Wspomnienia Włodzimierza Smolarka o tym, jak naprawdę narodził się dla reprezentacji!

Data: 2012-06-15 11:34:53 | Ten artykuł przeczytasz w 17 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Wspomnienia Włodzimierza Smolarka o tym, jak naprawdę narodził się dla reprezentacji!

 

 

Futbol miał we krwi, w genach. Zadziorność, nieustępliwość, chęć parcia do przodu i niezwykły talent zapewniły mu nieśmiertelność, a Polsce - srebrny medal na MŚ w Hiszpanii w 1982 roku.

Polacy pokochali go w 1981 r., kiedy zdobył 2 bramki w meczu z NRD. Do historii przeszedł w meczu z ZSRR zaskakując zawodników Związku Radzieckiego słynnym tańcem w narożniku. Był bohaterem nie tylko dla Polaków. W dorobku miał również Puchar Niemiec wywalczony z Eintrachtem Frankfurt. Grał także w holenderskich zespołach Feyenoord Rotterdam i FC Utrecht.

Włodzimierz Smolarek to jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii polskiej piłki nożnej. Ceniony jest przez wszystkie pokolenia kibiców za światową klasę, niezwykłą waleczność, bojowość i ambicję. Pragnął po sobie pozostawić trwały ślad dla wszystkich, dla których dobro polskiego futbolu jest ważne. Stąd pomysł na książkę Smolar. Piłkarz z charakterem, która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Erica. Stąd pomysł na biografię Włodzimierza Smolarka, piłkarza, który widział wiele różnych rzeczy i wielu doświadczył sam. Polecając uwadze czytelników tę książkę, zapraszamy do lektury premierowego fragmentu, w którym Włodzimierz Smolerak opowiada o tym, jak narodził się dla reprezentacji.

 

Mecze z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Często wracam myślami do tych chwil. Dziś wielu z tych, którzy czytają tę książkę urodziło się pewnie, kiedy tego państwa nie było już na mapie. Przestało istnieć – połączyło się z RFN powracając do historycznej nazwy Niemcy. Wtedy jednak tuż po losowaniu grup eliminacyjnych do mundialu España ‘82 nastroje były mieszane. Wystarczyło pokonać NRD i miało się awans. Nie było to jednak takie proste, chociaż  grupa składała się tylko z trzech drużyn: NRD, Polski i Malty. Wschodni Niemcy zaczynali wszystkim w Polsce źle się kojarzyć, dlatego że wydawało się, iż przynoszą nam pecha. Kiedy kluby czy różne wiekowo reprezentacje spotykały się z nimi, to zawsze niby źle nie graliśmy, mieliśmy przewagę, a w efekcie najczęściej nie kończyło się to dla nas najlepiej. Zawsze czy to z Niemcami z Zachodu, czy ze Wschodu spotkania piłkarskie nabierały szczególnego znaczenia. Ciekawe, że czuło się, iż właśnie pojedynki ze wschodnimi Niemcami były wyjątkowe.

 

 

Rozgrywki o wielką stawkę toczyliśmy z nimi od olimpiady w Monachium, gdzie zdobyliśmy złoto, pokonując ich 2:1. Z kolei finał olimpijski w Montrealu, cztery lata później, przegraliśmy praktycznie już po... piętnastu minutach! Z 0:2 wyciągnęliśmy na 1:3 i skończyło się na srebrnym medalu. Jednak najbardziej pamiętaliśmy mecze, które odbyły się kilka miesięcy wcześniej – eliminacje mistrzostw Europy w zgodnej opinii niemal wszystkich przegrane bardzo pechowo! Właśnie przez stratę punktów w meczach z NRD! Byliśmy jak nigdy wcześniej blisko awansu, byliśmy zdecydowanie lepsi w dwumeczu od tych, którzy awansowali – Holendrów. Tymczasem w pierwszym meczu w Lipsku prowadziliśmy do przerwy 1:0 po strzale Bońka, a w drugiej połowie zaczął się dramat. Nasi słabli z minuty na minutę, niektórzy dostawali zawrotów głowy, jeszcze inni nie potrafili kopnąć piłki na odległość dwóch metrów! Co się stało? Dziś już mówi się o tym otwarcie, że „coś tam” Polakom dosypali do obiadu. Słynne laboratorium dopingu u naszych zachodnich sąsiadów pomagało swoim zawodnikom, ale i przeszkadzało rywalom. Zresztą do dzisiaj wiele mówi się o dopingu stosowanym wówczas przez sportowców tego kraju. Mało tego, ponad dwustu z nich otrzymało odszkodowanie za utratę zdrowia spowodowaną zażywaniem w trakcie czynnej kariery sportowej niedozwolonych środków farmakologicznych. Słynne medyczne laboratoria za Odrą były znane na całym świecie. 

 

Tamte mecze z NRD miały bardzo dziwny przebieg. Nie raz uczestnicy tych spotkań opowiadali o niepokojącym zachowaniu się niemieckiej ekipy przed meczem. Niby chodzili koło naszych, niby się wszystkim interesowali i obserwowali nasze zachowanie. Koledzy grający wówczas w reprezentacji opowiadali mi, że niemieccy piłkarze chodzili jak naładowani. Rewanż w Chorzowie przy naszej ogromnej przewadze skończył się tylko, na 1:1, które dla nas było porażką! Jeżeli dodamy do tego nie najlepsze wyniki naszych ligowych drużyn w europejskich pucharach w konfrontacjach z takimi rywalami jak FC Magdeburg, Dynamo Drezno naszpikowanymi reprezentantami kraju, to naprawdę nikomu nie było do śmiechu. Przecież w roku, w którym toczyliśmy z nimi eliminacyjne pojedynki, FC Carl Zeiss Jena dotarło do finału rozgrywek Pucharu Zdobywców Pucharów! Poza tym wschodni Niemcy byli naprawdę silną drużyną, chociaż ich reprezentacja nie odniosła jakiegoś spektakularnego sukcesu. 

 

Wobec tego, kto wie czy właśnie to, że trafiliśmy do grupy z NRD jednocześnie nie pomogło Antoniemu Piechniczkowi zostać selekcjonerem reprezentacji. Ktoś może zapytać, skąd takie przypuszczenia? Piechniczek miał doświadczenie, bo wielokrotnie grał w przeszłości z drużynami z tego państwa. Do mistrzostw Europy nie awansowaliśmy,  w związku z tym kolejny przypływ obcej waluty dla naszego sportu był niemożliwy. Piechniczek sam wspominał, że kiedy pojechał na rozmowę do Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, to powiedziano mu wprost, że na murawie „leżą dwa miliony dolarów”. Najważniejsze żeby wygrać z NRD, bo właśnie tyle pieniędzy zarobimy w przypadku awansu na mundial do Hiszpanii. Te pieniądze w owych czasach były bardzo potrzebne i miały dać impuls do rozwoju sportu w Polsce.  Trzeba też pamiętać, co wtedy działo się w kraju. Puste sklepy, kolejki, system kartkowy, strajki, brak perspektyw na lepsze jutro. Jednym słowem – fatalnie! Ciągła niepewność i strach. Jakby tego jeszcze było mało, to pamiętajmy o „aferze” na Okęciu – o której niżej będę jeszcze niejednokrotnie wspominał – i zawieszonych czterech piłkarzach, którzy jak się później okazało zostali najbardziej utytułowanymi polskimi zawodnikami. „Banda czworga”, czyli Boniek, Młynarczyk, Żmuda i Terlecki. Zbyszek, jaką zrobił karierę wiadomo, Józek jedyny polski piłkarz, który zdobył Puchar Interkontynentalny, Żmuda uczestnik czterech finałów mistrzostw świata, z których przywiózł dwa medale, a Staszek, kto wie czy w tym czasie nie był najlepszym lewoskrzydłowym na świecie! Nie przesadzam. Dziś może za mało doceniamy Stasia, ale on był wtedy jedną z kluczowych postaci drużyny. Trener Piechniczek usilnie zabiegał o skrócenie dyskwalifikacji nałożonych na kolegów. W efekcie na pierwszy mecz z NRD do kadry powrócił Władek Żmuda. 

 

Co zrobił trener w tej sytuacji? Zrobił najlepiej jak mógł. Z zagranicy ściągnął szkielet drużyny Górskiego: Tomaszewskiego, Szarmacha i Latę, do tego nie bał się ryzyka i postawił na młodych, ambitnych:  Jałochę, Skrobowskiego i Buncola. To był świetny ruch Antka! Odważył się postawić w pierwszej jedenastce Buncola, którego prasa krytykowała, pisząc że taki mały, drobny, niedoświadczony młokos jest po prostu za słaby fizycznie, aby podjąć walkę z Niemcami. Na dowód tego przypominano mecz z Rumunią, przegrany w debiucie trenerskim Piechniczka 0:2, oraz spotkanie z Czechosłowacją B przegrane 2:4, po którym wielu postawiło na nas krzyżyk. Ciekawostką tego meczu była sonda przeprowadzona wśród czeskich piłkarzy na temat awansu do mistrzostw świata z naszej grupy. Ośmiu na jedenastu postawiło na NRD. Warto jeszcze wspomnieć, że w kwietniu na kilka tygodni przed pierwszym meczem z NRD mieliśmy zagrać towarzysko ze Związkiem Radzieckim. Do tego meczu jednak nie doszło. Oficjalnie strona radziecka poinformowała nas, że rozgrywkę odwołano, ponieważ spora grupa reprezentantów tego kraju jest piłkarzami drużyny Dynamo Tbilisi, które przygotowuje się do ważnego meczu w europejskich pucharach. Prawdopodobnie chodziło również o to, żeby nie zaogniać napiętej sytuacji politycznej panującej w Polsce.  

 

Piechniczek nie bał się ryzyka, co prawda może ktoś powiedzieć, że nie miał wyjścia, ale przecież mógł postawić na innych zawodników, już ogranych w wielu meczach kadry. Mógł postawić na tych doświadczonych, którzy jednak nie mieli miejsca w podstawowej jedenastce, ale posiadali już reprezentacyjne doświadczenie. Selekcjoner zaryzykował i dał szansę debiutantom, nienaznaczonym jeszcze widmem pechowych meczów z poprzednich eliminacji. Wolał postawić na nich w ciemno niż na zawodników, co prawda może bardziej doświadczonych, ale z kolei takich, których grę wszyscy już znali i ich postawa na boisku nie byłaby wielkim zaskoczeniem dla rywali. 

 

Mecz miał sędziować czeski sędzia, Vojtech Christow, nasi rywale wywalczyli wspaniałe rezultaty meczów towarzyskich. Dziennikarze cały czas pisali, że na dobrze odżywionych „enerdowców” trzeba puścić chłopów, a nie jakichś tam ligowych grajków. Przeważnie, kiedy grały z sobą drużyny z obozu socjalistycznego i sędziował ktoś, kto też pochodził z tego obozu, to mogło wszystko się zdarzyć. Grzesiu Lato mówił często, że najbardziej trzeba uważać na sędziów z Czechosłowacji – miał złe wspomnienia. Pamiętajmy, że ten mecz rozgrywaliśmy w czasie specyficznej sytuacji w Polsce, więc arbiter bez jakiegokolwiek nacisku z góry sam wiedział, co ma zrobić, żeby ukarać buntujących się „Polaczków”, wyłamujących się z bloku wschodniego. To w tych latach powstała humorystyczna opowieść o dwóch psach, które spotkały się na granicy polsko-niemieckiej. Jeden poszedł do NRD, bo chciał się najeść, a drugi do Polski, bo chciał się wyszczekać. Takie były realia. 

 

Przed tym meczem doceniłem jak ważna jest w drużynie rola „starych wyjadaczy”. Na zgrupowaniu kadry atmosfera była delikatnie mówiąc nienajlepsza. Kiedy przyjechali Lato z Szarmachem, to obowiązkowo zabrali nas na kawę i piwo, i to też było bardzo potrzebne! Kilkanaście miesięcy wcześniej rozegrałem mecz w reprezentacji olimpijskiej przeciwko NRD, wygrany przez nas 2:1, a  to była dla mnie dobra nauka. Wiele wówczas podpatrzyłem i później to wykorzystałem. 

 

Gdy 2 maja 1981 roku dzień po święcie pracy wychodziliśmy na płytę chorzowskiego stadionu, to czuliśmy wielką odpowiedzialność, która na nas ciąży. Trudny był to mecz. Remis nas nie zadowalał, a przebieg spotkania zapowiadał, że właśnie takim wynikiem może ono się zakończyć. Trzeba było uważać na kontry rywali. Jeżeli tak układa się mecz, że może o jego wyniku zadecydować jedyna akcja, to trzeba umieć coś strzelić ze stałych fragmentów gry. Taka okazja nadarzyła się w drugiej połowie spotkania. Po moim dośrodkowaniu z rzutu rożnego, Andrzej Buncol zdobył tego upragnionego, zwycięskiego gola. A to jego właśnie Niemcy mieli „zrównać z ziemią”. Oszaleliśmy ze szczęścia: piłkarze, trenerzy, działacze, kibice – cała Polska! Kiedy biegliśmy z biało-czerwonymi flagami w rękach wokół boiska i pozdrawialiśmy kibiców, to wcale nie czuliśmy zmęczenia. Wygraliśmy bitwę, ale wojna nie była jeszcze skończona. Specjalnie używam takiego porównania, bo te pojedynki z NRD były taką naszą piłkarską „bitwą pod Grunwaldem”. Zwracam na nie dużą uwagę, gdyż to właśnie po tych meczach narodził się Włodzimierz Smolarek dla reprezentacji. 

 

To był na pewno przełom w moim życiu! Wiadomo było, że o wyniku tych spotkań zadecyduje odporność psychiczna i zimna krew pod bramką. Ponadto przygotowanie kondycyjne, zdecydowanie i walka przez 90 minut. W rewanżu wszystko mogło się zdarzyć.  Po meczu w Chorzowie, piłkarzy NRD i jej trenera krytykowano za zbyt jednostronną defensywną taktykę, a zawodnikom zarzucano zupełny brak odwagi i skuteczności w działaniach ofensywnych. Ganiono ich za słabą grę w ataku. My natomiast przed rewanżem w Lipsku zagraliśmy z RFN i Portugalią, obydwa mecze przegrywając 0:2. Był to jednak kolejny dobry ruch Piechniczka. Nie unikał spotkań z silnymi rywalami, nie bał się krytyki za ewentualną porażkę. Takie mecze obnażały nasze braki i słabości. 

 

Do meczu rewanżowego przygotowywaliśmy się niezwykle starannie, wręcz drobiazgowo, nauczeni doświadczeniem z lat poprzednich. Chyba pierwszy raz zdarzyło się, że zabraliśmy z sobą dwóch kucharzy, swoją wodę i produkty żywnościowe. Byliśmy od gospodarzy niezależni. Pilnowaliśmy nawet kelnerów, którzy nosili jedzenie z kuchni do stolika, aby niczego nie mogli podmienić. Z tego co wiem, niemieccy działacze głośno protestowali, że nie mamy do nich zaufania. Podobno żądali  nawet przeprosin za pośrednictwem polskiej ambasady w NRD. Wzięliśmy z nich przykład, bo kiedy oni grali z nami w Polsce, to ich kucharz brał do badania próbki z każdego posiłku. Pewnie coś kombinowali.  Przedmeczowa odprawa odbyła się w pomieszczeniach dla masażystów, bo baliśmy się, że zamontują nam podsłuch w pokojach hotelowych! Taktyka na ten mecz była prosta. Wiedzieliśmy, że będą chcieli szybko strzelić nam gola i będą starali się narzucić szybkie tempo gry. W związku  z tym naszą szansą są kontry. Wówczas kontra to było mniej więcej sześćdziesiąt metrów – grało się od pola karnego do pola karnego. Dziś drużyny grają blisko siebie, a kontra oznacza przebiegnięcie około trzydziestu metrów. To właśnie ćwiczyliśmy na treningach – a wyszło nam to szybciej i lepiej niż się spodziewaliśmy. Nie bronił w tym meczu Jan Tomaszewski. Wydaje mi się, że trener postąpił słusznie – naszym rywalom jego słabości były dobrze znane. Młynarczyk był dla nich niewiadomą. Dużą rolę odegrał młodziutki wówczas Jerzy Engel, który, jak to się mówi, odpowiadał za bank informacji, czyli wszystkie potrzebne wiadomości o naszych rywalach.

 

Wiedział, jakie informacje są nam potrzebne i przekazywał je nam na krótkich kilkunastominutowych filmach. Oglądaliśmy fragmenty mówiące o grze jakiegoś zawodnika albo sposobie rozgrywania akcji zaczepnych lub obronnych. Seanse oglądaliśmy w komplecie całą drużyną i były one bardzo potrzebne. Dzięki temu później Marek Dziuba zupełnie wyłączył z gry najgroźniejszego napastnika rywali. Ja natomiast rywalizować miałem z rutynowanym Konradem Weise. Engel z uśmiechem na twarzy tłumaczył mi: „Kiedyś to on był bardzo dobry, ale dziś jest już bardzo wolny, nie ma tej zwrotności, co kiedyś. Ty jesteś bardzo szybki, więc jeśli dostaniesz piłkę przepuść ją, lekko uderz do przodu, wytrzymaj jego uderzenie, bo na pewno będzie chciał cię przewrócić i uciekaj. Uwierz mi”.  No i ja w to uwierzyłem, a Weise po tym meczu pożegnał się z reprezentacją. Takich uwag było wiele. Mecz stawał się dla nas jakby łatwiejszy. Ja głównie pracowałem nad wytrzymałością, bo przyznam szczerze, że pod koniec meczu w Chorzowie zabrakło mi powietrza. Wiedziałem od trenerów, że Weise jest prawonożny, wszystkie zwody wykonuje w prawo, więc przy dużej ruchliwości powinienem go zgubić. W dogodnej sytuacji mam go  więc obiegać, żeby nie mógł mnie złapać. Rywale stosowali zasady:  piłka może przejść, ale zawodnik drużyny nie. Wytrzymałość była potrzebna, aby zagrać tak jak rywale: twardo, agresywnie, bezpardonowo. Zrobiłem tak jak poradzono i... padła trzecia bramka.

 

Kiedy zdobyłem drugiego gola w tym meczu, to pół Polski straciło chyba zdrowie, bo zwlekałem dosyć długo z oddaniem strzału. Minąłem bramkarza Grapentina i mając przed sobą pustą bramkę, próbowałem ograć jeszcze nadbiegającego obrońcę. W pewnym momencie wyglądało to tak, jakby piłka, którą wielu widziało już w bramce, jednak do niej nie trafi. 

 

Nawet mój wspaniały ojciec musiał się z tego tłumaczyć! Tak, tak! Dziennikarz jednej z łódzkich gazet zapytał się, dlaczego właśnie tak się zachowałem. Ojciec z uśmiechem odpowiedział: „Jak wszyscy chyba kibice w Polsce myślałem, że Włodek nie wytrzyma nerwowo przy swojej pierwszej bramce... To, że mój syn nie strzelał wcześniej prawą nogą, to chyba moja wina. Jako kilkuletni chłopak uderzał tylko prawą, a ja go zmuszałem do kopania lewą na tyle skutecznie, że ma teraz lepsze uderzenie z lewej. To, że nie boi się walki z rosłymi obrońcami wzięło się stąd, że jak się czegoś bał, jako dziecko, to zwyczajnie dostawał lanie!”. Tyle mój ojciec.  Po meczu mówiłem wszystkim, że musiałem tak uczynić, bo piłkę miałem przy prawej nodze, która jest słabsza i nie chciałem ryzykować nieudanego strzału. Było w tym trochę prawdy, ale chciałem też ośmieszyć w ten sposób rywala, podłamać go psychicznie. Wszyscy patrzyli, co ja robię!  Po ośmiu minutach prowadziliśmy 2:0.  Czy był to przypadek, czy szczęśliwy zbieg  okoliczności, czy jeszcze coś innego? Trudno tu mówić o jakiejś genialnej taktyce, po prostu wiedzieliśmy jak mogą zagrać Niemcy, znaliśmy ich słabe punkty i potrafiliśmy to wykorzystać. Bank informacji odegrał bardzo dużą rolę.  

 

W przerwie meczu naszymi kontuzjami i stłuczeniami zajęli się masażyści i lekarz. Tak jak się spodziewaliśmy, nasza „bitwa pod Grunwaldem” trwała nadal. Piechniczek powiedział do nas  coś mniej więcej w takim stylu:  „Prowadzimy 2:0, ale to nie jest jeszcze wynik pewny, można prowadzić 2:0 i mecz przegrać. Dlatego do końca trzeba grać tak jak do tej pory graliśmy, to znaczy uważnie, konsekwentnie, bo mecz trwa dziewięćdziesiąt minut, a nie czterdzieści pięć. Pograjcie teraz w środku boiska, żeby Niemcy więcej pobiegali, bo utrzymanie piłki w środkowej strefie jest najważniejsze, a jeżeli to się uda, powinniśmy wyjść obronną ręką z tego spotkania”. Kiedy na koniec krzyknął jeszcze „Do boju!”, to my i tak wiedzieliśmy, że nawet, jeżeli trzeba będzie gryźć trawę, żeby tu wygrać, to my to zrobimy! Znów tak jak przed pierwszym meczem w Chorzowie, przestrzegano nas przed sędzią, tym razem Hiszpanem. Trenerzy dużo mówili o dżentelmeńskiej postawie na boisku, zachowaniu spokoju i nie odpowiadaniu na ewentualne zaczepki zawodników NRD. Pamiętam, że trochę poirytowało mnie takie gadanie i powiedziałem: „Jak to oni mnie mają rąbać, a ja mam być cichy i grzeczny?”. Wygraliśmy 3:2 ku uciesze polskich kibiców, których spora część spóźniła się na mecz, bo Niemieccy celnicy i policjanci specjalnie przetrzymywali ich dłużej na granicy. 

 

Był to jeden z nielicznych meczów wyjazdowych, w którym graliśmy przy udziale naszej publiczności. W kraju organizowano wyjazdy na ten mecz. Szczęśliwy dla Niemców stadion w Lipsku, na którym zasiadło osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi zaczął pustoszeć przed końcem zawodów i stawał się biało-czerwony! Po ostatnim gwizdku podrzuciliśmy do góry Piechniczka i rozpoczęło się świętowanie. Wiele zawdzięczaliśmy Antkowi! Zaryzykował, postawił na swoim i wygrał! Nie bał się ryzyka, nie zgubiło go kunktatorstwo i podszepty innych „życzliwych” mu ludzi, sugerujących, co ma robić, żeby było dobrze. Był konkretny i zdecydowany. Wygrał też pojedynek z trenerem rywali Buschnerem, który po tym meczu stracił posadę, a zajmował ją od dwunastu lat! Trener postawił na atak od pierwszej minuty, na co nikt nie liczył. To prawda, że grając zachowawczo na remis najczęściej się przegrywa. My zaś po ośmiu minutach prowadziliśmy już 2:0. Niemcy już się nie pozbierali. Dla mnie osobistym sukcesem było to, że zaczęto porównywać mnie z Włodzimierzem Lubańskim, moim największym idolem. W prasie napisano o mnie Włodzimierz II, czyli następca Włodzimierza Lubańskiego. Po meczu wysłannik zachodnioniemieckiego „Kickera” pytał o mnie polskich dziennikarzy, zbierał informacje. „On jest szybki, zdecydowany, przebojowy jeden z najlepszych napastników ostatnich lat. Może kiedyś zagra w Bundeslidze”.  Okazał się być prorokiem. Tak też się stało, zagrałem w Bundeslidze, ale musiało upłynąć jeszcze sporo lat.

 

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje