Nadkomisarz Sławomir Ożegalski ma już dosyć policyjnej roboty, procedur i faktu, że sprawcom tak wiele uchodzi na sucho.
Postanawia więc skorzystać z oferty dawnego kolegi i zająć się... sprzątaniem mieszkań po zmarłych. I tak trafia do lokalu pewnej staruszki, której córka Janina zaginęła przed laty w tajemniczych okolicznościach. Ożegalski nie może przejść obojętnie obok takiej sprawy...
Do lektury powieści Iwony Mejzy Spadek nieboszczyka zaprasza Oficynka. To pierwszy tom cyklu Komisarz Ożegalski na tropie. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Spadek nieboszczyka. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
OSTATNI DZIEŃ ROKU
31 grudnia 1962, nad ranem
Obudził ją wewnętrzny niepokój, tak jakby o czymś niezwykle ważnym zapomniała. Coś miała zrobić, a może porozmawiać z kimś?
Czyżby…? Wspomnienie sytuacji, która zmieniła radykalnie jej życie, wróciło jak błysk przed uderzeniem pioruna. Oddech, wyrównaj oddech, jesteś w domu, tutaj nic ci nie grozi – pomyślała rozsądnie. Rozszalałe serce powoli wracało do swojego normalnego rytmu, wewnętrzny paraliż pomału ustępował. Musiała odzyskać utraconą równowagę. W pokoju panowała nieprzenikniona ciemność, a ciszę zakłócało miarowe tykanie szafkowego zegara.
Jak w grobowcu, pomyślała i z powrotem przymknęła powieki. Nadal była śpiąca, nieco otumaniona majakami sennymi, które wróciły po krótkiej przerwie. Przełknęła ślinę i oblizała spierzchnięte usta – chciało się jej pić. Powinna wstać i pójść do kuchni. Ale jak zapali światło, to matka się obudzi i zacznie wypytywać.
Wytrzyma.
Ułożyła się wygodniej na boku, podkurczyła zziębnięte nogi, otulając je szczelnie pierzyną. Za chwilę powinna się ogrzać i wtedy zaśnie. Piec kaflowy już przestał oddawać ciepło, a przez nieszczelne okna wdzierało się mroźne powietrze. Wprawdzie na parapetach piętrzyły się wełniane koce, a szpary pozatykały resztkami watoliny z zimowego płaszcza ojca, ale to niewiele dawało. Tak jak niewiele dawały aksamitne bordowe zasłony z frędzlami, dla matki symbol luksusu. Powinny zmienić mieszkanie i przeprowadzić się do bloku, do normalnych warunków, i zacząć żyć jak inni ludzie, nowocześnie.
Nakryła głowę pierzyną, odcinając się od nieustępliwego tykania, które zaczęło ją męczyć. Tik-tak, tik-tak, tik-tak i tak przez całe życie. Do zaziewania. Na śmierć. Wtuliła policzek w wykrochmalone płótno poszewki i nie wiedząc kiedy, zasnęła.
Skrzypnęły przedwojenne zawiasy i w szparze pomiędzy framugą a drzwiami pojaśniało.
– Śpisz, dziecko? – Matka jak co dzień uważała za swój obowiązek obudzić córkę o szóstej rano. Janka nie odpowiedziała, ale matka wiedziała, że już nie śpi. – Idę do sklepu, na kuchni masz wodę do mycia, grzeje się. Jak wstaniesz, to rozpal w pokoju, tylko musisz donieść węgla z komórki. I wody byś przyniosła. Ja już nie mam siły tak wszystkiego dźwigać. A potem przyjdź do sklepu, trzeba zanieść towar Kołeckiej. Zapamiętasz? – w głosie matki brzmiało zniecierpliwienie, tak jakby nie wiedziała, czy ta litania poleceń dotarła do córki, czy popłynęła gdzieś bokiem, pozostawiając ją sennie obojętną na żądania rodzicielki.
– Zapamiętam… – wymamrotała dziewczyna, wynurzając rozczochraną głowę spod pierzyny.
– To nie wyleguj się tak. Jak będziesz tylko spała, to do niczego nie dojdziesz. Pracy byś poszukała. Albo męża. Kolejny rok przeszedł, a ty jak ta śpiąca królewna. – Matka nigdy nie odpuszczała, ale Janka wiedziała, że zaraz zacznie się spieszyć do tego swojego sklepu, jak nazywała obskurny warzywniak.
Woda w garnkach wrzała, bulgotaniem unosząc pokrywki. Ich brzęk dochodził do sennej dziewczyny poprzez uchylone drzwi do kuchni. To też był codzienny rytuał. Matka Janiny wstawała zawsze pierwsza, nieraz o piątej rano, i rozpalała w kuchennym piecu. W szczególnie mroźne noce Leokadia Królikowska po raz ostatni podkładała do pieca po północy i bywało, że jak wstała, to w popiele połyskiwały skupiska żaru. Wtedy wystarczyło dołożyć kilka trzasek, które zawsze przygotowane zapełniały wiklinowy koszyk ustawiony w pobliżu pieca. Matce jeszcze drżały ręce, musiała uważać, żeby żar nie wysypał się na blachę przybitą do pomalowanych na brązowo desek podłogi.
Wodę przynosiły ze studni usytuowanej na ich ulicy albo z tej w pobliżu synagogi. Matka używała koromysła, ale ona się wstydziła i dźwigała wodę w dwóch blaszanych wiadrach, uważając, żeby nie wychlapać po drodze. Najbardziej dokuczliwa była zima, przy tych mrozach woda zamarzała i sekunda nieuwagi skutkowała pośliźnięciem się i upadkiem na skuty lodem bruk. Janka jeszcze teraz krzywiła się na wspomnienie bólu, który poczuła po uderzeniu głową w lodową górkę wyrosłą na jej codziennej trasie. Było to prawie rok temu wiadra wyleciały jej z rąk, woda chlusnęła, zalewając płaszcz i kolana. Leżała bez ruchu dobrą chwilę, czując, że woda ścina lodem wełniane sploty płaszcza i nylon najlepszych pończoch. Z daleka słyszała pokrzykiwania dzieciaków, które urządziły sobie w pobliżu ślizgawkę. Prószył śnieg, powoli pokrywając ją śnieżną pierzynką. Miała wrażenie, że tak już zostanie na zawsze, zespolona w jedno z tą śniegową górą, a gdy przyjdą wiosenne roztopy, ktoś, najlepiej przystojny młody mężczyzna, odnajdzie jej doskonale zachowane pod warstwą lodu ciało i powiadomi matkę, że córka się odnalazła.
– Proszę pani, panienko, czy wszystko w porządku? Dobrze się panienka czuje? – Powiało w jej stronę czosnkiem i spirytusem, a chropawy głos nabrzmiały był troską.
Janka przemogła się i powoli, żeby nie rozpaść się na milion lodowych kawałków, poruszyła prawą ręką. Działała. Ośmielona uniosła ciężkie od śniegu powieki i z wysiłkiem skoncentrowała wzrok na zasłaniającej jej świat szarej masie. Masa ochraniała ją od wirujących płatków, ale jednocześnie budziła lęk swoją bliskością.
– Panienka pozwoli, że pomogę.
Poprzez rękawiczkę poczuła, że ktoś chwyta ją za ręce i powoli przyciąga ku sobie. Zmrożone plecy oderwały się od podłoża, a Janka zaczęła spazmatycznie chwytać powietrze.
– Chyba panienka zemdlała, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Każdego by zmogło. No już, już, dziecko, jak się czujesz? Bledziutkie biedactwo… A może lekarza trzeba? To ja pójdę, zawołam, a panienka do sklepu wejdzie, wiaderka odstawimy… – Starszy mężczyzna krzątał się wokół niej, wyraźnie przejęty.
– Nic mi nie jest – wydukała, oddychając nerwowo. Bolała ją głowa, bolało ją całe ciało, zamarzała. Futrzana czapka wbita w śnieg nie nadawała się do użytku. Jej spojrzenie zatrzymało się na niknącym pod śniegiem czarnym futerku.
– Wyschnie i będzie z powrotem dobra – staruszek pocieszył ją dobrotliwie. – Niech się panienka oprze o mur, powoli, żeby złapać równowagę. O, a tutaj coś zaradzimy…
Ogłuszona upadkiem, ujrzała, jak zdejmuje z szyi piękny, żółty, puchaty szal i z namaszczeniem otula nim jej zbite w mokry kłąb włosy.
– Dziękuję panu – wyjąkała, jeszcze oszołomiona obrotem zdarzeń. Dopiero teraz mogła się przyjrzeć swojemu wybawcy, który niczym nie przypominał młodego, przystojnego mężczyzny z marzeń. Był jej wzrostu, szczupły w ramionach, pelisa z kołnierzem z nutrii wydawała się go przytłaczać. Z kołnierza wystawała pomarszczona, chuda szyja okolona kołnierzykiem płóciennej koszuli, w kolorze spranego błękitu. Na głowie miał brązową baranicę, odkrywającą małe, czerwone od zimna uszy. Wiotką skórę staruszka porastał kilkudniowy zarost, wskazujący, że albo dziewczyna ma do czynienia z abnegatem, albo po prostu jej wybawiciel zapuszcza brodę. Janka przypuszczała jednak, że właściciel tak pięknego, luksusowego w dotyku szala abnegatem być nie może.
– Bardzo panu dziękuję za pomoc – powtórzyła już pewniej i poruszyła głową. Zabolało. Dopiero teraz poczuła, jak ból po stłuczeniu rozlewa się po całym jej ciele. I jeszcze ta woda… Matka znowu będzie narzekać, że się obija. – Już wszystko w porządku, bardzo mi pan pomógł. – Uśmiechnęła się do niego blado. – Już pójdę. – Oderwała plecy od ściany budynku i postąpiła krok do przodu. W głowie jej wirowało, a sylwetka starszego pana zwielokrotniła się w jej oczach. Poczuła, że chwyta ją pewnie za ramię i wionąc ku jej twarzy trzeźwiącą mieszanką, coś mówi.
– Ja panienki nigdzie samej nie puszczę. Jeżeli nie pogotowie, to trzeba szybko do domu, ogrzać się, rodzinkę zawiadomić.
Kątem oka zauważyła, że po drodze mężczyzna nachyla się i łapie w jedną rękę metalowe uchwyty obu wiader. Dała się prowadzić bezwolnie, zadowolona, że nie jest sama. Wrzaski dzieciaków umilkły, zapewne poszły nad Sołę, ślizgać się na zamarzniętej lodowej tafli.
Dalszą drogę przebyli w milczeniu. Janka miała dziwne wrażenie, jakby to nie ona prowadziła go w kierunku kamienicy, tylko on ją wiódł, jakby wiedział, gdzie mieszka. Ale nie miała siły się nad tym zastanawiać. Przystanęli przed odrapanymi drzwiami prowadzącymi do wnętrza budynku. Starszy człowiek pchnął je jakby bez wysiłku i znaleźli się w ciemnej sionce, z której prowadziły schody na piętro. Janka z przerażeniem pomyślała, że nie wie, co powinna zrobić. Czy zaprosić do mieszkania wybawcę, czy już teraz jeszcze raz podziękować, odebrać wiadra i ostatkiem sił wdrapać się na górę.
Sięgnęła ręką do szala, chcąc oddać go właścicielowi, ale ten ją powstrzymał.
– Panienka odda mi szalik przy okazji. Proszę przekazać ukłony szanownej rodzicielce, a jak panienka wydobrzeje, to zapraszam do mojego atelier. Żak, Zenobiusz Żak, fotograf. Mężczyzna cofnął się, tak jakby chciał Jance zasygnalizować, że nie stanowi zagrożenia. Dziewczyna lekko ugięła nogi, obawiając się, że schylenie się spowoduje kolejne omdlenie, i wyciągnęła rękę po wiadra. Nie zdążyła ich chwycić, gdy usłyszała wesoły głos sąsiada z piętra:
– Janeczko, zaczekaj, pomogę ci!
To nieco starszy od niej Józio Widłęga wracał z miasta. Po chwili, wprowadzony w sytuację, holował ją po schodach na górę, obiecując, że zaraz wszystkim się zajmie i przyniesie wodę. Odprowadzało ich zamyślone spojrzenie przedwojennego fotografa.
To było rok temu, a spotkanie z Zenobiuszem Żakiem otworzyło nowy rozdział w życiu Janki. Tak, to prawda, wiele zawdzięczała starszemu panu. Gdyby tylko…
Pokrywka podskoczyła i opadła z brzękiem, wyrywając dziewczynę z półsennego zamyślenia. Ostatni dzień roku, sylwester. Czas na zmiany, nie miała na co czekać, chyba że chciała ugrzęznąć w sieci matczynych interesów, które coraz częściej niebezpiecznie zahaczały o prawdziwy kryminał, a wyroki przy takich aferach bywały wysokie. Matka uparcie twierdziła, że wszystko robi dla niej, ale nadal traktowała ją jak małe dziecko i nie liczyła się ze zdaniem córki, nie wspominając o jej potrzebach i marzeniach. A przecież Janka nie była głupia, zdała maturę z doskonałym wynikiem i mogła iść na studia. Próbowała się przełamać, starała się, ale… Może gdyby wtedy spróbowała, gdyby nie zabrakło jej determinacji… Powinna zrobić tak, jak matka chciała, a po cichu, wzorem innych dziewcząt, próbować, szukać, działać, nawiązywać kontakty z odpowiednimi ludźmi i starać się chociażby o małe rólki. Próbowała, ale zdała sobie sprawę, że tego nie da się zrobić, mieszkając w Oświęcimiu, tej zapyziałej, naznaczonej wojną i biedą dziurze. A może jednak? Może to była dobra decyzja? Ma czas, kilka godzin na wóz albo przewóz, jak mówił kiedyś tata. Przeszłość nie ma znaczenia, liczy się tylko to, co będzie.
Przyłożyła rękę do czoła, czuła się dziwnie, jakby przeszłość zaczynała ją wciągać niczym nieustępliwe bagno. Ziewnęła, otworzyła oczy, szeroko, aż zabolały ją powieki.
Musiała wstać, natychmiast!
Ona im pokaże!
Ale najpierw trafi na okładkę jednego z najbardziej popularnych czasopism w kraju. To się matka zdziwi, gdy zobaczy córkę na okładce „Filmu”. Przyszły rok na pewno będzie należał do niej. Była tego pewna.
Uspokojona odsunęła pierzynę z piersi i usiadła na łóżku. Potem postawiła bose stopy na zimne deski podłogi, szukając w pobliżu papuci. Na oparciu krzesła namacała puchaty szlafrok i narzuciła go na ramiona. Drżąc z chłodu, podeszła do kontaktu i zapaliła światło. Jej spojrzenie zatrzymało się na szafkowym zegarze, monotonnie odliczającym czas. Wpół do ósmej, koniec leżenia. Na myśl, że musi wyjść do wspólnej dla wszystkich ubikacji, wzdrygnęła się z obrzydzenia, ale nie miała wyboru. Matka upierała się, że to jest najgorszy moment na kupienie porządnego mieszkania. Stara nie chciała wpadać w oczy zawistnym sąsiadom, którzy mogliby donieść, że się podejrzanie wzbogaciła na handlu pietruszką, i oskarżyć o łamanie przepisów antyspekulacyjnych. A kolejny donos do milicji albo Służby Bezpieczeństwa równał się przeszukaniu mieszkania, wielogodzinnym przesłuchaniom przez komórkę do walki z przestępczością zorganizowaną i utracie całego majątku. Za mniejsze sprawy zamykali. A Janka wiedziała, że po dość aktywnych działaniach handlowych matka podpadła, komu nie trzeba, i musiała na kilka miesięcy odpuścić handel na boku. Na razie prywatny anioł stróż czuwał, ale jak to w życiu, nie za darmo.
Matka straszyła Jankę, bo czasem wydawało się, że córka nie wie, na jakim świecie żyje. Nic, tylko film, kino i kręcenie tyłkiem. Dziewczynie niczego nie brakowało, chodziła modnie ubrana, a w jej garderobie znajdowały się ciuchy szyte przez zaprzyjaźnioną krawcową i przysyłane przez rodzinę z dalekiej Ameryki. Ale ciuchy to było co innego i zawsze można było powiedzieć, że Janka dostała w prezencie albo kupiła na bazarze czy krawcowa uszyła na wzór tych zagranicznych.
Tak, Leokadia Królikowska miała swoje racje, ale Janka miała swoje. Nie mogły się dogadać.
Janka, już przygotowana do wyjścia, popijała ostatnie łyki gorącej herbaty. Powinna się pospieszyć, jeżeli miała ze wszystkim zdążyć. Na małej werandzie przylegającej do ich sypialni, będącej jednocześnie pokojem gościnnym, mroził się gar bigosu nagotowany w ciągu tygodnia. W drugim garnku matka przygotowała smażone karpie w occie – ryby zostały im jeszcze od świąt. Jarzyny ugotowane na sałatkę stały od wczoraj na parapecie w kuchni. Janka zaoferowała się, że upiecze ciasto, ale i tak miała ochotę na zakupy w cukierni Mikołajczyków. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zje ich pyszne ptysie. Jeżeli wyjedzie… Zacisnęła pieści, zdecydowana na działanie. Nie jeżeli, żadne jeżeli! Wyjedzie, a potem wróci. Wszystko już zostało umówione, dogadane. Musi trzymać się planu. Matka ponarzeka, ale będzie dumna, gdy zobaczy własne dziecko w telewizji. Gwiazda filmu i ekranu Janka Królikowska… Nie, na pewno nie Janka i nie Królikowska! Żeby zaistnieć, trzeba mieć odpowiednie nazwisko! Wpadające w ucho, zapadające w pamięć. Na zdjęciach nie wygląda jak Janka, wygląda jak gwiazda.
Zenobiusz Żak nie mógł się mylić!
Książkę Spadek nieboszczyka kupicie w popularnych księgarniach internetowych: