga.

Teraz, kiedy przedzierała się przez mokry las, ta tajemnica wciąż tkwiła niczym cierń w jej sercu. Musiała walczyć z natrętną myślą, że śmierć jest akurat tym, na co tak naprawdę zasłużyła. Choć rozum mówił jej co innego, czuła się winna. Cóż mogła poradzić? Poczucie to towarzyszyło Agnieszce przy każdym kroku. Pragnęłaby, aby akurat w tej chwili osłabło, bo wcale a wcale jej nie pomagało, lecz okropna historia podążała za nią niczym cień.

***

Od dzieciństwa pracowała u pana Juliana Wójcickiego, właściciela Bartkowic, niechlujnego, burkliwego szlachcica, który mieszkał dwie mile na wchód od wsi w starym, zaniedbanym dworze, otoczonym równie zaniedbanym parkiem. Jako młodzieniec przehulał cały majątek pozostawiony mu przez ojca (poprzez karty, zabawy, pijaństwo i kosztowne podróże) i od lat tkwił w długach po same uszy. Uwikłał się w jakieś ciągnące się bez końca procesy, musiał oddać wiele ze swojego dobytku. Dlatego też nie był zbyt dobry dla swoich chłopów, często ich wyzywał, upokarzał i bił. Wprawdzie Agnieszki nigdy nie dotknął palcem, ale nasłuchała się dość przekleństw, aby go znienawidzić. Teraz wraz z rodziną i służbą opuścił dwór, pozostawiając swoich poddanych na pastwę losu.

Uciekł przed zarazą do Krakowa.

Wcześniej, poprzez długie lata, udawał jednak prawdziwego włodarza. Mimo iż kompletnie nie potrafił zarządzać swoim majątkiem, pragnął uchodzić za wielkiego pana i światowca. W tej bądź co bądź prowincjonalnej okolicy znajdowało się niewiele dworów, toteż siłą rzeczy utrzymywały one między sobą zażyłe stosunki. Oznaczało to przede wszystkim proszone kolacje, bale, polowania, konne przejażdżki, „wieczorki poetycko- patriotyczne”. Te spotkania u spłukanego Juliana w oczach służby i chłopów były zwykłymi popijawami, kończącymi się często wymiotami w parku oraz sikaniem prosto z ganku na podwórze – bywało, że z Warszawianką na ustach. Prości ludzie nie widzieli w tym splendoru, gdyż po każdym takim „wieczorku” musieli szukać wśród drzew nieprzytomnych ludzi, których trzeba było czym prędzej położyć do łóżek.

Tak to wyglądało u Wójcickiego.

Agnieszka wyobrażała sobie, że w innych dworach jest jednak inaczej. Bardziej światowo.

***

Złośliwy los sprawił, iż dostała szansę, aby wyobrażenie to skonfrontować z rzeczywistością.

Otóż pewnego dnia goszczący u Juliana młody szlachcic, Tytus Kostecki, syn właściciela sąsiedniego dworu, dostrzegł ją na podwórzu, gdy nabierała wody ze studni z żurawiem. Była już od dwóch lat mężatką, ale wciąż wyglądała świeżo i ponętnie. Panicz natychmiast zauważył jej twarz i ciało – a raczej piersi, bo to pierwsze rzuciło mu się w oczy. Potem, że kobieta nie ma brudnych nóg, ani czarnych paznokci. Dziewczyna nie przypominała porcelanowych panienek z salonów krakowskich czy warszawskich, tak więc w oczach Kosteckiego miała w sobie coś nowego i dzikiego. Gibka, długonoga, z dużym biustem, trzymała się prosto, jej spojrzenie było harde, a śmiech zaraźliwy.

Okaz zdrowia i kobiecości.

Natknął się na nią ponownie, kiedy późnym popołudniem wracał z konnej przejażdżki. Agnieszka akurat wychodziła z kurnika.

„Ależ to cudo”, pomyślał, ściągając cugle i obserwując ją z wysokości siodła . Uśmiechnął się, dotykając cylindra do konnej jazdy, a ona nie spuściła wzroku, jak inne wieśniaczki, tylko spojrzała na niego śmiało i z rozbawieniem.

- Ochlapał pan się błotem – stwierdziła. Popatrzył na swoje wysokie buty.

- Rzeczywiście – odparł, nieco zdeprymowany.

- Nasze drogi nie nadają się do jazdy.

- No tak. Dyliżans by tędy nie przejechał. Jedynie sanie zimą.

- A po co miałby tu dyliżans przyjeżdżać? Ta droga, którą pan przyjechał, prowadzi tylko do naszych Bartkowic, czyli donikąd.

Roześmiał się szczerze. Coraz bardziej podobała mu się ta kobieta. Była bezpośrednia i wygadana, a w dodatku taka…ładna. No i miała dołeczki w policzkach.

- A te wasze Bartkowice też takie ubłocone? – spytał, bo nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.

- Mniej – zastanowiła się. - Dużo mniej.

- Naprawdę?

- Tak. Bo my tam to już sami o to dbamy.

- A tutaj kto dba? – musnął skromniutkiego wąsa.

- No wiadomo kto.

- Pan Wójcicki, jak mniemam – w jego oczach pojawiły się ironiczne błyski.

-Aha. Właśnie on.

- Jak ci na imię?

- Agnieszka, proszę pana.

- Ładnie.

Po raz pierwszy się speszyła. Nerwowo odgarnęła kosmyk jasnych włosów, który opadł jej na czoło.

***

Od tej pory Tytus Kostecki nie potrafił przestać o niej myśleć.

Nawet kiedy wrócił już do swojego dworu, każdej nocy wyobrażał sobie, jak cudownie byłoby posiąść tak naturalną dziewczynę. Wejść w nią i zanurzyć twarz w jej piersiach. Tak po prostu, bez liścików przekazywanych na balu, bez krycia się przed rodzicami, bez konwencjonalnych oporów – słowem, całego tego teatrzyku, który trzeba odgrywać, żeby dostać się wreszcie pod kobiecą suknię. Musiałaby mu się oddać bez słowa, nie oceniając ani tym bardziej krytykując. Byłaby jego niewolnicą, a zarazem kochanką, którą obsypywałby podarunkami. To młode, jędrne ciało, iskrzące się oczy, niski głos.

No i to, co najbardziej u kobiety ukryte, sekretne wejście, soczyste i delikatne jak przepołowiona dojrzała brzoskwinia. Wyobrażał sobie dziewczynę leżącą pod nim, gorącą, pachnącą trawą i ziołami, czasami całkowicie oddaną, a czasami twardą i niepokorną niczym dzika kotka. Marzył o tym, uwzględniając wszystkie szczegóły, choć detale te podsuwała mu raczej rozbuchana młodzieńcza wyobraźnia niż męskie doświadczenie. Dotąd nie miał prawie nic do czynienia z kobietami, jeśli pominąć nieszczęsną przygodę z krakowską ulicznicą, kiedy to zawiódł na całej linii i naraził się tylko na złośliwe komentarze. Co do zwykłych kontaktów, nie było wcale lepiej. Dziewczyna, którą rodzice chcieli mu ostatnio narzucić, córka bankiera z Wiednia, niejaka Otylia Hndtke, okazała się bladą i chudą istotką pozbawioną biustu. Miała wielkie niebieskie oczy i perkaty nosek, ale i też poczerniałe zęby, przez co jej uśmiech wyglądał okropnie, a prócz tego był źródłem nieprzyjemnego zapachu.

To wystarczyło, by stracił całe erotyczne zainteresowanie Klarą.

Wreszcie nie wytrzymał i pewnego dnia zajechał do Juliana Wójcickiego z zapytaniem, czy ten nie odstąpiłby mu dziewczyny do opieki nad pięcioletnią córką jego siostry, Zofii Różańskiej.

- Tyle że ona, znaczy ta Agnieszka, zadziorna jest – odparł Wójcicki, mrużąc oko, jakby chciał dodać: „Wiem, co ci chłoptasiu po głowie chodzi”.

- Ale czysta i niegłupia. Tamten westchnął.

- Potrzebna mi tutaj. Robotna.

- Przyślę wam dwie w zamian. Bardzo pracowite. I też młode.

- Wolałbym pieniądze.

- To żaden problem.

- No to umowa stoi.

Potem ustalili cenę i napili się szampana.

Tak więc Agnieszka, już od dwóch lat mężatka, trafiła do posiadłości Kosteckich. Miała teraz opiekować się dziewczynką we dworze oddalonym o wiele mil od swojego domu. Prócz zajmowania się małą musiała sprzątać, nosić wodę, drewno, prać, a nawet pilnować, aby kury nie siedziały na klombie.

Dwór Kosteckich był dużo okazalszy niż u Wójcickich, murowany, z dwoma gankami i werandą. Czysty i nowoczesny. Może nie żaden pałac, ale robił wrażenie. Była tam wędzarnia i gorzelnia. Sam budynek mieszkalny miał jedenaście pokojów o wywoskowanych na wysoki połysk podłogach. W głównym salonie był kominek i stał fortepian, na którym matka Tytusa, pani Salomea, pulchna kobieta każąca się nazywać „Madame”, odgrywała popularne walce. Rzecz jasna, jeśli nie cierpiała akurat na bóle głowy, co zdarzało jej się nader często.

Agnieszka polubiła swoją podopieczną, Jadzię, rezolutną choć chorowitą dziewczynkę. Uczyła jej piosenek, nazw roślin i ptaków. Przyniosła do jej pokoju króliczka, aby dziecko nauczyło się obcować ze zwierzętami. A wieczorami opowiadała bajki o kwiecie paproci, zaklętych rycerzach, o chłopcu, co szył psom buty. Razem z małą szukały w studni topielców, a na wierzbach czortów. Jadzia to uwielbiała, aż piszczała z uciechy. Matka dziecka też bardzo polubiła Agnieszkę. Zofia była drobną, bardzo ładną blondynką o łagodnym spojrzeniu. Trochę podobną do brata. Nigdy nie podnosiła głosu i traktowała służbę z szacunkiem. Wieczorami szyła i haftowała, czasami przychodziła do pokoju Jadzi, aby posłuchać opowiadanych przez Agnieszkę bajek. Jej mąż przepadł gdzieś w powstaniu, nikt tak naprawdę nie wiedział co się z nim stało. Ponieważ nie dostała oficjalnego zawiadomienia o jego śmierci, wciąż żyła w zawieszeniu, ni to żona, ni wdowa. Rodzice wzięli ją, wraz z dzieckiem, do siebie, aż do czasu wyjaśnienia się sytuacji z mężem. I co dziwne, była to bardziej inicjatywa ojca, starego Kosteckiego, niż chłodnej uczuciowo matki. Dla Kosteckiej liczył się tylko Tytus, ich jedyny syn.

- Piękne – stwierdziła kiedyś Zofia, po wysłuchaniu kolejnej bajki Agnieszki. Skąd je znasz?

- Mama opowiadała mi w dzieciństwie.

- Moja matka nigdy tego nie robiła. Wynajmowała francuskie piastunki, które zasypiały wcześniej niż ja. Twoja musiała być wspaniałą kobietą.

- Tak, cudowną.

Starzy państwo Kosteccy nie byli już tak sympatyczni jak ich córka. Głowa rodziny, January Kostecki, były Legionista, żołnierz Napoleona, zdawał się nie zauważać Agnieszki w ogóle. Zresztą niewiele widział. Cios szabli, po której pozostała wielka szrama na jego czole, odebrał mu, jak mówiła Zofia, rozum. Miał sumiaste wąsy, gęste bokobrody i często chodził w rogatywce założonej na całkowicie już łysą głowę. Zdziwaczał do tego stopnia, że cały dwór był dla niego wojskowym garnizonem w przeddzień decydującej bitwy, tak więc nigdy nie odzywał się po ludzku, tylko wydawał rozkazy.

Z kolei jego małżonka, Salomea, otyła kobieta o dużych zębach, codziennie paradowała w sukni z krynoliną, jakby trwał wieczny bal w wiedeńskim salonie ( w którym zresztą nigdy nie była). Jako że już sama w sobie była tęga, przypominała w tej sukni okręt flagowy sunący majestatycznie pośród marnych stateczków i łódek. Do Agnieszki zwracała się rzadko, nie patrząc na nią, niczym cesarzowa urojonego cesarstwa, składającego się z trzech marnych wsi oraz kilku młynów.

To wszystko dawało się jednak wytrzymać. Gorzej było z paniczem Tytusem. Agnieszka nie mogła nie zauważyć, że młody mężczyzna na każdym kroku pożera ją wzrokiem. Znała takie spojrzenia, i wiedziała co one oznaczają. Nie była głupia zdawała sobie sprawę, że nie trafiła tu przypadkiem. Już goszcząc w Bartkowicach Kostecki poświęcał jej zadziwiająco wiele uwagi. Nie dało się ukryć, że był dosyć przystojnym młodzieńcem, choć nieco chudym i zbyt bladym. Kiedy nie siedział na koniu, nie sprawiał zbyt imponującego wrażenia. Jak to mówiono pośród służby: ni chłop, ni baba. Miał niebieskie oczy, jasne, prawie białe włosy i rzadką bródkę przyciętą w klin. Powiadano, że studiował w samym Berlinie. Mimo że traktował ją dobrze, czuła się nieswojo w jego towarzystwie. I wcale nie z powodu różnicy klasowej czy wykształcenia. Było w nim coś, co kazało jej trzymać się na dystans i unikać sytuacji, w której znalazłaby się z nim sam na sam. Niestety, nie zawsze to było możliwe.

Pewnego wieczora kiedy wracała z pokoju Jadzi, gdzie, jak zwykle układała ją do snu, wynurzył się nagle jak duch zza zakrętu korytarza. Nie słyszała wcześniej jego kroków, wyglądało więc na to, że zaczaił się tam na nią w ciemnościach. Przestraszona Agnieszka omal nie wypuściła mosiężnego świecznika z dłoni.

- Czego się boisz? – Wyszczerzył zęby w nerwowym uśmiechu. Podświetlony od dołu, wyglądał jeszcze bardziej upiornie. – Przecież cię nie zjem.

- Nie spodziewałam się tu nikogo – wyszeptała, czując jak krople gorącego wosku skapują na jej trzęsące się palce. Usiłowała się wycofać, ale za nią była tylko zimna ściana. Przylgnęła do niej plecami.

W tej części korytarza znajdował się tylko pokój Jadzi, zamknięta zwykle biblioteka i mały pokoik na samym końcu. Tam mieszkała Agnieszka. Gospodarze wraz z ich zamężną córką i synem Tytusem zajmowali inną część domu. Młody panicz nie miał więc żadnego powodu, żeby się tu zapuszczać.

Oprócz jednego…

-Pokażesz mi swój pokój?

Podszedł do niej tak blisko, aż poczuła z jego ust zapach mocno naszpikowanej czosnkiem kiełbasy, którą zapewne zjadł na kolację. Oraz mocno wyczuwalną woń alkoholu.

-Nie – pokręciła głową, jeszcze bardziej wciskając się w ścianę. – Nie wypada, żeby panicz wchodził do pokoju kobiety. Zwłaszcza mężatki. Proszę dać mi przejść.

-A co to ma za znaczenie – zaśmiał się cicho, jakby to stwierdzenie naprawdę go rozbawiło.- Jesteś moją służącą, moją własnością. Ja tu jestem panem, więc to ja decyduję o tym co wypada, a co nie.

Chwycił ją za ramię i usiłował pociągnąć w stronę pokoju, kiedy nagle rozległ się odgłos otwieranych drzwi i na korytarzu pojawiła się drobna, ledwie widoczna w mroku postać.

Mała Jadzia wynurzyła się z cienia, trąc zaspane oczy.

-Agusiu, boję się… Coś strasznego mi się śniło…

Tytus odszedł szybko, żeby dziecko nie zdążyło go zauważyć, a Agnieszka odstawiła świecznik na występ w murze i z ulgą wzięła małą na ręce. Dopiero teraz, przytulając do siebie jej ciepłe ciałko, zdała sobie sprawę z tego jak bardzo zmarzła.

-Opowiesz mi bajkę? – Spytała wtulona w nią Jadzia. – Ale nie odchodź jak zasnę, dobrze?

-Dobrze, kochanie – odparła szeptem. – Zostanę z tobą do rana, nie bój się.

Tę noc spędziła w niewygodnym fotelu, obok łóżka dziewczynki, nasłuchując odgłosów na korytarzu za drzwiami. Parę razy wydawało jej się, że słyszy ostrożne, skradające się kroki. Ale może była to tylko jej wyobraźnia.

Kiedy przypadł jej pierwszy od długiego czasu wolny dzień, spędziła go w domu z mężem. Usiłowała delikatnie dać mu do zrozumienia, że chciałaby odejść od państwa, ale nie wie jak.

- Ptaszynko – mówił, gładząc ją po rękach – przecież wiesz, że to nie od nas zależy. Tam zawsze coś ci wpadnie, masz dach nad głową i co jeść, a tutaj co zrobimy? U mnie jakiś zastój, ludzie nie zamawiają ostatnio mebli. Na samych trumnach nie zarobię. A przecież sama mówiłaś, że lubisz swoją pracę. Nie masz tam ciężko.

-Nie mam ciężko, ale wolałabym żyć tutaj, z tobą. Tak bardzo tęsknię, kiedy jesteś daleko.

-Wiem, ale taki już nasz los. Musimy się z tym pogodzić.

Przytulił głowę żony do piersi, żeby nie mogła zobaczyć jego łez. Łez bezsilności i gniewu. Chętnie przychyliłby jej nieba, ale zwolnić z pracy u państwa nie mógł. Zarówno on, jak i ona musieli dla nich pracować. Ona na dworze, a on odrabiając pańszczyznę w polu. Na swoją pracę cieśli zostawało mu niewiele czasu.

- A może urodzi nam się w końcu dziecko i przeniosą cię bliżej domu? Albo w ogóle zwolnią, żebyś mogła się nim zająć? Przecież to dobrzy państwo, sama mówiłaś. No, przestań, nie bądź głuptaskiem. Wytarł oczy grzbietem dłoni.

Nie była głuptaskiem. Była przerażoną młodą kobietą, która nie wiedziała, jak wytłumaczyć mężowi, czego tak naprawdę się boi. Nie rozmawiali już więcej na ten temat. Tej nocy kochał ją czule, jakby chciał wynagrodzić całą tę rozłąkę i smutek. Bo widział i czuł, że jest smutna. I serce mu pękało z tego powodu, ale był tylko chłopem pańszczyźnianym. Nikim więcej. O ich losie wciąż decydowali państwo.

Tytus dopadł ją kilka dni później w stodole, gdzie szukała zabłąkanej nioski. Kura nie chciała się nieść w kurniku, wyraźnie znalazła sobie inne gniazdo i wszystko wskazywało na to, że mogło być ono w stodole, wśród zebranego zeszłego roku siana. Przeczucie jej nie myliło – zaniepokojony szelest zdradził uciekinierkę. Kiedy Agnieszka podeszła bliżej, zauważyła zagrzebaną w sianie kurę, spoglądającą na nią złym okiem. Wyraźnie nie podobało jej się takie zakłócanie intymności. W gnieździe, jak się chwilę później okazało, leżały dwa duże, cieplutkie jajka.

-Będę je musiała zabrać – szepnęła przepraszająco, usiłując wsunąć dłoń pod kurę

– Powinnaś je wysiadywać w kurniku.

Mocne uderzenie dziobem powstrzymało ją na chwilę. Postanowiła skorzystać z okazji, że Jadzia miała akurat lekcje z nauczycielem matematyki, a ona sama dostała zadanie znalezienia kury. Przecież mogła jej nadal szukać.

Mimo przejmującego zimna w stodole, położyła się na pachnącym jeszcze wysuszonymi ziołami sianie i zamknęła oczy. Ten zapach przypomniał jej szczęśliwe dzieciństwo, a potem pierwsze lata po ślubie ze Szczepanem, kiedy to po sianokosach na pańskim polu, mieli zwyczaj odpoczywać razem w stodole na świeżych zbiorach. Kochali się tam tak, jakby to robili po raz pierwszy.

Przyłożyła dłonie do brzucha z bolesnym westchnieniem. Ledwo kilka dni minęło od ich ostatniego spotkania, a jej już brakowało męża. Tęsknota za nim była coraz większa. Prześwitujące przez szpary w deskach blade promienie słońca przypominały o lecie i miłym cieple. Zamknęła oczy, poddając się wspomnieniom.

Nagle poczuła zmianę, jakby ktoś zasłonił słońce. Tak właśnie było.

***

Ocknęła się natychmiast i zobaczyła stojącego nad sobą Tytusa Kosteckiego. Ubrany był w rozpiętą kaszmirową kamizelkę, spodnie do konnej jazdy i buty, tym razem wyglansowane na wysoki połysk. Nie potrafił, ani nie usiłował nawet ukryć podniecenia na widok leżącej na sianie młodej kobiety. Tej, której do tej pory nie udało mu się zdobyć.

Z niepewnym uśmiechem zaczął rozpinać spodnie.

- Proszę stąd wyjść – powiedziała przez zaciśnięte gardło.

- A jak nie, to co?

- Wynocha!

-Och, cóż za temperament – odparł, choć głos mu się nieco załamał. – To ja jestem tu u siebie, nie zapominaj o tym.

- Będę krzyczeć.

- Nie będziesz. Powiem, że przyłapałem cię na spaniu i obiłem za lenistwo.

- Wcale nie spałam…

- Zamknij się. Nie masz nic do powiedzenia. Zapłaciłem za ciebie. Należysz do mnie, kurwo.

Agnieszka niewiele z tego wydarzenia zapamiętała, oprócz wyraźnego zapachu wódki. Tylko podpity czuł się silny i ważny. Cała reszta była dla niej jedną wielką szamotaniną, bólem i walką o każdy oddech, bo Kostecki w obawie o to, żeby jej krzyki nie zaalarmowały innych, wepchnął jej do ust coś, co potem rozpoznała jako jego elegancki, przywieziony z Berlina jedwabny fular. Nieświeży zapach przepoconej tkaniny przyprawiał ją o mdłości. Wymiotowała jeszcze długo po tym, jak uciekł, niezdarnie zapinając po drodze spodnie.

-A spróbuj tylko pisnąć o tym komuś choćby słowo…- rzucił na odchodne.

Nie miała takiego zamiaru. Z góry wiedziała, że i tak nikt jej nie uwierzy. Pozbierała się z trudem. Od szarpaniny z Kosteckim bolały ją żebra i ręce. Na wciąż trzęsących się nogach wyszła ze stodoły i ruszyła w kierunku rzeki. Musiała zmyć z siebie ślady napaści. A także zapach panicza Tytusa. Blade styczniowe słońce przedzierało się przez nagie drzew rosnących nad rzeką i rozpalało nieśmiałe iskierki na pomarszczonej powierzchni wody. W innych okolicznościach zachwycałaby się tym widokiem, teraz jednak zdawała się tego nie dostrzegać. W jej głowie panowała ciemność. Stanęła nad brzegiem rzeki tam, gdzie wiedziała, gdzie będzie najgłębiej. Rwący nurt wabił ją i zapraszał. Wahała się. Tylko miłość do Szczepana powstrzymywała ją od zanurzenia się w mroczną, lodowatą otchłań i pozostania w niej na zawsze.

Co miała teraz zrobić? Nie wyobrażała sobie dalszej służby w tym domu, wiedziała jednak, że sama nie może wypowiedzieć pracy. Kostecki miał rację, należała do niego i tylko on mógł ją odesłać do Bartkowic.

Kiedy przez nikogo nie zauważona wróciła do dworu, wszystko wyglądało tak, jakby nic złego się nie wydarzyło. Dom stał jak dawniej, ludzie krzątali się po obejściu, nawoływali się głośno, żartowali. Ktoś ją zaczepił, spytał o coś, ale nie zwróciła na to uwagi. Dla niej zmieniło się wszystko, czuła, że nie da rady pozostać tu ani dnia dłużej. Musiała coś wymyślić. Do bólu żeber doszedł nieprzyjemny, pulsujący ból w dole brzucha.

Z domu wyszła pani Salomea. Na widok młodej kobiety przystawiła dłoń do oczu.

- No, jesteś w końcu! – Zawołała z wyraźną ulgą. - Szukamy cię wszędzie od godziny. Przyjdź zaraz do salonu, mamy ci coś do powiedzenia.

Agnieszka czuła, że rozmowa będzie dotyczyła jej dalszych losów w tym domu. Przestraszony swoim postępkiem Tytus musiał mieć w tym swój udział. Zostanie wyrzucona. I dobrze. Modliła się w duchu, żeby tak właśnie się stało.

W salonie siedziała już pani domu, Zofia, matka małej Jadzi, stary Kostecki i Tytus. Ten ostatni stanął w kącie, starając się nie nawiązywać kontaktu wzrokowego z Agnieszką.

-Moja droga – zaczęła słodkim głosem pani Salomea. – Jesteśmy bardzo zadowoleni z twojej pracy, ale…

Rozejrzała się, jakby szukając podpowiedzi, lecz nikt się z nią nie kwapił. Pan domu, January Kostecki siedział z naburmuszoną miną, wyraźnie niezadowolony, że zawracają mu głowę czymś tak błahym, jak rozmowa ze służącą, a on przecież powinien teraz śledzić ruchy nieprzyjacielskich wojsk. I tylko matka Jadzi była wyraźnie poruszona i patrzyła na dziewczynę ze współczuciem.

- No cóż – kontynuowała Madame, widząc, że nikt jej w tym nie wyręczy - postanowiliśmy ci wmówić, ponieważ Jadzia rośnie i potrzebuje już profesjonalnej guwernantki, znającej języki. Sama rozumiesz…

Agnieszka słuchała tego z niedowierzaniem. Pani domu opowiada się przed służącą, dlaczego ją zwalnia? To niepojęte.

-Oczywiście wynagrodzimy ci to jakoś. I pamiętaj, że gdybyś czegokolwiek kiedyś potrzebowała, możesz z tym zawsze do nas przyjść.

Agnieszka stała przez chwilę w milczeniu. Czuła tak ogromną ulgę, że niemal siłą powstrzymywała się przed jej okazaniem zgromadzonym w salonie ludziom.

-Mogę już pójść do swojego pokoju, żeby się spakować? – spytała tylko.

Niewiele rzeczy miała do zabrania, wszystkie zmieściły się w jednym, niewielkim węzełku. Pożegnała się z Jadzią. Dziewczynka nie mogła zrozumieć, dlaczego zabierają jej ukochaną opiekunkę.

- Nie płacz skarbie – kobieta wytarła łzy małej z policzka – dasz sobie świetnie radę, jesteś bardzo mądrą dziewczynką.

-Ale ja nie chcem! Ja chcem być szęśliwa – mała jeszcze zabawnie wymawiała niektóre wyrazy.

-Zobaczysz, będzie dobrze. Jestem z ciebie dumna.

Zofia Różańska weszła niepostrzeżenie do pokoju córki. Uśmiechnęła się smutno do Agnieszki.

-Wiedziałam, że tu panią zastanę.

Tylko ona jedna mówiła do niej „pani”.

- Już się pakuję i wychodzę.

- Chciałam tylko powiedzieć, że była pani najlepszą opiekunką dla Jadzi, jaką mogłam sobie wymarzyć.

- Bardzo dziękuję.

- Ale wiem, że została pani potraktowana niesprawiedliwie. Żadna guwernantka tu nie przyjeżdża.

- Tak właśnie myślałam.

Zofia Różańska podeszła do Agnieszki i zniżyła głos do szeptu, aby Jadzia jej nie usłyszała.

- Proszę się nie obrazić, ale chcę się upewnić. Mama powiedziała, że mój brat przyłapał panią w stodole z tym młodym furmanem…

- Że co? – Agnieszka spojrzała na kobietę ze zdumieniem.

- Ja w to nie uwierzyłam.

- Ale przecież…

- Wiem, wiem – przerwała jej Zofia. - Matka też nie wierzy, bo to nie pierwszy musi z jego powodu odesłać jakąś służącą, żeby uniknąć nieszczęścia. On tak naprawdę jest nieśmiały wobec kobiet, ale kiedy wypije, staje się natarczywy.

Natarczywy, pomyślała gorzko Agnieszka i odwróciła wzrok.

- Czy Tytus panią skrzywdził? – spytała cicho Zofia, jakby czytała w jej myślach..

–Muszę mieć pewność.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. To wystarczyło Różańskiej za odpowiedź.

-Mój Boże, tego się właśnie obawiałam. Moje ty biedactwo! To nasza wina, można było przewidzieć, że w końcu się odważy.

Nie zważając na konwenanse, przytuliła mocno Agnieszkę do siebie. Trwały tak długą chwilę, płacząc cicho, żeby nie straszyć i tak już nieszczęśliwej Jadzi.

-Proszę – Różańska wręczyła Agnieszce sporą sakiewkę, wypełnioną pieniędzmi. Zapracowała pani na nie uczciwie. W razie potrzeby proszę pamiętać o mnie.

-Dziękuję za wszystko.

Opuszczała dworek Kosteckich z uczuciem wstydu, wściekłości, ale i ulgi. Nikt jej nie odprowadzał, odwróciła się dopiero wtedy, gdy weszła w las.

Biały dom z daleka wyglądał tak spokojnie i sielsko.

***

Miesiąc później zorientowała się, że jest w ciąży.

Szczepan nie posiadał się z radości, a ona drżała na myśl o tym, co zrobi, kiedy się okaże, że dziecko będzie podobne do Tytusa Kosteckiego. I żałowała, że jednak nie powiedziała od razu mężowi o gwałcie. Kiedy prawda wyjdzie na jaw, będzie podejrzewał, że miała coś do ukrycia i że jej intencje nie do końca były uczciwe. Ale widząc jego radość, nie mogła mu wyjawić swojej tajemnicy.

- To musiało się zdarzyć, gdy miałaś wolny dzień.

- Tak myślisz?

- Było wspaniale. A już się bałem, że…

- Jak widzisz wszystko się dobrze skończyło.

- Właśnie.

Szczepan rozczulał ją swoją przesadną troskliwością i dziwnymi jak na mężczyznę przesądami

-Naprawdę wierzysz w to – śmiała się - że kiedy usiądę na progu, spowoduję tym przekręcenie się dziecka? A gdy usiądę na pieńku do rąbania drzewa, to urodzi się brzydkie? Szczepan, na miłość boską, gadasz jak jakaś prosta baba!

- Może to i przesądy, ale wiesz, że strzeżonego…

-Tak, wiem. W związku z tym nie mogę też ubijać kapusty w beczce, doić krów, prząść i szyć bielizny, zwłaszcza dla dziecka. Już nie wspomnę o zapatrzeniu się w ogień. To co mogę robić?

- Żyć i dbać o siebie, a z resztą zdać się na męża.

-Dobrze, kochanie. Od jutra zajmiesz się szyciem kaftaników.

Dotrzymała jednej obietnicy, żyła. Teraz musiała dotrzymać drugiej. Nie mogła pozwolić umrzeć temu dziecku.

***

Wczesnym popołudniem stanęła na wysokim wzniesieniu porośniętym jałowcem, skąd miała widok na całą okolicę. Dworu Kosteckich wprawdzie nie było widać, bo zasłaniały go drzewa, ale wiedziała, że najgorszą część drogi ma już za sobą. Wyszło słońce i zrobiło się nieco cieplej, a także weselej. Zdjęła z ramion kapotę. Po prawej stronie widziała odległe szczyty Tatr. To z tamtych okolic pochodził Szczepan, pomyślała i znowu posmutniała.

Szybko wzięła się w garść.

- Czuję, że wszystko ułoży się dobrze – powiedziała do siebie i dziecka.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca
Lucyna Olejniczak8
Okładka książki - Apteka pod Złotym Moździerzem. Obca

Pierwszy z dwóch tomów opowieści o protoplastach bohaterów sagi "Kobiety z ulicy Grodzkiej". Korzenie zła i narodziny niewieściej...

dodaj do biblioteczki
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje