Z miłości. Fragment książki „Piękna Zośka. Sztuka zbrodni"

Data: 2023-10-20 09:45:09 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 30 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Tragiczne i smutne historie opisane w tej książce na długo zapadają w pamięć. Szaleństwo morderczyni Very Renchi, zagadka porwań czterech chłopców, śmierć pięknej Zofii Paluchowej czy zabójstwo Catherine Zaks obnażają trudną prawdę o naturze człowieka – jest zdolny zabić w każdych okolicznościach i z każdego powodu.

TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.

True monsters. Piękna Zośka. Sztuka zbrodni grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Piękna Zośka. Sztuka zbrodni zaprasza Oficynka. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Piękna Zośka. Sztuka zbrodni. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Karl i Josef Renczi dyskutują jak para dobrych znajomych. W końcu mają ze sobą wiele wspólnego. Karl jest znanym przedsiębiorcą, a Josef młodym adwokatem odnoszącym sukcesy w branży. Gdyby życie potoczyło się inaczej, Josef mógłby być nawet jego synem; takim, z którego ojciec byłby dumny.

Tymczasem rozmawiają o ekonomii. O tym, jak wojna wpłynęła na przedsiębiorstwa i handel. O tym, że zbliża się kolejna wojna; jeszcze gorsza i jeszcze straszniejsza od poprzedniej. Ich rozmowa przebiega lekko, jakby wpadli na siebie na ulicy i udali się do kawiarni, by trochę odświeżyć starą znajomość. Ściany pokryte grzybem, zatęchłe powietrze i zamszone kamienie kontrastują z ich zaprasowanymi w kant spodniami i drogimi marynarkami. Josef jest ubrany w biel od stóp do głów, tak jak zawsze i jak zawsze jego włosy są nienagannie ułożone dzięki brylantynie.

– Zamknijcie się w końcu – jęczy Vera.

Spoglądają na nią z pewnym rozbawieniem. Josef krzywi usta w brzydkim, pełnym wyższości grymasie. Vera kochała go bardziej nawet, niż on sam kochał siebie, i wciąż nosi jego nazwisko jak talizman.

Mężczyźni wracają do rozmowy. Kobieta mocniej zaciska dłonie na uszach i kuli się w kącie, a jej bose stopy są już sine od lodowato zimnych kamieni.

* * *

Josef Renczi zadurzył się w Verze, gdy tylko ją ujrzał. Mówiono, że mąż ją porzucił; że wyjechał i nie daje znaku życia, a biedaczka została sama z dzieckiem, w posiadłości, której nie będzie przecież potrafiła utrzymać. Ludzie litowali się nad nią, ale jemu wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że Vera nie jest tak bezradna i pokrzywdzona przez los, jak sądzono.

Do kancelarii przyszła z ojcem. Szukali sposobu, by ugrać jak najwięcej, jeśli mąż nie wróci lub – co gorsza – zażąda rozwodu. Vera nie potrafiła nawet udawać ofiary; siedziała na krześle prosto, z uniesioną głową, pewność siebie biła z każdego jej gestu, z każdego słowa. Choć pochodziła z arystokracji, była w niej jakaś dzikość, nieokrzesanie; ramiona nonszalancko splecione na piersi, opadający na czoło lok, rozchylone wargi. W pewnym momencie Josef zdał sobie sprawę, że od dłuższej chwili nie baczy na to, o czym mówi ojciec Very – mówił i tak za dużo, i nie na temat. Dziewczyna odwzajemniła jego spojrzenie. Odpowiedziała „tak” na wszystkie pytania, których jej nie zadał.

Nie trwało to długo, bo wiedział, gdzie mieszka. Przyszedł raz i nie szukał pretekstu, a ona nie oczekiwała, że będzie się wymawiał brakami w dokumentacji albo koniecznością osobistego zebrania dowodów na niewierność męża z ich wspólnej sypialni. Nie robili z siebie głupców, zagrali w otwarte karty, oboje byli tak samo zdeterminowani, odurzeni i obojętni na konwenanse. Nie spodziewali się tylko jednego – że naprawdę się w sobie zakochają.

Miłość dopadła ich znienacka, a konieczność utrzymania swojego romansu w sekrecie sprawiła, że jeszcze bardziej siebie pragnęli. Vera była najpiękniejszą kobietą, jaką trzymał w ramionach, a Josef był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego poznała. Inne rzeczy nie miały znaczenia, bo choć mówiono, że liczy się wnętrze, dobroć i pokora, oni kpili sobie z tych cnót. Mówił jej, że kocha jej ciało, jej włosy, jej zapach, ale nigdy nie mówił, że kocha ją samą – i nie musiał, Verze wystarczyło, by nie spuszczał z niej wzroku, żeby błądził rękami po jej ciele, żeby zawsze odnajdywał drogę do jej sypialni przez ogród albo przez piwnicę.

Nie spotykali się jednak tylko w zaciszu jej domu. Złamali każdą świętość, uczynili sobie azyl z każdego dostępnego miejsca, jak para dzikusów krążyli po wrzosowiskach, kaplicach i cmentarzach. Pociągała ich adrenalina, chcieli spijać to, co najlepsze ze swojego statusu, drzeć drogie suknie, moczyć skórzane buty w błocie, rzucać kapelusze na gałęzie drzew, jeździć konno na oklep przez rozlewiska i szukać coraz to lepszych kryjówek po okolicznych wsiach.

Josef nie potrafił już myśleć o niczym innym. W pracy był jak duch, bo odliczał tylko kolejne minuty do spotkania z Verą. Ludzie mówili, że jest słodka i dziecinna, że jest trochę kapryśna, ale urocza w swoim rozkojarzeniu. To nie była prawda. Vera była kobietą doskonale świadomą swojego charakteru i tego, jak działa na mężczyzn. Manipulowała Josefem otwarcie i bez zwodów, a on pozwalał sobą manipulować, bo bardzo mu się podobały jej nadęte policzki, tupanie nóżką i zmuszanie go do uległości.

Gdy pewnego dnia zapytał, czy ma jakieś wieści od męża, Vera odparła:

– Mogę mieć, jeśli sobie tego zażyczysz.

To jedno zdanie sprawiło, że dreszcze przebiegły mu po plecach i zapragnął jej jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek. Z Verą wszystko było możliwe, bo świat naginał się zawsze do jej woli.

Po czasie rzeczywiście pojawiły się nowe wieści o Karlu. Kobieta rzekomo otrzymała list, w którym pisano o jego śmierci w wypadku samochodowym. Z dnia na dzień przyodziała się w czerń, a w czerni wyglądała jak sama Śmierć, jej cudowna personifikacja. Krokodyle łzy płynące po jej bladej twarzyczce budziły litość wśród ludzi, którzy obejmowali ją, składali jej kondolencje i pytali, czy mogą w czymś pomóc.

Josef zadbał o to, by na podstawie listu uznano Karla za zmarłego, i nie minął nawet tydzień, gdy oświadczył się Verze, choć z oficjalnym ogłoszeniem zaręczyn poczekali trochę dłużej. Nie wiedział do końca, co czyni. Nie była to decyzja ani przemyślana, ani słuszna, ale wtedy nic nie miało znaczenia, bo zależało mu tylko na tym, by jak najszybciej usidlić to dzikie stworzenie, ukryć je pod swoim nazwiskiem, w swoim domu, w swojej sypialni i nie wypuszczać, póki nie zrozumie, że poza nim nie ma już dla niej żadnego świata.

Być może wiedział, co znajduje się w jednym z ciężkich kufrów, które służba zapakowała na wóz, kiedy się do niego przenosiła. Nie potrzebował zadawać pytań i nie chciał otrzymywać odpowiedzi, bo nie był człowiekiem, który pyta, tylko tym, który błądzi. W błądzeniu odnajdywał sens istnienia.

Jako małżeństwo mieli o wiele więcej możliwości, by korzystać ze wszystkich przywilejów, jakie oferowała im serbska socjeta. Pojawiali się razem na salonach często i z ochotą. Josef nosił biel w ten sam sposób, w jaki Vera nosiła czerń: dla niej był to symbol złudnej żałoby, dla niego – złudnej świętości. Kontrastowali ze sobą i przykuwali uwagę, byli jak dwa demony, jak para królewska z zaświatów. Miłość ich rozjaśniała, dodawała im mistycyzmu, który w połączeniu z nietuzinkową urodą sprawiał, że triumfowali w tłumie niczym żywe dzieła sztuki, aktorzy wybrani do głównych ról w spektaklu na deskach żywego teatru. Musieli się mieć zawsze w zasięgu ramienia, by być w stanie schwycić się palcami, dotknąć, pogłaskać, ochronić przed światem; zaborczo, jadowicie, bez kompromisów. W tłumie szukali tylko swoich spojrzeń, w ciemności oddechów, a w samotności swoich rąk, ust, skóry.

Ogień ma jednak to do siebie, że im mocniejszym wybucha płomieniem, tym szybciej gaśnie.

Vera nie zdradziła Josefowi swoich sekretów, ale nie szkodzi, ponieważ on też nie zdradził jej swoich. Nie było ich wiele. Właściwie tylko jeden miał znaczenie dla ich wspólnego życia, ale o nim Josef mówić nie mógł i nie chciał, bo obawiał się, że dałby tym samym żonie zbyt wielką kontrolę w kwestii jego życia i śmierci.

To kolejna historia stara jak świat. Młody mężczyzna ma pieniądze, poważany zawód, a w dodatku grzeszy nieprzyzwoitą urodą, jakby podpisał cyrograf z samym diabłem. Nie brakuje mu niczego i nikogo, a każdy, z kim musi przebywać, darzy go miłością i szacunkiem. Mężczyzna nie ma żadnych poważnych problemów. Pewnego razu podczas letniego pływania w jeziorze zanurza głowę w wodzie i wstrzymuje oddech, tylko trochę dłużej niż zwykle, do momentu, gdy czuje pierwsze ukłucie bólu i wzrost ciśnienia krwi. Kilka tygodni później przypomina sobie towarzyszące temu emocje. Owija pasek od spodni wokół szyi i zaciska go, odrobinę mocniej niż powinien. Uszy robią mu się czerwone, usta sine, ciśnienie wzrasta, a wyrzut adrenaliny do krwi napędza szybsze bicie serca. Trwa to wszystko zaledwie kilka sekund, ale odtąd mężczyzna żyje w wiecznej pogoni za zbliżaniem się i odskakiwaniem od tej tajemniczej granicy, której posmakował i która wzywa go w chwilach wyciszenia, osamotnienia i odpoczynku. Mężczyzna stara się więc nigdy nie odpoczywać, bo podświadomie czuje, że na tej granicy nie czeka go nic dobrego. Nie ma jednak na to rady, mrok jest uzależniający jak morfina, ogłupia i odczłowiecza, bierze go we władanie. Ten mrok krzyczy do mężczyzny, wzywa go, coraz głośniej i głośniej z każdym dniem. Może być w ciągłym ruchu i szukać coraz to nowszych zajęć i innych uzależnień, ale ta cząstka jest w nim i zaczyna rosnąć w siłę, gdy tylko życie na najwyższych obrotach mu powszednieje. Mężczyzna nie ma prawdziwych problemów, wobec czego sam tworzy sobie problem, który determinuje jego życie.

Małżeństwo z Verą było rozpraszające i angażujące, ale zbyt mocno przypominało Josefowi balansowanie na tej tajemniczej granicy, dlatego początkowo go pociągało, a potem zaczęło wywoływać w nim swego rodzaju dyskomfort. Nie chodziło o to, że nie miał ochoty kontynuować zabawy i dalej próbować własnych możliwości, a o to, że wcześniej miał zawsze jakąś odskocznię, stały punkt zaczepienia, którego mógł się schwycić, gdy jego myśli pogrążały się w mroku – pracę, rozbudowę domu, inwestycje.

Vera obsesyjnie kontrolowała godziny jego pracy i nie pozwalała mu się w niej zatopić – punkt trzecia pojawiała się w kancelarii, potrafiła wejść nawet w trakcie spotkania z klientem. O ile na początku bardzo go to bawiło i nawet mu schlebiało, że bezpardonowo odciąga go od szych, nie bacząc na ich oburzenie, o tyle po czasie tłumaczenie się przed klientami, przepraszanie ich i ponowne tkanie swojej dobrej reputacji z nadwątlonego zaufania zaczęło się robić irytujące. Ponadto nie mógł już do reszty zagłębić się w sprawach i zakopać w teczkach, bo jak tylko zaczynał nad czymś pracować, musiał w każdej chwili być gotowy na przerwę z uwagi na liczne odwiedziny Very, przez co zaczął miewać problemy ze skupieniem.

W domu też nie szło mu najlepiej. Służba niezbyt przepadała za jego nową żoną i jej głośnym, humorzastym dzieckiem. Gdy zatrudnił pracowników do rozbudowy, skarżyli mu się, że małżonka pod nieobecność męża każe zmieniać plany, kwestionuje ich decyzje i przeszkadza im w pracy. To wszystko również było bardzo zabawne, do czasu gdy Josef uświadomił sobie, że od miesiąca prace ani trochę nie posunęły się naprzód, a on wydał już całe mnóstwo pieniędzy na robociznę i materiały, ponieważ pozwolił Verze decydować o stylu wykończenia, a ona co rusz zmieniała zdanie.

O inwestycjach nawet nie mógł myśleć, bo nie były to decyzje, które podejmuje się bez namysłu, a do namysłu potrzeba czasu, którego nie miał.

Josef nigdy wcześniej nie był uległym mężczyzną i nie zamierzał nim być, jednak gdy tylko próbował uświadomić Verze, kto w ich małżeństwie pełni rolę sprawczą i gdzie jest jej miejsce, wpadała w szał. Gdy uderzyła go pierwszy raz, nie kwestionował. Spodobało mu się nawet, ponieważ wciąż tlił się w nim żar, a jej rozpłonione oczy, palce zgięte jak szpony i blade z wściekłości policzki upodobniły ją do pociągającej diablicy, którą pokochał. Za drugim razem jej oddał i spodobało mu się to znacznie mniej, ale przynajmniej zamilkła. Trzeci raz i wszystkie kolejne razy przypominały ten drugi; Vera zawsze zaczynała, a Josef zawsze kończył i zapadało między nimi milczenie, które z każdym takim incydentem trwało coraz dłużej.

Gdyby chodziło tylko o pracę, dom i pieniądze, doszliby pewnie w końcu do ładu, po małej wojnie domowej rozmieściliby odpowiednio swoje siły, postawiliby sobie warunki i poszliby na kompromisy. Było jednak coś jeszcze coś, czego Josef nie potrafił odpuścić, ponieważ lwią część wolnego czasu małżeństwo spędzało na salonach.

Oboje byli głównymi bohaterami swojego spektaklu, byli w centrum uwagi, budzili emocje, zainteresowanie i plotki. Byli tak samo piękni, młodzi, zdrowi i bogaci. Dobrali się w parę, nie bacząc na to, że dwie równie wyraziste osobistości nigdy nie będą mogły dojść do porozumienia, ponieważ jedna z nich zawsze będzie o krok przed tą drugą, a druga w końcu da się pożreć zazdrości.

W tym przypadku Vera zaczęła wysuwać się na prowadzenie, a Josef po raz kolejny usłyszał wołanie z mroku.

Miał tylko dwadzieścia sześć lat, a przed sobą całe życie, ale nie po to budował swoją pozycję i reputację, by uciekać jak ostatni tchórz. Nie mógł uciec, przynajmniej nie dosłownie, mógł za to zaszyć się w cichym i ciemnym miejscu, za drzwiami zamykanymi na zamek i poczuć, jak ucieka z niego życie, a wraz z życiem wszystkie troski, obawy i wściekłość. Jego długie, gorące kąpiele zaczęły się robić coraz częstsze i choć zawsze zabierał ze sobą brzytwę, nigdy nie pozbył się jasnej, koziej bródki i cienkich wąsów, które dodawały mu odrobinę diabelskiej aparycji tak kuszącej dla okolicznych świętoszkowatych kobiet.

Po tych kąpielach kręciło mu się w głowie i zużywał więcej bandaży, niż przez całe swoje dotychczasowe życie, ale to było przyjemne uczucie. Świat, w który uciekał podczas tych incydentów, był jedynym miejscem, do którego Vera nie miała dostępu. A była tam muzyka, byli jego przyjaciele, były sympatie ze studiów, charty z ojcowskiej hodowli, pierwsza miłość, dziecięcy pokój z kolekcją rysunków schowaną pod łóżkiem, uśmiech matki witającej go o poranku – wszystkie te rzeczy, które zakotwiczały go niegdyś w rzeczywistości i dawały poczucie, że żyje.

Vera doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co Josef robi w czasie swoich samotnych kąpieli, jednak wszystkie awantury, które wywołała z tego powodu, dotyczyły zamkniętych przed nią na klucz drzwi, a nie bandaży i blizn na jego ciele.

Po czasie przestał brać udział w bankietach i spotkaniach towarzyskich, a jego kancelaria coraz częściej pozostawała zamknięta, bo nowa rozrywka pochłaniała zbyt wiele czasu. Prace w domu toczyły się własnym życiem i Josef nie wiedział już, co pracownicy budują za jego pieniądze w nowym skrzydle posiadłości, bo wydawanie im poleceń nie miało większego sensu przy Verze. Słyszał ciągle stukanie i szuranie, wibracje spowodowane przez te prace niosły się po ścianach, a on przykładał do nich ucho i wyobrażał sobie, że to głosy z zaświatów przemawiają do niego w swoim zaszyfrowanym języku. Popadał w obłęd, ale wciąż był pomysłowy i kreatywny, potrafił wynajdywać najróżniejsze sposoby na odcinanie się od rzeczywistości. Wciskał się w wąskie szczeliny w piwnicy i zażywał garść leków nasennych, by stopić się w jedno z domem i poczuć, jak to jest być czymś stabilnym, trwałym i pożytecznym. Przechadzał się po krawędzi dachu po zmroku, robił piruety i udawał, że tańczy z Północnicą. Gdy Vera przebywała na bankietach, Josef odwiedzał obrzydliwe speluny z zaplutymi podłogami i osmolonymi ścianami, a tam grał w karty z szemranymi typami, od których nieraz dostawał po twarzy. To wszystko było za mało, wiecznie za mało, czuł, że im dłużej to robi, tym bardziej oddala się od tej tajemniczej, kuszącej granicy, przy której nie czuł już nic poza bezgraniczną ekscytacją.

Josef Renczi miał dwadzieścia pięć lat, gdy się ożenił. Przed ukończeniem dwudziestego szóstego roku życia był już cieniem dawnego siebie, adwokatem bez klientów, społecznikiem bez przyjaciół i bogaczem bez chęci do życia. Wciąż jednak miał żonę, której miłość była silna jak lina na szyi wisielca.

Pewnego dnia Josef postanowił ponownie wziąć kąpiel z brzytwą, ponieważ wszystkie te innowacje nie mogły się równać z poczuciem bezpieczeństwa, jakie dawały znajome cztery ściany podczas chwil odpoczynku od rzeczywistości. Zawsze pilnował, by nad sobą panować, nawet w chwilach całkowitego oszołomienia; nie był samobójcą i nie chciał umierać, chciał tylko poczuć namiastkę kontroli nad własnym życiem, nad ciałem i nad strefą sacrum, tym razem jednak ręka mu się omsknęła, a ostrze weszło zbyt głęboko w skórę, niebezpiecznie blisko pachwiny. Krew zawirowała grubą strugą i w kilka chwil zabarwiła wodę w wannie na czerwono, a Josef był zbyt otumaniony, by unieść biodra i spróbować choćby przysiąść na krawędzi, a potem zatamować krwotok ręcznikiem. W niezrozumieniu obserwował, jak woda wokół jego ciała robi się czerwona, jak skóra ponad powierzchnią barwi się od krwi, jak brzytwa sama wypada mu z ręki i z głuchym brzdękiem uderza o podłogę. Gdyby tylko odpuścił, mógłby zasnąć i już nigdy się nie budzić. Po chwili zrobiło się zresztą całkiem przyjemnie; rana wcale nie bolała tak bardzo, jedynie udo wydawało się dziwnie ciężkie, jakby ktoś założył na nie opaskę uciskową. Zrobiło mu się ciepło i błogo, słyszał głos matki wyraźniej niż kiedykolwiek, słyszał muzykę, szum wiatru, szczekanie psów – tak radośnie mogły szczekać tylko na widok jego ojca. Świat zwalniał, czas się wydłużał, rzeczywistość robiła się coraz bardziej odległa, a ból, chłód i wilgoć znikały.

Po chwili słyszał już tylko plusk kropel wody wpadających z kranu do wanny.

Tak kończy wielki człowiek, któremu matka powiedziała „żyj i bądź piękny”. Tak kończy przyjaciel, którego twarzy wypatrywano na końcu dziedzińca. Wzorowy student, zaufany prawnik, zawsze niosący radość, ulgę lub ekscytację. Mężczyzna, który odchodzi w swojej świetności, w zdrowiu i urodzie, z pieniędzmi, domem i służbą. Każdy mu zazdrościł. Każdy chciał być nim – i on sam, gdyby mógł wybrać, wybrałby bycie sobą, bo nikogo nigdy tak nie kochał…

Kap

Kap

Kap

…jak siebie samego.

Veni vidi vici.

Josef poderwał się w górę i ostatkiem sił napędzanych adrenaliną przechylił górną połowę ciała przez wannę, ciągnąc za sobą biodra i nogi. Wypadł na kamienną posadzkę wraz z chluśnięciem wody i było w tym coś pierwotnego, coś budzącego skojarzenia z ponownymi narodzinami, z cudem życia; zrodzony z wody, a nie z popiołu, oblepiony krwawą wilgocią, wyrwany z ciepłych objęć śmierci i wyrzucony z powrotem na zimny świat, który znów postanowił podbić. Zwycięski, a nie zwyciężony.

W przebłysku zdrowego rozsądku przycisnął ręcznik do krwawiącego uda, a po chwili, gdy nabrał już sił, owinął go jak opaskę uciskową, zacisnął supeł tak mocno, że aż na powrót poczuł ból, a potem owinął się szlafrokiem, otworzył drzwi i wezwał służbę, by natychmiast sprowadziła do domu lekarza. Przez cały ten czas ani razu nie spojrzał na Verę, która krążyła wokół niego, pokrzykując i klnąc.

Lekarz założył szwy i nakazał Josefowi odpoczywać, ale nie w głowie był mu odpoczynek, miał już swoje plany. Całe mnóstwo planów. Po wypadku spał dziesięć godzin, a gdy tylko się obudził, wykorzystując nieobecność Very w sypialni, zamknął się na klucz, usiadł przed lustrem i przygotował wszystko, czego potrzebował. Do ogolenia niepotrzebnego zarostu użył tej samej brzytwy, która niemal przeniosła go na tamten świat, z namysłem, bo to on miał kontrolę nad emocjami, mógł albo przekuć złe uczucia w swoją siłę, albo dać im się zdominować i nabawić się kolejnych traum. Gdy policzki miał już gładkie, przyciął bródkę i wąsy, nabłyszczył przydługie, jasne włosy i ułożył je na tył, odsłaniając wysokie czoło, sterczące elegancko kości policzkowe i wyraźną linię szczęki. Wpatrywał się w swoje odbicie, czerpiąc z niego siłę, bo nie miał złudzeń, że ta twarz, ta przystojna i budząca sympatię twarz była jednym z powodów jego społecznego sukcesu. Zamierzał ją wykorzystywać jeszcze długie lata, aż do pierwszych zmarszczek, bruzd i starczej brzydoty.

Opatrunki zmienił sobie sam. Zadbał o to, by gazy i bandaże nie przeciekły, bo gdy tylko skończył zabezpieczać rany, ubrał swój najlepszy śnieżnobiały garnitur z zaprasowanymi w kant spodniami, czarnym krawatem i czarnymi, lakierowanymi butami. W ostatnim czasie zrzucił trochę kilogramów i zrobił się chorobliwe chudy, ale ubranie wciąż doskonale na nim leżało, a gdy tylko uzupełnił wszystko drogim kapeluszem z czerwoną wstążką, znów poczuł się sobą.

Wychodząc z domu, wyminął Verę bez słowa. Szła za nim aż do miasta, jak nieusłuchany pies, rzucając bluzgami na prawo i lewo, ale ledwo na ulicach zaczęło przybywać ludzi, a Josef zwrócił uwagę, że robi sobie wstyd, spojrzała na niego chłodno i zamilkła. W geście wyższości uniosła podbródek i odmaszerowała z powrotem do domu – albo gdziekolwiek indziej, to już nie była Josefa sprawa.

Przywrócenie kancelarii do funkcjonowania było problematyczne, ale dzięki profesjonalizmowi Josef z czasem odzyskał klientów, a tamci przyprowadzili mu nowych, z jeszcze bardziej wymagającymi sprawami, w których mógł się zatopić. W podzięce za przejęcie spraw w czasie – jak to ujął – swojej niedyspozycji sprawił przyjaciołom-prawnikom drobne prezenty i zaprosił ich wszystkich na uroczystą kolację do eleganckiej restauracji. Odetchnęli z ulgą, widząc Josefa uśmiechniętego, zrelaksowanego i rzucającego nieprzystojnymi żartami. Od kolacji do kolacji wszystko wróciło na właściwe tory i tylko milczenie Very dawało Josefowi pewne powody do niepokoju, ale starał się tym nie przejmować. Wracał do domu na tyle późno, że nie spotykał jej już na korytarzach ani w jadalni, a gdy kładł się do łóżka, kobieta dawno spała.

Nie samą pracą człowiek żyje i nawet odzyskanie dawnych przyjaciół nie budziło w mężczyźnie takiej ekscytacji, jaką czuł na myśl o powrocie na salony. Wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję. Jako że zaproszenia na bankiety nadal napływały do posiadłości, nawet pomimo jego kilkumiesięcznej przerwy w życiu towarzyskim, odnalazł jedno z nich i zaczął wielkie przygotowania. Kupił kilka nowych, białych garniturów, przyciął włosy, w ekskluzywnym sklepie nieopodal kancelarii nabył nawet wodę kolońską. Dla kurażu przed wyjściem wypił kieliszeczek mocnego alkoholu. Nie pytał Very, czy będzie mu towarzyszyć, i nie zwracał uwagi na jej równie wystawne przygotowania do wyjścia, jednak by nie robić wstydu, przed podaniem zaproszenia lokajowi pozwolił jej wziąć się pod ramię i na salę weszli razem, jak niegdyś.

Wcześniej nie pomyślałby nawet, by prosić kogoś innego do tańca; jego żona pochłaniała zbyt wiele uwagi, by dopuścić do siebie myśl, że na świecie istnieją jeszcze inne kobiety. Josef i Vera stanowili niegdyś nierozłączną parę, czym potęgowali jedynie wrażenie nietykalności. Teraz poruszał się między damami z naturalną swobodą, którą jeszcze pamiętał z czasów kawalerskich. Ten powrót okazał się łatwiejszy, niż przypuszczał. Ignorował wzrok, który przylepił mu się do pleców, i prosił kolejne towarzyszki do tańca, całując ich dłonie, obejmując talie, kręcąc piruety. Kobiety chichotały, a w nim wzbierała ekscytacja, młodość znów górowała. Miał wrażenie, że tej nocy odzyskał całą swoją moc do kontrolowania otoczenia; pogawędki z wpływowymi mężczyznami szły mu gładko, ich żony wydawały się oczarowane jego elokwencją, staruszkowie poklepywali go po plecach i gratulowali wyjścia z choroby, a panienki posyłały mu nieśmiałe uśmiechy i czmychały, gdy tylko żona Josefa pojawiała się w zasięgu ich wzroku. Mężczyzna był w swoim żywiole i zanim nastał świt, wszystko było tak, jakby ostatnie pół roku nigdy nie miało miejsca.

Wiedział, że krążyły plotki o jego pijaństwie i staczaniu się na dno, choć przez cały okres swojej nieobecności samotnie nie wziął do ust ani kropli alkoholu. On sam, jeśli musiał, tłumaczył się chorobą skóry; to była wygodna wymówka dla bandaży wystających spod mankietów i zasłaniania skrupulatnie każdego kawałka ciała. Ot, choroba się nasiliła, trwała kilka miesięcy, aż w końcu udało się znaleźć odpowiedni lek i mógł wrócić do świata. Czasami zastanawiał się, czy lekarz puści parę z ust na temat tego, co zobaczył tamtej potwornej nocy w posiadłości na skórze Josefa i na podłodze jego łazienki. Przez większość czasu starał się tym jednak nie przejmować. Ludzie na głos krytykowali wszelkie przejawy zaburzeń psychicznych, ale wewnątrz gotowali się z ciekawości, czuli do nich niezdrowy pociąg i chcieli zobaczyć to, co zakazane – nawet gdyby lekarz powiedział o jego ranach, zrobiłby mu tym przysługę, bo Josef wolał uchodzić za tajemniczego i uwodzicielskiego psychopatę, niż za pijaka, który przez własną głupotę niemal wszystko stracił.

Radość nie trwała jednak tak długo, jak powinna, bo gdy tylko opadła pierwsza euforia, a milczenie Very zrobiło się uciążliwe, Josef znów zaczął odczuwać, że granica go przyciąga. Przyciągała go jednak w sposób zupełnie odmienny, niż do tej pory. Teraz nie miał już ochoty krzywdzić siebie. Nie chciał się zamykać. Robiło mu się słabo na myśl o brzytwie, gorącej wodzie i lekach nasennych. Wciąż tęsknił jednak za zakazanym owocem i odrobiną brudu, który mógłby przyprawić nieco jego szarzejącą rzeczywistość.

Pierwsza była sekretarka z kancelarii. Młoda dziewczyna, która od wielu miesięcy posyłała mu tęskne spojrzenia, gdy przechodził obok jej biurka. Zaprosił ją do siebie na filiżankę kawy. Potem wyszli do kawiarni naprzeciwko, na ciastko z kremem. Zorganizował jej zaproszenie na bankiet i choć towarzyszyła mu na nim Vera, przez pół wieczora tańczył tylko z sekretarką, czując na sobie lodowate spojrzenie żony. Uwiódł ją pod koniec kwietnia, gdy za oknem jabłoń uginała się od ciężaru białych kwiatów, a duszny, słodki zapach wiosny wlewał się do gabinetu. Po tym, jak pierwsze emocje opadły, żadne z nich nie zdecydowało się kontynuować romansu i pozostali na przyjacielskiej stopie, od czasu do czasu robiąc sobie małe prezenty czy darując miłe słowa.

Nie zapamiętał imienia swojej drugiej kochanki, przebywała w mieście przejazdem i wszystko potoczyło się bardzo szybko, podczas jednego z przyjęć, na którym nie było Very.

Trzecia była wdowa po jego serdecznym przyjacielu. Nie chciała od niego niczego poza chwilą bliskości, bo kojarzył jej się ze zmarłym mężem, z latami młodości, beztroski i pikników w parku. Nie był szczególnie zaskoczony, że jego uprzejmość jej nie usatysfakcjonowała, i nie zmartwił się, że wyrzuciła go ze swojego mieszkania w środku nocy, z butami w ręku i marynarką przerzuconą przez zgięcie łokcia. Było w tym zbyt dużo złych emocji, tęsknoty i żalu. Wyspowiadał się ze wszystkiego nad grobem przyjaciela i zapalił mu nie jeden, a dwa znicze – w ramach pamięci i w ramach przeprosin.

Kolejnych kochanek nie liczył. Było ich wiele, pojawiały się często, a wybierał tylko takie, które nie chciały od niego niczego więcej poza chwilą zapomnienia. Najbardziej lubił mężatki, bo choć nie obchodziło go już zdanie Very, wolał jednak swoje romanse utrzymywać w sekrecie, by zachować dobrą reputację.

Vera wycofała się w cień, co było dla niej nie tylko nietypowe, ale i oznaczało coś niedobrego. Milczenie żony robiło się coraz bardziej niepokojące. Jej chłód palił. Josef w końcu odzyskał swoją niezależność i poczucie władzy w domu, ale nie odzyskał spokoju ducha, bo każdy krok Very, każde jej chłodne, pełne niewypowiedzianych słów spojrzenie i każda kłótnia, której nie podjęła, doprowadzały go do szału.

Eskalacja ich cichego konfliktu nastąpiła na początku tysiąc dziewięćset siedemnastego roku. Josef przetrwał trzy lata Wielkiej Wojny rujnującej Europę i Serbię bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu i na majątku, nie musząc nawet opuszczać swojego miejsca zamieszkania, ale jego żona okazała się gorsza od wojny, wojska i okupacji.

Budowa i remont nowego skrzydła nareszcie dobiegły końca, właściwie bez udziału Josefa, bo był na tyle wyczerpany odbudowywaniem kancelarii i stosunków towarzyskich, że pozostawił sprawy związane z domem Verze, dając jej ten ostatni kredyt zaufania. Ku swojemu zdziwieniu odkrył, że nowe miejsce jest wyjątkowo schludne, eleganckie i urządzone z klasą. Przechadzając się po pomieszczeniach w towarzystwie milczącej żony podziwiał wymyślne sklepienia, kiwał głową na widok kolorów ścian i zachwycał się wyborem mebli. Na końcu ujął ręce żony w dłonie i rzekł, patrząc jej prosto w oczy:

– Wspaniale się spisałaś, Vero. Wszystko prezentuje się wyśmienicie. Nie mogę się doczekać, aż zaprosimy tu gości. Wszystkim powiem, że sama to zaprojektowałaś.

Vera, którą znał, rzuciłaby mu się na szyję, ucałowałaby go i wyściskała, a jej twarz zaraz rozjaśniłby beztroski śmiech. Ta jednak uśmiechnęła się tylko z rezerwą, skinęła głową i wysunęła chłodne palce z jego dłoni.

Gdy opuszczali nowe skrzydło, Josef dostrzegł coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi, ani na żywo, ani w planach budowy. Pod schodami były drzwi wykonane z ciemnego drewna, a na drzwiach założono masywny, podwójny zamek z metalu. Podszedł do nich i nacisnął na klamkę, ale nie ustąpiły. Spróbował mocniej, bo nowe zamknięcia zawsze miały w sobie pewien opór, a gdy naparł ramieniem na drewnianą powierzchnię, ta drgnęła nieco i usłyszał dziwny, metaliczny brzdęk, jakby uginającej się blachy.

Spojrzał na żonę, która stała na końcu korytarza i obserwowała go ze stoickim spokojem. Wyglądała jak zjawa, w czarnej sukni, ze splecionymi dłońmi i gładko uczesanymi włosami.

– Co tam jest? – zapytał.

– Piwnica – odparła.

– Dlaczego drzwi są zamknięte?

– Ponieważ to piwnica.

– Robisz ze mnie głupca?

Vera nie odpowiedziała na tę zaczepkę. Jej twarz nawet nie drgnęła. Josef odsunął się od drzwi i spojrzał na nią wyczekująco, a gdy nie doczekał się reakcji, podszedł bliżej.

– Daj mi klucz do tej piwnicy.

– Dlaczego?

– Ponieważ chcę otworzyć drzwi i obejrzeć piwnicę, której nie było na planach.

– Po co?

Podszedł jeszcze bliżej, dzielił ich już tylko jeden krok.

– To mój dom, Vero. Chcę dostać klucz do mojej piwnicy.

– To nasz dom.

– Nasz? – Josefowi śmiech wyrwał się prosto z gardła, trochę mimowolnie. Nie było w nim żadnej wesołości. – Wyjaśnijmy coś sobie – rzekł już z powagą, patrząc jej prosto w oczy. – Byłem pobłażliwy i dałem ci odczuć, że masz tutaj władzę, nie wynikało to jednak z mojej głupoty, a z miłości…

– Z miłości… – szepnęła z przekąsem.

– Nie chciałem być tyranem i przymykałem oko na pewne sprawy, bo lubiłem patrzeć, jak zdaje ci się, że masz wpływ na cokolwiek w moim życiu, ale dość już tego. To jest mój dom, Vero. Mój dom, moje drzwi i mój zamek. Oddaj mi mój klucz albo…

– Albo?

– Sam go sobie wezmę.

– Proszę bardzo – odparła, odwzajemniając jego spojrzenie.

– A wraz z kluczem wezmę wszystko, co należy do mnie.

– I wyniesiesz się do jednej ze swoich kochanek?

Josef uśmiechnął się blado. Vera odpowiedziała mu podobnym uśmiechem. Wyminął ją i ruszył korytarzem w stronę starego domu. Słyszał, że idzie za nim, ale pozostawała w tyle. Dzieliło ich kilka kroków i te kilka kroków wystarczyło, by nie zdążyła zareagować, kiedy wyrwał Lorenza z rąk niczego niespodziewającej się niani. Chłopiec zaraz ryknął płaczem, a Vera zatrzymała się jak porażona, wyciągnęła rękę w ich stronę w mimowolnym odruchu i znieruchomiała tak, spoglądając na niego z niedowierzaniem.

– Wiesz, że chłopak również jest mój, prawda? – zapytał, próbując przekrzyczeć zawodzącego malca, który odpychał się od niego pulchnymi rączkami.

– Zostaw mojego syna! – pisnęła z nieprawdopodobną zgrozą wymalowaną na twarzy.

– Jest mój i zrobię z nim, co uznam za słuszne!

– On nie jest twoją własnością!

– Wszystko, co twoje, jest moją własnością i ty również jesteś moją własnością, bezczelna żmijo!

Chłopiec od krzyku ochrypł, był cały czerwony na twarzy, a jego pulchne ciało zdawało się wilgotne i gorące, mimo to wciąż wyginał się w jego rękach i walczył zawzięcie z uściskiem Josefa, balansując niebezpiecznie nad wysokością dzielącą go od podłogi.

– Połóż go! Połóż go na ziemi, on zaraz spadnie! – wyjęczała Vera.

– Oddaj mi klucz do piwnicy.

– Połóż go!

– Klucz! – warknął. – A potem podporządkuj się albo wyniosę wszystkie twoje rzeczy i spalę, a ciebie oddam ojcu.

W końcu sięgnęła do wewnętrznej kieszonki wszytej pod kamizelkę i wyjęła ciężki, gruby klucz. Gdy tylko klucz znalazł się w posiadaniu Josefa, z największą ulgą postawił dziecko na ziemi i sprężystym krokiem opuścił salon, zostawiając za sobą przerażoną nianię, bladą z wściekłości Verę i nadal płaczącego Lorenza.

Piwnica ostatecznie okazała się pusta i już wtedy mógł się domyślać, że to nie dobry, a zły znak.

Książkę Piękna Zośka. Sztuka zbrodni kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Piękna Zośka. Sztuka zbrodni
Paulina Stępień 0
Okładka książki - Piękna Zośka. Sztuka zbrodni

Seryjni mordercy, psychopaci i szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas! Tragiczne i smutne historie opisane w tej książce na długo zapadają w pamięć...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje