Pożądanie. Czułość. Wariacka miłość. I książę na białym koniu!
O tym marzą kobiety, prawda?
A co gdyby książę okazał się zatwardziałym singlem, który uważa, że dzisiejsze randki noszą znamiona łamania praw człowieka?
Roman emocje czuje głównie wtedy, gdy otwiera arkusz Excela, kroi steka albo patrzy na Pałac Kultury ze swojego apartamentu na 29 piętrze.
Eldorado trwa do momentu, aż jego szef, Chemiczny Ali, wysyła go na przymusowy urlop. W styczniu! Roman walczy, ale nikomu nie udało się jeszcze wygrać z lisicami z działu HR.
Rezerwuje więc bilety na Jamajkę.
Jeden telefon sprawia, że zamiast na wyspę z lazurową wodą trafia na zabitą dechami, skutą lodem pomorską wieś. Zamiast luksusu czeka na niego zrujnowana chałupa, w której musi zamieszkać.
Kogo tam spotka?
Czy największa miłość twojego życia może trwać tylko cztery tygodnie?
Do lektury książki Roman(s) Piotra C. zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment powieści:
Miłość mojego życia poznałem w styczniu. Coś takiego musiało się skończyć nieszczęściem.
Co można o niej powiedzieć?
O rany.
Że mówi o sobie: „Lekarz wykluczył bipolarność, po prostu jestem zwariowanie zabawna i mam niezwykłą osobowość. Urodziłam się taka. A może wrzucili mnie do silosu z koksem i MDMA”?
Że ma jęzor ostry jak piła łańcuchowa, a spojrzenie jak bazyliszek? To ona wymyśliła zasadę ręcznika:
„W trakcie pierwszego roku związku laska idąca w ręczniku do sypialni traci ręcznik, a później jest seks.
Powyżej trzeciego roku związku jest opierdalana za zostawienie ręcznika na łóżku w sypialni”.
Że tylko z nią można się strzelać na chacie pistoletami na wodę? Że najpiękniej wygląda nago, kiedy na mnie patrzy?
Że na początku strasznie się nie polubiliśmy???
Całuj. Rozbierz. Drocz się.
Zaczęło się tak.
Grudzień ubiegłego roku spędzałem jak zwykle, czyli w pracy. Pamiętam jak dziś, sprzedawaliśmy akurat producenta odzieży sportowej i usiłowałem dokładnie zbadać, jak się zmieniała sprzedaż w ich sklepach na metr kwadratowy w czwartym kwartale rok do roku (te korporacyjne rozrywki har, har, har), kiedy ktoś zaczął dzwonić tak uparcie, jakby koniecznie chciał się dodzwonić. Zwykle w takiej sytuacji olewałem temat – w końcu był piątek wieczór, w swoim gabinecie w biurowcu nastawiłem delikatny jazz i naprawdę miałem co robić, ale niestety spojrzałem na wyświetlacz.
Odebrałem tylko dlatego, że dzwoniła osoba, od której telefony odbierałem zawsze.
– Halooo… – zaciągnąłem.
– Cześć, żałosny typie. Czy ty jesteś w pracy?
– Oczywiście.
– Przyznaj, masz przed sobą jakieś śmieci, pięćdziesiątkę whisky o dziwnej i skomplikowanej nazwie, a na gramofonie nastawiłeś smętne jęczenie kopulujących waleni.
– To się nazywa Frank Sinatra. Geniusz. I nieprawda – zełgałem, patrząc na rozłożone przede mną papiery. – Już kończę pracę.
– Szanuj się – prychnął. – Wyjdź stamtąd jak najszybciej. Umawiamy się na kolację – zarządził.
– To się umawiaj – pozwoliłem łaskawie.
– Z tobą.
– Naprawdę nie masz lepszych rozrywek?
– Myślałem o zobaczeniu nowego stand-upu Lotka, ale Kaśka stwierdziła, że za dużo czasu spędzam przed monitorem, i postanowiła, że będziesz w sam raz. Więc mnie nie zawiedź.
– Nic z tego, Jo. Muszę…
Tu miał paść przerażająco długi wywód na temat tego, jak bardzo jestem zapracowany, ale mój przyjaciel nie dał mi szansy się rozkręcić.
– Wiem, wiem, te nocne transakcje są wykańczające – uciął.
– Ale… – zacząłem.
– Nie słyszę cię! – zawył. – Zanikasz mi! Tylko rezerwację w Lemingu na dwudziestą zrób! – I się rozłączył. Pieprzony arogant.
Ciężko wzdychając, wyszukałem nazwę restauracji w telefonie.
– Panie Jureczku, da się jakiś stolik zorganizować na dzisiaj? sapnąłem.
– Komplet mamy, panie Romanie – zafrasował się kelner. A na ile osób?
Ja, Jo i Kaśka.
– Na trzy – odpowiedziałem.
– Na trzy? – Głos kelnera nagle poweselał. – Na trzy to coś się znajdzie.
Odstawiłem whisky na bok. Jak miałem iść na miasto, to, znając tego albatrosa, lepiej było na trzeźwo. z okna mojego gabinetu na osiemnastym piętrze widziałem jak piątkowa Warszawa szykuje się do weekendu. W biurach wieżowców dookoła zaczynały gasnąć światła, za to coraz większy ruch był w centrum handlowym Złote Tarasy.
Spędziłem jeszcze pół godzinki z liczbami, robiąc notatki na komputerze, w końcu zamknąłem segregator z dokumentami, Zdjąłem air maxy i zacząłem wkładać skórzane buty za kostkę od Zegny.
Jak ktoś się mnie pyta, czym się zajmuję, zazwyczaj odpowiadam, że jestem prawnikiem, który robi w finansach. Ale tak naprawdę to w naszej firmie dorabiamy się na ludzkiej krzywdzie. Pojawiamy się, gdy ktoś się rozwodzi i musi się podzielić majątkiem. Pojawiamy, gdy ktoś jest chory i nie może już prowadzić firmy. Pojawiamy, gdy potomstwo nie spełnia pokładanych nadziei (zaprawdę powiadam wam, to niewiarygodne, jak rodzice całą inteligencję potrafią zachować dla siebie albo przekazują ją w tipsach, niciach do twarzy oraz botoksie).
Kupujemy, unowocześniamy, sprzedajemy za kilka lat drożej jakiemuś inwestorowi branżowemu albo specjalistycznemu funduszowi inwestycyjnemu.
Większość właścicieli, którzy opierdzielają nam za gruby szmal dorobek całego swojego życia, jest z małych miast. Bywa też tak, że dzieci się cieszą na nasz widok. Mówią wtedy: „Panie, od dziecka tylko o tej firmie słyszę, na śniadanie, obiad, kolację. Weźcie ją, wreszcie będzie można w Wigilię o życiu pogadać”.
Takich dużych umów my robimy kilka w roku, ale dla tych ludzi to jest transakcja życia. Robią ją i nagle mogą wydawać pieniądze, które nie mieszczą im się w głowie.
Stałem niedawno przed budynkiem naszej firmy i piłem kawę z plastikowego kubka. Syn właściciela – miał za chwilę dostać czterdzieści pięć milionów euro swojego udziału – rozmawiał z kolegą, gdy obok przejechało nowe porsche. „Widziałeś? – powiedział. – Trzy takie sobie, kurwa, kupię!”.
Komórka znowu wściekle zawyła.
– Jedziesz już? – zapytał Jo.
Spojrzałem na zegarek. Dziewiętnasta trzydzieści.
– Jasne – zełgałem. – Będę za jakieś dziesięć minut.
Jeśli korki będą małe i dobrze docisnę, to uda mi się w piętnaście pomyślałem.
– Tylko nie bierz samochodu!
– Nawet mi to do głowy nie przyszło – skłamałem.
– Nie masz nic przeciwko, że weźmiemy koleżankę? – W głosie Jo zabrzmiała nędznie ukrywana spiskowa nuta. – Przypałętała się. To jakaś od Kaśki z pracy. JEST MIŁA.
No tak. Mogłem się tego spodziewać. Wpadłem w zasadzkę. Perfidnie od samego początku zaplanowaną.
– I pewnie wolna? – strzeliłem złośliwie, spodziewając się, co teraz będzie. Cztery osoby opowiadające na przemian, jak kiedyś dobrze się bawiły. Później kilka drinków z nią już sam na sam. Odwiezienie taksówką do domu. I zastanawianie się, jak długo po seksie trzeba z nią leżeć w łóżku, zanim będzie można spokojnie wrócić do siebie.
– Wiesz… – W głosie mojego przyjaciela pojawiło się fałszywe oburzenie. – Ja jej o stan cywilny nie pytałem!
– Ziomuś, mnie się już nie chce – odwołałem się do jego uczuć wyższych w nadziei, że da mi spokój.
– Kobiet ci się nie chce? – zdziwił się. – Kobiety są fantastyczne.
– Umawiać się z nimi. Wymieniać setek durnych wiadomości. Dostawać zdjęć cycków i cip. Żeby choć jedna na spotkaniu coś mądrego powiedziała…
– Ta jest mądra. Tak twierdzi Kaśka, a Kaśka jest jak sąd najwyższy, zawsze ma rację. Nie masz prawa do odwołania.
I rozłączył się.
Świnia!
Zadzwoniłem do restauracji, jeszcze raz informując, że jednak będą cztery osoby.
Ja, Jo, jego żona. I jakaś mądralińska.
– Na cztery – zasępił się kelner. – Może być problem…
– Może być ciasno – zasugerowałem. Kelner nieco poweselał. Nieco.
Już, już wsiadałem do Ubera, gdy Jo zadzwonił ponownie. Zamiast być adwokatem, powinien się zatrudnić na infolinii.
Odebrałem. Na swoje nieszczęście.
– Nie mów mi, że się spóźnicie – powiedziałem.
– Głupia sytuacja, chłopaku, ale nie możemy jednak wpaść dzisiaj – wystękał zbolałym głosem.
– To dobrze. – Odetchnąłem z ulgą i już sięgałem po portfel, aby dać kierowcy pięćdziesiąt ziko za fatygę.
– Ale koleżanka przyjdzie! – dodał triumfalnie.
No po prostu lis cwaniurka, zdrajca pieprzony. A ja go mam za przyjaciela.
– Wasza intryga jest równie szatańska i skomplikowana jak promocje w Biedronce – wycedziłem.
– Baw się dobrze! – powiedział.
– Żebyś dostał sraczki.
– Podziękujesz później – odparł niewzruszony.
– Witamy ponownie w Zimnym Lemingu, panie Romanie. Stolik na pana czeka. Na cztery osoby, tak jak pan rezerwował powiedziała atrakcyjna kobieta przy drzwiach.
– Będą dwie – zauważyłem markotnie.
Zimny Leming to nie jest najgorsze miejsce na randkę. Przyćmione światło, muzyka dyskretna, tak aby ludzie przy stoliku mogli porozmawiać, ale na tyle głośna, aby inni nie słyszeli, co mówią. Na sali kelnerzy, obsługujący według starego, jeszcze przedwojennego, sznytu.
Mimo to czułem się lekko zakłopotany i naprawdę wkurzony na przyjaciela, który celowo wmanewrował mnie w tę padakę. Dobrze wiedziałem, co mnie czeka. Godzina, albo i dwie, głupawej rozmowy. Obie strony będą wypowiadać sekwencje, które recytowały już dziesiątki, jeśli nie setki razy. Całość równie przyjemna jak masturbacja papierem ściernym.
W Warszawie jest mnóstwo singielek, które są wykształcone, zaradne, mają wyrobione na siłowni tyłki, dobrą pracę, własne, czyli banku, mieszkanie i kilka kompletów kurewskiej bielizny. A ponieważ żyjemy w świecie, gdzie w miarę ogarnięty facet może kosić kobiety niczym kosiarka trawę, nigdy nie było tak łatwo zaliczyć jak teraz.
Kobiety nigdy nie były tak chętne.
Mężczyźni nigdy nie byli tak puści.
Randki przypominały więc wypad do restauracji typu all you can eat. Wchodzisz, wyciągasz łyżkę ze spodni i bierzesz, co ci się żywnie podoba. Sprawa jest prosta. Poznaj. Przerób. I zostaw.
W rzeczywistości kryły się za tym tylko pustka i samotność.
Jakby ktoś mnie pytał o zdanie, powiedziałbym, że dzisiejsze randki noszą znamiona łamania praw człowieka.
Odmawiałem udziału w tym cyrku, jak tylko mogłem. Do dzisiaj. Ale przynajmniej się najem.
Kelner zaprowadził mnie do stolika, takiego jak lubię, w kącie sali. Zanotowałem w głowie, aby dać mu naprawdę porządny napiwek.
Kobieta akurat siadała przy stoliku.
Najpierw zobaczyłem długie blond włosy, szczupłą sylwetkę, odzianą w czarną sukienkę. Kobieta podniosła na mnie wzrok. Wyglądała na zmęczoną po tygodniu pracy i nie kryła tego nawet gruba warstwa tapety.
Takie sześć i pół na dziesięć. Nic specjalnego.
Przypomniał mi się dowcip, jak to facet poszedł na randkę w ciemno. „Umówiliśmy się w kawiarni. Jak ją zobaczyłem, to przysiadłem się do jakiegoś faceta i powiedziałem: Obejmij mnie. Później ci powiem dlaczego”.
Trochę mnie to rozbawiło. Jesteś złym człowiekiem – skarciłem w głowie sam siebie.
– Cześć – przywitałem się. – Mam nadzieję, że nie czekałaś za długo.
– Nie. – Zerknęła na zegarek. – Jesteś właściwie przed czasem. Rita.
– Roman.
To prezentację pretendentów mamy za sobą.
– Będziesz tak stał? Czy czekasz na pozwolenie, aby usiąść? Usiadłem.
Durne rozmówki wlokły się nieznośnie. „Ale nas wrobili, co?” „Tak, tak, bardzo zabawne”. Niech tylko dorwę Jo, to mu jaja urwę, tak dla zabawy. Jednak im dłużej przypatrywałem się Ricie, tym bardziej dostrzegałem, że kobieta coś w sobie ma, i oceniłem ją trochę zbyt pochopnie.
Pańciowaty strój nie był w stanie ukryć całkiem niezłej figury i intrygujących krągłości.
Czytaj również: Piotr C. - cytaty
– Więc jesteś znajomym Wielkiego Jo – stwierdziła.
– Studiowaliśmy razem. A ty?
– A ja nie. Pracuję z Kaśką – odpowiedziała rezolutnie.
– Ja dla odmiany z nią nie pracuję.
Jeden – jeden. Imperator miejskiego podrywu, kurwa mać. Kelner przyniósł menu.
– Czarek, na mój rachunek proszę. Rita spojrzała na mnie koso.
– Jesteś bogaty?
– A co to za pytanie?
– Chcę wiedzieć, co mogę zamówić, skoro stawiasz.
Ha! Całkiem sprytnie. Ale jeśli to psiapsia Kaśki, to znając życie, wie już o mnie wszystko.
– Na co tylko masz ochotę. Nie splajtuję od tego. Co macie dzisiaj dobrego? – zapytałem Czarka.
– Na przystawkę polecam ostrygi.
– Świeże?
– Oczywiście – obruszył się. – Dzisiaj przyjechały, polecam z cytrynką i sosem winegret.
– Dla pani również?
– Ja poproszę… – Zajrzała w kartę. – Sałatkę z kozim serem. No co się tak lampisz? Jestem wege, do ust biorę tylko bakłażany.
– A pan, panie Romanie?
Miałem ochotę na porządny kawał wołowiny.
– Côte de boeuf.
Rita spojrzała na mnie koso.
– Jak możesz jeść krowę? – zapytała. – Czy wiesz, że w Polsce mieszka ponad sześć milionów krów? Jeżeli są hodowane na mięso, zazwyczaj giną przed ukończeniem drugiego roku życia. A mogłyby żyć dwadzieścia pięć lat! Wiesz, że unieruchomionej krowie przystawia się do głowy pistolet? A nieprzytomna jest wieszana za nogę głową w dół? Wtedy podrzyna się jej gardło, by spuścić dwadzieścia litrów krwi.
– To wołowina z Argentyny – wyjaśniłem. Zmarszczyła brwi.
– Jedna dorosła krowa produkuje pięćset litrów metanu dziennie, a piętnaście procent gazów cieplarnianych jest wytwarzane przez bydło – odcięła się.
– Tylko medium rare. I nie żałujcie masła – rzuciłem pośpiesznie do kelnera.
– Trzeba piętnaście i pół tysiąca litrów wody, żeby wyprodukować kilogram mięsa!
– Rozumiem – przyznałem. – Aczkolwiek uważam, że jeśli nie zamówię tego mięsa, to ta krowa dalej będzie martwa. Nie dokona się tutaj akt zmartwychwstania.
– Napędzasz popyt – burknęła.
– Jesz sałatę z kozim serem. To też napędza popyt. Na hodowlę kóz.
– Jem sałatę z kozim serem, bo tutaj nie ma nic innego w karcie.
– Okej, wiem, mięso się za dziesięć, piętnaście lat skończy przyznałem. –Zamiast steków będziemy jeść kotlety z szarańczy. Ale teraz, póki jeszcze mogę, chcę się nacieszyć kawałkiem możliwie krwistej wołowiny. Kiedy jem stek, czuję, jak ślina pojawia mi się w ustach.
– I co z tego? – Na jej twarzy pojawiła się widoczna irytacja.
– Czy jak rozrywasz na kawałki liście sałaty, masz to samo?
– Tak. A gdzie twoje dobre maniery?
– Jak wyszedłem z jaskini, już ich nie było – burknąłem.
Ja chyba nie potrafię już rozmawiać z kobietami – pomyślałem. Rita nie chciała wina, stwierdziła, że ma potwornego kaca po wczoraj. Zamówiła więc setkę wódki z mieszanką soków i palemką. I nastąpiła chwila ciszy.
– Możesz rozmawiać jak człowiek czy będziemy się tak kręcić w kółko? – zapytała.
Ja jebię, jaka agresywna. Menopauzę ma?
– Co masz na myśli? – zapytałem ostrożnie.
– Nic nie świta?
– Mnie ma coś świtać? Prozą poproszę, mężczyźni są tępi jak grabie.
– Dobra, ja zacznę. Jestem Rita. Jestem ponura, nieśmieszna, jestem feministką i na dodatek pracoholiczką. Idealne jest moje ciało, co do reszty możemy dyskutować. Wkurwiam się na wszystko, bez względu na to, czy mam okres, czy go nie mam. Sukowaty wyraz twarzy to mój znak rozpoznawczy. Wiem, jak zniechęcić do siebie ludzi w mniej niż dziesięć minut. Nie pracuję w zawodzie, bo skończyłam beznadziejne studia, po których można tylko robić karierę w korpo. Nie mam kota, ale jak tak dalej pójdzie, to go sobie kupię. Jeszcze niedawno dużo umawiałam się przez Tindera, ale to dało mi tylko tyle, że praktycznie całkiem zniechęciłam się do facetów. Aha, jesteś drugim prawnikiem w życiu, z którym się spotykam.
– A ten pierwszy jak skończył? – zainteresowałem się.
Skoczył z mostu? Wstąpił do klasztoru? – dodałem już w myślach.
– Na studiach byłam mocno spłukana, poszłam na randkę z kolesiem. Zamówił sobie dwa piwa, przekąski. Ja dzielnie o wodzie siedziałam, bo może będzie chciał dzielić rachunek. Jak poszłam do łazienki, to uciekł z knajpy i jeszcze zabrał mi paczkę fajek. Sprawdziłam niedawno, został adwokatem – wyjaśniła.
– Przyznaję, że miał wybitne kwalifikacje do tego zawodu chrząknąłem.
Kelner przyniósł wino. Spróbowałem i pokiwałem głową z aprobatą.
– A jaki ty jesteś?
– Jestem Roman. Jestem pracoholikiem. Sprzedaję i kupuję firmy. Podnoszę i opuszczam deskę. Zwierzęta mnie lubią. Chyba dodałem po zastanowieniu.
– Co robisz w wolnym czasie?
– Kilka rzeczy. Staram się podciągnąć trzydzieści razy w serii. Zapominam o tym, że się starzeję. Piję wino. Parę miesięcy temu miałem problemy ze spaniem. Ale dobra informacja jest taka, że CBD i wino działają. – Podniosłem kieliszek. – A ty?
– Śpię – odpowiedziała z rozmarzeniem. – Jak mogę, to dwadzieścia godzin na dobę. Bo w tygodniu to po pięć. Randki?
– Unikam. Randki są najgorsze. Randki psują cały flow. Podniosła na mnie wzrok, ewidentnie zaintrygowana.
– Zgadzam się – przyznała. – Randka w wieku trzydziestu kilku lat jest jak grzebanie w śmietniku. Facet się tylko przechwala, czego to on nie ma. Zero osobowości, tylko lista jego przedmiotów i on jako gratis do tego. A ty kogo szukasz? Dwudziestoparolatki do łóżka, która będzie ci mówić, jaki jesteś cudowny, i będziesz mógł jej kupować torebunie? Mamuśki do niezobowiązującego bzykania? Jaki jest twój typ?
– Analizowałem ten problem jakiś czas temu. Pół życia przekonywałem sam siebie, że lubię inteligentne, wrażliwe kobiety. Ale przejrzałem swoje eks i wyszło, że wszystkie łączy jedna rzecz… powiedziałem to maksymalnie złowieszczo, stopniując napięcie.
– Cycki czy tyłek? – zapytała.
– Cycki. Od tej pory stwierdziłem, że dokonuję fatalnych wyborów i lepiej sobie zrobić przerwę.
– Może i lepiej. Jesteś chodzącą obrazą dla wszystkich kobiet. Dziaders, seksista i dzban jednocześnie. Na jakim wykopalisku cię znaleźli, co?
– Jestem najgorszy – przyznałem. – A ty?
– Jestem chodzącym ideałem. Wzorem łagodności. Boginią ogniska domowego.
– Jak rozumiem, czekasz na księcia z bajki.
– Książę z bajki zbyt często okazuje się być tępym chujem. Poza tym zamiast całować śpiącą królewnę, pewnie by ją szarpnął za ramię i powiedział: „Wstawaj, trzeba coś do żarcia zrobić”.
– Rozumiem. Chcesz wyjątkowego łagodnego dżentelmena, który jednocześnie będzie w stanie klepnąć cię w tyłek. Lubiącego dzieci i zwierzęta. Dobrze zarabiającego, ale jednocześnie poświęcającego ci dużo czasu. Innymi słowy: jednorożca.
– Już miałam jednorożca – wyznała. – Kiedyś przyczepiłam facetowi dildo do czoła. Najzabawniejsze, że zrobiłam to tak, że później miał siniaka, jakby dostał piłką między oczy.
Słysząc to, prychnąłem czerwonym winem, tak że kilka kropel poleciało w jej kierunku, lądując na twarzy i rękach.
Spiorunowała mnie wzrokiem.
– Przepraszam.
– Idę do łazienki – warknęła.
Rita poszła, więc mogłem rozkoszować się jedzeniem w milczeniu. Stek był jak zwykle kozak. Jedząc, rozglądałem się po Lemingu. Obok siedziała blond pani, model dubajówka. Swoją drogą ciekawe, czy w Polsce jest tylko jeden chirurg plastyczny, czy wszyscy kończą te same wieczorowe kursy. Pani popijała drinka z jakimś panem, który bardzo długo i namiętnie się produkował, ale jak na mój gust to nudziła się straszliwie.
Przynajmniej nie cierpiałem w samotności.
Pan po wygłoszeniu kolejnego monologu wstał i poszedł do łazienki. Pani pociągnęła drinka ze szklanki, wyjęła telefon, odpaliła Tindera i zaczęła swipe’ować.
Cóż za piękna metafora dzisiejszych czasów – pomyślałem.
Ludzie powtarzają: Biorę ciebie za żonę/męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to, że cię nie opuszczę aż do śmierci. A w głowie: Tak, nie wiem, może, a z tą śmiercią to też się jeszcze zobaczy, czy nie będzie w okolicy kogoś ciekawszego.
Pomysł Jo ze spotkaniem był bez sensu.
Ta Rita w sumie mnie nawet bawiła. Ale po co mi kolejna poraniona przez wielkie miasto kobieta?
Kiedy wróciła, pośpiesznie zawołałem Czarka i zapłaciłem rachunek, zostawiając mu stówę napiwku. Przynajmniej niech on się dobrze bawi.
Zamówiłem Ricie taksówkę.
– To była beznadziejna kolacja – powiedziała, kiedy się żegnaliśmy.
– Potworna – zgodziłem się ochoczo. – Nie róbmy tego więcej.
– Naprawdę? – prychnęła. – Tylko tyle wystarczy, aby cię zniechęcić?
W tym momencie naprawdę się zdziwiłem.
Ale Rita trzasnęła drzwiami i pojechała do domu.
Mogłem w spokoju wrócić do moich segregatorów. Gdybym wtedy wiedział, ile z nią będzie jeszcze kłopotów…
Książkę Roman(s) kupicie w popularnych księgarniach internetowych: