Nakładem Warszawskiej Firmy Wydawniczej ukazała się powieść Poli Pane Arisjański Fiolet. Książce patronuje wortal literacki Granice.pl
Nie ma dla mnie nic bardziej wstydliwego od przyznania się, że z mieszanki: pierwsza miłość + fantastyka + pierwszoosobowa narracja, może wyjść coś innego, niż tandeta z jabłkiem na okładce. Przez tę książkę – zabawną i dynamiczną, jestem zmuszona odszczekać wszystko, co do tej pory mówiłam o romansach paranormalnych.
Agnieszka Parzych „Brudnopis”
W ostatnich dniach opublikowaliśmy tekst pierwszego rozdziału książki. Na łamach naszego serwisu znaleźć można również drugi rozdział powieści. Dziś zapraszamy na kolejne, ostatnie już spotkanie z Arisjańskim Fioletem - publikujemy trzeci rozdział książki Poli Pane:
ROZDZIAŁ III
„Ważne jest, by nigdy nie przestać pytać. Ciekawość nie istnieje
bez przyczyny. Wystarczy więc, jeśli spróbujemy zrozumieć choć trochę
tej tajemnicy każdego dnia. Nigdy nie trać świętej ciekawości.
Kto nie potrafi pytać, nie potrafi żyć.”
Albert Einstein
Drzwi windy rozsunęły się cicho. Nabrałam w płuca potężny haust powietrza, zupełnie jak przed nurkowaniem i niepewnym krokiem weszłam do przestronnego, jasnego gabinetu. Na wprost mnie, za dużym orzechowo-brązowym biurkiem rozpoznałam postać doktora Almara. Siedział pochylony nad pokaźnym stosem dokumentów i był tak pochłonięty pracą, że nawet nie zauważył mojego przybycia.
– Dzień dobry – bąknęłam nieśmiało.
Uniósł głowę i spojrzał na mnie lekko rozkojarzonym wzrokiem. Przez moment mrugał intensywnie powiekami, jakby ledwie co się obudził i dopiero wtedy tak naprawdę zobaczył, że ktoś przed nim stoi.
– Och... to ty, Emily – powiedział z roztargnieniem. – Witaj. Widzę, że Doris dobrze cię pokierowała.
– Ma pan na myśli tę apodyktyczną pielęgniarkę? – wskazałam ręką w stronę windy.
Zaśmiał się serdecznie, kręcąc głową.
– Oj, widzę, że chyba dała ci się we znaki.
– Może trochę – przyznałam.
– Nie oceniaj jej zbyt surowo, to naprawdę dobra kobieta. Może czasem za mocno zawiaduje ludźmi, ale taką już ma naturę i trzeba to zaakceptować. I wiesz co... na pocieszenie zdradzę ci pewien sekret – zniżył głos prawie do szeptu. – Są takie chwile, że nawet ja się jej obawiam.
– Pan? – spytałam, nie kryjąc zdziwienia.
Roześmieliśmy się równocześnie.
– Dasz mi pięć minut? – spytał zerkając na biurko. – Muszę coś dokończyć.
– Proszę sobie nie przeszkadzać.
– Możesz się tu tymczasem trochę rozejrzeć.
Miałam teraz chwilę, by dokładnie przyjrzeć się gabinetowi i poukładać sobie w myślach pytania, które chciałam zadać Almarowi. A były ich tysiące, kłębiły się niespokojnie w mojej głowie, dosłownie obijając się o jej wnętrze. Na dodatek wciąż pojawiały się nowe. Chciałam poznać odpowiedzi, lubiłam wiedzieć... Może dlatego tak pochłaniały mnie książki. Nie dość, że dostarczały wiedzy o świecie, ale dodatkowo rozświetlały smutną rzeczywistość, w jakiej przez ostatnie dziesięć lat przyszło mi żyć. Teraz miałam szansę zbudować własny, prawdziwy świat. Mój apetyt na życie zwiększał się z minuty na minutę, a wraz z nim narastała niecierpliwa ciekawość. Przestąpiłam nerwowo z nogi na nogę i spojrzałam wyczekująco w stronę biurka. Almar nadal skupiony był na swoich sprawach. Trudno, moja porcja pytań musi trochę poczekać. Poszłam zatem za jego radą i zaczęłam nieśmiało rozglądać się po pomieszczeniu. W sumie, jeśli spodziewałam się zobaczyć tu coś specjalnego, to się myliłam. Gabinet urządzony był wyjątkowo skromnie, wręcz ascetycznie. Oprócz wspomnianego wcześniej biurka znajdowało się tu tylko kilka sprzętów. Na prawo od biurka stała długa, skórzana, ciemnobrązowa kanapa, zaś po lewej stronie pokoju – sporych rozmiarów tajemniczo wyglądający przedmiot w kształcie walca, jakby stół, ale niezupełnie. Szybko zanotowałam w pamięci, że o to też muszę zapytać doktora. Następnie przeniosłam wzrok na niczym nie ozdobione gładkie i błyszczące ściany. Wyglądały jak zrobione z brązowego szkła. Na ich równej powierzchni nie zauważyłam otworów okiennych, co mnie odrobinę zdziwiło, bo we wnętrzu było wyjątkowo jasno. Uniosłam głowę i spojrzałam w górę w poszukiwaniu źródła światła i aż otworzyłam usta w niemym zachwycie. Nad moją głową rozpięta była gigantycznych rozmiarów szklana kopuła, a odbijające się od niej promienie przedpołudniowego słońca tworzyły na jej powierzchni świetlne refleksy. Nie stałam w zwykłym pokoju, właściwie to nie był żaden pokój! Znajdowałam się bezpośrednio na dachu budynku.
– Podoba ci się?
Drgnęłam na dźwięk głosu doktora. Nie zauważyłam, kiedy skończył przeglądać dokumenty i dołączył do mnie, stając za moimi plecami.
– Jest piękne... – powiedziałam z nieskrywanym zachwytem w głosie.
– Arisjanie lubią światło.
W tym samym momencie nacisnął przycisk w malutkim urządzeniu, które ściskał w dłoni i, zupełnie nieoczekiwanie, brązowe wcześniej ściany zaczęły jaśnieć, aż stały się prawie zupełnie przeźroczyste. Oczarowana zbliżyłam się powoli do szklanej tafli i spojrzałam w dół. Wieżowiec otaczało prawdziwe, zamieszkałe miasteczko! Zamarłam z wrażenia. Niska, jednorodzinna zabudowa poprzecinana była gęsto asfaltowymi uliczkami. Chodnikami przechadzali się ludzie, a obok nich przemykały samochody. Było jednak coś, co zdziwiło mnie o wiele bardziej – wszędzie było pełno zieleni.
– Jak to możliwe? Myślałam, że roślinność wyginęła. Widziałam, co prawda, po drodze trochę trawy i kilka drobnych kwiatów, ale to nic w porównaniu z tym – wskazałam w stronę widoku za oknem.
– Pracujemy nad odtworzeniem ziemskiej fauny i flory, bez tego nie utrzymamy właściwego składu powietrza.
– Sofie powiedziała mi, że z atmosferą już wszystko w porządku. Kłamała?
– Nie, nie kłamała. Jednak sytuacja nie jest do końca opanowana. Umieściliśmy w ziemskiej atmosferze system kilkudziesięciu filtrów chemicznych, które przez pierwsze dwa lata pracowały pełną parą. Teraz ustawione są tylko na trzydzieści procent mocy, ale dopóki nie przywrócimy dawnego porządku przyrody, będą musiały pracować dalej.
Pytania, które układałam sobie wcześniej w myślach, nagle powróciły. Wraz z nimi do mojego umysłu wkradła się podejrzliwość i wcale nie zamierzałam się z nią kryć.
– A wy niby co, jesteście jakąś kosmiczną instytucją humanitarną? Pomoc Dla Ziemi albo coś w tym stylu? – spytałam wzburzona.
Pogładził się po podbródku, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Pomoc Dla Ziemi powiadasz, hmm...? Jesteś wyjątkowo bystra jak na swój wiek, ale chyba trafniejszą nazwą byłoby Aris Dla Ziemi – Ziemia Dla Arisa.
Uniosłam brew, zaskoczył mnie. To, co powiedział, zabrzmiało dość enigmatycznie. Jaką mogli mieć korzyść, jeśli nie przejęcie naszej planety?
– Widzisz, Emily. Aris pod wieloma względami bardzo przypomina Ziemię, jednak bardziej niż Ziemia jest narażony na zderzenie z kometą albo asteroidą. Większość komet pojawiających się na waszym niebie pochodzi z rozciągającej się daleko za orbitą Neptuna chmury lodowych ciał zwanej przez Ziemian Obłokiem Oorta. W naszym układzie takich obiektów jest kilka, a więc i prawdopodobieństwo katastrofy kilkukrotnie większe. Tak jak już wczoraj wspominałem, od wieków spodziewamy się najgorszego, opracowujemy różne scenariusze, przeprowadzamy symulacje komputerowe i w gruncie rzeczy teoretycznie jesteśmy przygotowani na najgorsze. Ale... tylko teoretycznie.
– Nadal nie rozumiem powodu waszej obecności na Ziemi – miałam coraz większy mętlik w głowie.
– Użyję teraz słowa, którego nie lubię, ale po części najlepiej oddaje to, co tu robimy. Ziemia jest naszym poligonem doświadczalnym.
Wytrzeszczyłam oczy i już miałam dać wyraz swojego oburzenia, gdy pospieszył z wyjaśnieniem.
– Absolutnie nie eksperymentujemy na ludziach, nie. My tylko wypróbowujemy metody, które opracowaliśmy teoretycznie dla ratowania naszej planety, ale nie mieliśmy jak ich przetestować. I muszę stwierdzić z zadowoleniem, że całkiem nieźle sprawdzają się w praktyce. To naprawdę wiele dla nas znaczy.
Wreszcie do mnie dotarło, że może istnieć jakiś racjonalny powód ich postępowania i trochę mi ulżyło. Przyjrzałam się uważnie Almarowi – ta mądra, przyjazna twarz nie mogła należeć do kłamcy. Było coś takiego w jego fioletowych, łagodnych oczach, że uwierzyłam w każde słowo, po prostu nie sposób mu było nie wierzyć. Jednak mój dociekliwy umysł najwyraźniej nie chciał się uspokoić, kolejne pytanie nasunęło się prawie automatycznie.
– Przybycie na Ziemię zajęło wam tylko dwa lata, jak to możliwe? Musielibyście podróżować z prędkością większą od prędkości światła.
– Dwukrotnie większą – powiedział z satysfakcją. – Z ziemskiego punktu widzenia to niemożliwe. Nie wiem, czy już ci ktoś wspominał, że specjalizujemy się głownie w naukach ścisłych i osiągnęliśmy w nich naprawdę wiele. Wykorzystujemy w naszych statkach kosmicznych silniki tachionowe, chociaż słowo silnik jest tu mocno naciągane, bo w niczym nie przypominają ziemskich silników.
Tachiony, tachiony... skąd ja znam tę nazwę? Potarłam ręką czoło, jakby to mogło wpłynąć na lepszą pracę mojego mózgu. Usilnie próbowałam się skoncentrować, równocześnie gorączkowo przeszukując zakamarki swej pamięci. Myśli przesuwały się
w mojej głowie zupełnie jak odtwarzany w zwolnionym tempie film, klatka po klatce. Mam!
Wiedziałam, że to pojęcie nie jest mi obce. Przypomniało mi się, że parę lat temu mama wspomniała o tachionach, gdy opowiadała o tacie. Podobno napisał kiedyś o nich artykuł, który ukazał się w jakimś fachowym czasopiśmie, ale jego teorie zostały wyśmiane przez ówczesny naukowy światek.
– Wykorzystujecie tachiony? One naprawdę istnieją?
Almar wydawał się nie mniej zaskoczony ode mnie.
– Słyszałaś o tachionach?
– Oczywiście! To hipotetyczne cząstki elementarne poruszające się z prędkością większą niż światło – wyrecytowałam. – Tata był fizykiem – dodałam prędko.
– Widzę młoda damo, że chyba niejednym nas jeszcze zaskoczysz – powiedział ze szczerym uznaniem.
– Postaram się.
– Teraz ja mam do ciebie pytanie, prawdę mówiąc powinienem je zadać twojej mamie, ale sądzę, że nie zrobi to dużej różnicy, jeśli zapytam ciebie. Czy chcecie zamieszkać w miasteczku, czy może macie inne plany?
Plany? Prawdę mówiąc, nie robiłam aż tak dalekosiężnych planów. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałam, że wszystko tak się potoczy. Nie sądziłam, że w ciągu zaledwie paru dni życie może się tak diametralnie zmienić. Na lepsze. Wszystko nabrało teraz nowego sensu. Dodatkowo otrzymałam wyjątkowy prezent od losu – możliwość decydowania o swojej przyszłości. Wspaniały dar. Ale zaraz, zaraz... chyba musi być więcej miejsc, w których odradza się życie, inaczej Almar nie pytałby, czy chcemy zostać.
– Jaką mamy alternatywę? Czy dużo ludzi przeżyło?
– Oprócz Exiry zajmujemy jeszcze cztery miejscowości: Manning, Harlan, Perry i Panorę. W sumie zamieszkuje je ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z czego pięćset osób stanowią Arisjanie. Na północy kraju, z tego co nam wiadomo, życie też wraca do normy. Ludzie odbudowują miasta, powstają też zupełnie nowe osady ludzkie, lecz życie tam jest o wiele bardziej niebezpieczne niż tutaj. Podobno mieszkańcy są regularnie nękani przez uzbrojone bandy i ograbiani głownie z żywności i lekarstw.
Zastanowiłam się przez chwilę. Wiedziałam, że mama chciałaby wrócić do naszego domu na północy, ale skoro miałyśmy stracić życie zaledwie je odzyskawszy, podjęłam jedyną słuszną w tej sytuacji decyzję.
– Zostaniemy. Przynajmniej na razie.
W tym momencie dobiegł do mych uszu charakterystyczny szmer rozsuwających się drzwi windy. Zwróciłam głowę w stronę, z której dochodził. Do gabinetu wszedł wysoki, czarnowłosy chłopak. Poznałam go od razu – Korin. Chociaż wiedziałam, że syn doktora nie miał złych zamiarów i nie chciał mnie skrzywdzić, jednak patrzyłam na niego z lękiem. Momentalnie całe moje ciało spięło się, a mięśnie zesztywniały i tylko rozum podpowiadał, że mam zachować spokój.
– Cześć – rzucił swobodnie, po czym dodał zwracając się bezpośrednio do mnie – wyglądasz trochę lepiej niż kiedy cię ostatnio widziałem.
Trochę lepiej? Powiedział to takim tonem, że zalała mnie niezrozumiała fala złości, aż miałam ochotę go kopnąć. Z trudem się powstrzymałam, natomiast obrzuciłam go gniewnym spojrzeniem i pogardliwie wydęłam wargi, by zaraz przenieść wzrok na Almara, który zdawał się nie zauważyć mojej wrogiej reakcji na słowa wypowiedziane przed chwilą przez jego syna. Spoglądał właśnie w zamyśleniu na swój nadgarstek, gdzie na bransolecie pulsacyjnie mrugała czerwona dioda.
– Niestety, kochani, muszę was opuścić. Obowiązki wzywają mnie na oddział – oznajmił. – Synu, liczę, że mnie zastąpisz – powiedział do Korina. – Pokaż Emily, skąd pochodzimy, a później zawieź ją do domu, który przygotowaliśmy dla niej i jej mamy – ostatnie zdanie wypowiedział idąc już w kierunku windy.
Zostaliśmy sami. Poczułam się nieswojo. Cały czas umysł podsuwał mi niezbyt przyjemny obraz naszego pierwszego spotkania, który bezskutecznie próbowałam wymazać z pamięci. Mierzyliśmy się wzrokiem, zupełnie nie mając pojęcia, jak się zachować. Milczenie zaczęło nam obojgu doskwierać, więc w końcu Korin odezwał się pierwszy.
– Nie przepadasz za mną – właściwie bardziej stwierdził niż zapytał.
Tak, nie przepadam, chciałam powiedzieć w pierwszym odruchu, na szczęście w porę ugryzłam się w język. Uświadomiłam sobie, że nie mam prawa tak do niego mówić, jakby nie było chłopak uratował mi życie i jedyne uczucie, które powinnam teraz do niego żywić to wdzięczność. Z drugiej strony drażnił mnie jego sposób bycia. Trudno mi było dokładnie określić, co mnie w nim najbardziej denerwuje, dopóki nie przyszło mi do głowy, że może
wcale to nie jego wina tylko moja. W sumie nie miałam zbyt dużego doświadczenia w obcowaniu z innymi ludźmi. Jednocześnie nie chciałam go okłamywać.
– Szczerze mówiąc, trochę się ciebie boję – odpowiedziałam więc zgodnie z prawdą. – Nie znam cię. Nie wiem, czego się po tobie spodziewać, prócz tego, że bez ostrzeżenia strzelasz do bezbronnych Ziemian.
Spojrzałam mu wyzywająco w oczy, a w ich fioletowej głębi dostrzegłam coś na kształt zawstydzenia. Przemówił do mnie wyjątkowo łagodnym tonem.
– Nawet nie wiesz, jak mi przykro, że wtedy w lesie musiałem strzelić. Też byłem zaskoczony tym spotkaniem, może nawet bardziej niż ty. Co gorsza, nie byłem pewny, czy w ogóle jesteś człowiekiem, wyglądałaś jak jakieś... leśne straszydło. Bałem się, że uciekając zabijesz się o któreś z drzew. Tylko dlatego użyłem infraparalizatora.
Minę miał przy tym tak skruszoną, że aż zrobiło mi się go żal. Widocznie tamto przypadkowe spotkanie na drodze i w jego umyśle odcisnęło trwały ślad. Dla niego też nie było miłym wspomnieniem. Rozgrzebywanie tej sprawy nie miało sensu, postanowiłam potraktować ją jak coś, co po prostu musiało się wydarzyć, by doprowadzić mnie do miejsca, w którym jestem teraz. Przeznaczenie? Być może. W każdym razie mieliśmy to już za sobą.
– Sądzę, że powinniśmy zacząć od początku – powiedziałam, wyciągając pojednawczo do niego rękę. – Jestem Emily Walker. Ziemianka.
– Korin. Arisjanin – uśmiechnął się szeroko.
Uścisnął delikatnie moją dłoń, przytrzymując ją może odrobinę dłużej niż powinien. Pierwszy raz dotykałam Arisjanina. Dziwne uczucie. Najbardziej zaskoczyła mnie faktura jego pomarańczowej skóry, była miękka i gładka, zupełnie pozbawiona typowych dla ziemskich mężczyzn szorstkich włosków. Na jego twarzy również nie dostrzegłam śladów zarostu. Podobne cechy zauważyłam wcześniej u Almara. Czyżby to była jedna z wielu cech
ich rasy? Ciekawe, czym jeszcze różnią się od ludzi? Nie zapytałam jednak, czułam że jeszcze za wcześnie, by pytać wprost o takie rzeczy. Poza tym Korin mnie onieśmielał, ale nie dlatego, że był obcy. Onieśmielał mnie z jakiegoś innego, bliżej niesprecyzowanego powodu.
Teraz, gdy stał tak blisko, mogłam przyjrzeć mu się dokładniej. Analizowałam każdy szczegół jego twarzy. Trójkątny podbródek, wydatny, lecz wyjątkowo kształtny nos, pełne usta rozchylone w ciepłym półuśmiechu, no i te oczy, fioletowe z ciemniejszymi obwódkami wokół tęczówek. Właśnie wtedy doszłam do wniosku, że Korin jest po prostu ładny i to spostrzeżenie bardzo mnie zawstydziło.
– Chcesz zobaczyć naszą planetę, czy sobie darujemy? – spytał nieoczekiwanie.
– Oczywiście, że chcę.
Zupełnie spontanicznie złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę osobliwego walcowatego stołu. Tak jak przypuszczałam, ów przedmiot najwyraźniej nie był stołem. Z daleka blat wydawał się wykonany z czarnego, wypolerowanego szkła, lecz gdy podeszliśmy bliżej okazało się, że to nie szkło tylko jakaś ciemna, płynna substancja. Przypominała trochę leśną sadzawkę w bezksiężycową noc. Korin przełączył przycisk na tym samym pilocie, którego użył wcześniej Almar. W jednej chwili szklana kopuła dachu nabrała barwy nocnego nieba, a wrażenie było takie, jakby ktoś nagle zgasił światło. Pogrążyliśmy się w całkowitej ciemności, ale tylko na chwilę. W tym samym momencie powierzchnia sadzawki zawirowała
lekko i z jej wnętrza zaczęły wynurzać się kule w rożnych kolorach i rozmiarach, krążąc powoli nad stołem. Zafascynowana tym niecodziennym widokiem z zapartym tchem czekałam, co dalej. Dwie największe i najjaśniejsze kule emitujące żółte, jaskrawe światło zaczęły wirować, zataczając eliptyczne koła raz oddalając się, a raz zbliżając do siebie. Wkrótce dołączyła do nich trzecia kula, o wiele mniejsza. Świeciła słabym, czerwonym światłem. Następnie od powierzchni blatu oderwało się i poszybowało w górę pięć mniejszych kulek. Zaczęły tańczyć wokół większego obiektu. Dotarło do mnie w końcu, że stół jest pewnego rodzaju holograficznym planetarium, a wszystko co jawi się właśnie moim oczom nie jest Układem Słonecznym, lecz jakimś innym, ale w pewien sposób bardzo do niego podobnym. Okrążałam „stół” przyglądając się z zafascynowaniem temu zjawisku. Na sekundę zupełnie zapomniałam o obecności Korina, a on patrzył na moją reakcję z niekłamaną ciekawością.
– Widzę, że ci się podoba.
– Niesamowite! Stamtąd pochodzicie? Gdzie to jest?
– W skali kosmosu całkiem blisko, nieco ponad cztery lata świetlne od Słońca. Wy Ziemianie na te dwie gwiazdy – wskazał ręką na najjaśniejsze kule – mówicie Alfa Centauri A i Alfa Centauri B. Ta mniejsza, czerwona to Proxima Centauri. Nasza planeta jest jedną z pięciu planet obiegających Alfa Centauri A, druga licząc od gwiazdy – to Aris.
Przyjrzałam się wskazanej przez niego planecie uważniej, bardzo przypominała mi Ziemię, którą kiedyś widziałam na zdjęciach zrobionych z przestrzeni kosmicznej. Też miała barwę błękitu, ale o lekko fioletowym odcieniu, tylko rozkład kontynentów inny. Gdy ochłonęłam trochę, nasunęło mi się kolejne pytanie, a właściwie stwierdzenie.
– Brakuje ci tego?
Spojrzałam na Korina i dostrzegłam malujące się na jego twarzy zdziwienie, jakby nie do końca rozumiał, co miałam na myśli.
– Nie, nie sądzę. My Arisjanie nie przywiązujemy się ani do miejsc, ani do ludzi. Między innymi tym się od was różnimy. Wy podchodzicie do wszystkiego strasznie emocjonalnie, w wielu sprawach zbyt często zawierzacie uczuciom zamiast kierować się rozumem. Prawdopodobnie dlatego nasza cywilizacja rozwijała się w szybszym tempie niż wasza, niepotrzebne uczucia mocno spowalniają rozwój.
– Co ty wygadujesz? Pierwszy raz słyszę takie brednie!
– Nie brednie, lecz fakty.
Oparłam dłonie na biodrach przyjmując butną postawę.
– Zakładam, że masz jakieś argumenty?
– Całe mnóstwo. Spójrz na historię Ziemi: ciągłe wojny, konflikty, zamachy terrorystyczne... Czy wyobrażasz sobie, jak wyglądałby wasz świat bez tych wszystkich strasznych rzeczy, jak daleko moglibyście zajść?
W sumie nie do końca mogłam przyznać mu rację, bo akurat wojny, a raczej przygotowania do nich, napędzały postęp technologiczny. Chociaż z drugiej strony bez wojen może ten postęp byłby szybszy. Teraz trudno jednoznacznie stwierdzić. Postanowiłam nie wchodzić w dyskusję na ten temat, bo podświadomie czułam, że pokojowe podejście do życia Arisjan jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem.
– No dobra, poddaję się. Akurat w tej kwestii mogę się z tobą zgodzić. Ale nie mamy wpływu na naturę człowieka, więc raczej powinniśmy się pogodzić z faktem, że tak już jest.
– Niekoniecznie, nam udało się to zmienić.
– Niby jak? Gmeraliście w swoich mózgach? – spytałam z przekąsem.
– Nie bezpośrednio. Usunęliśmy gen odpowiedzialny za połączenia nerwowe z tym ośrodkiem mózgu, w którym powstają między innymi takie uczucia jak agresja i nienawiść.
Byłam tak zszokowana tą informacją, że zupełnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Z drugiej strony – to by wiele wyjaśniało. Sofie wspominała przecież wczoraj o mentalnych różnicach między naszymi rasami, jednak do teraz trudno mi było te subtelności w naszych charakterach nazwać. Czułam przez skórę, że Arisjanie są na swój sposób inni, ale dopiero w tej chwili potrafiłam określić, na czym te różnice polegają. Każdy z nich był uosobieniem spokoju i opanowania, a z tego co wiedziałam nie były to cechy przeciętnego człowieka. Trudno mi było ocenić, czy to dobrze czy źle, ale chyba bardziej dobrze niż źle.
– Jednym słowem pacyfiści – podsumowałam.
– Można tak powiedzieć.
– Trudno mi uwierzyć, że ta wasza genetyczna ingerencja nie spowodowała jakichś skutków ubocznych.
– Na Arisie nie mieliśmy z tym problemów, ale... – zawahał się.
– Jednak, jest jakieś „ale” – uśmiechnęłam się z satysfakcją.
– Napotkaliśmy mały problem tu, na Ziemi. Czasami trudno nam was, Ziemian, zrozumieć. Mamy z tym spory kłopot, jesteście tacy... tacy skomplikowani.
– Skomplikowani? – zmarszczyłam czoło. – Co masz na myśli?
– Nie zawsze was rozumiemy. Przyczyny ziemskich zachowań w niektórych sytuacjach są dla nas niejasne, a wasze reakcje często są zupełnie odmienne od arisjańskich. Po prostu podchodzicie do wszystkiego zbyt emocjonalnie i pewnie dlatego postępujecie wbrew elementarnym zasadom logiki.
– Czyli z waszego punktu widzenia jesteśmy niezrównoważeni psychicznie?
– Coś w tym rodzaju.
– Wielkie dzięki – prychnęłam. A jednak wciąż mnie drażnił.
– Ej, nie obrażaj się, po prostu mówię, co myślę. Zawsze mówię, co myślę. My, Arisjanie, nie znamy kłamstwa, tak jest prościej.
– Zależy dla kogo prościej. Nie pomyślałeś, że ludzie nie zawsze chcą słyszeć prawdę?
– Typowo ziemskie podejście. A tylko pomyśl sobie, gdyby tak mówić wszystko wprost, czy nie byłoby łatwiej się porozumieć, dogadać? A wy szukacie tylko dziury w całym, wszędzie dopatrujecie się podstępu, uważacie, że każda sprawa ma drugie dno. Nie ufacie sobie nawzajem. I po co wszystko tak komplikować? Tracić czas na głupie, bezsensowne domysły i spekulacje, niepotrzebne słowa?
Zamyśliłam się. Nie wiem dlaczego, ale odniosłam wrażenie, że w tym co usłyszałam od Korina jest sporo racji. Jednak z powodu swojej dziesięcioletniej izolacji miałam dość mgliste pojęcie o zachowaniach ludzkich, więc trudno mi było wydać obiektywny osąd w tej sprawie. Nigdy nie byłam zmuszona do kłamstwa, co najwyżej zatajałam prawdę, ale może tylko dlatego, że nie miałam okazji?
– Wiesz, w sumie możesz mieć rację, ale nie wiem, jak to się przekłada na praktykę. Może wasze metody działają na Arisie, ale jesteśmy na „skomplikowanej” Ziemi i tu niekoniecznie białe jest białe, a czarne czarne. Zresztą prawda nie zawsze jest przyjemna i czasem lepiej jest coś przemilczeć niż być szczerym do bólu.
– Do bólu?
– Ojej, tak się mówi, gdy usłyszysz niezbyt miłą prawdę powiedzianą prosto w oczy.
Zorientowałam się, że kompletnie nic nie zrozumiał z mojego wywodu albo prawie nic. Świdrował mnie tylko swoimi fiołkowymi oczami, zupełnie jakby chciał wyczytać z mojej twarzy wszystko, czego nie zdołały wyjaśnić słowa. Pod wpływem tego spojrzenia poczułam, jak na moich policzkach pojawia się rumieniec i już drugi raz w tym dniu zalała mnie fala zawstydzenia. Nie mogłam pozwolić, by zauważył, że coś się ze mną dzieje, tym bardziej, że
sama nie wiedziałam, dlaczego tak na niego reaguję.
– Wiesz co, może i jestem skomplikowana, ale ty... ty jesteś dziwny.
Zmrużył oczy i uśmiechnął się do mnie kpiąco.
– Chodź, lepiej zawiozę cię do domu.
Kilka minut później staliśmy przed gmachem szpitala. Za plecami miałam szklane, automatyczne drzwi, a przede mną roztaczał się widok, do którego nie przywykłam i powoli zaczynałam wątpić, czy kiedykolwiek się przyzwyczaję – widok normalności. Przejrzyste powietrze, łagodne wiosenne słońce, lekki wietrzyk odgarniający pieszczotliwie włosy z twarzy, cudowna soczystość traw... Może dla większości ludzi to normalność, lecz dla mnie
cudowne zjawisko, sen na jawie, uosobienie piękna i esencja prawdziwego życia. Przez chwilę miałam dziecięcą ochotę podbiec do rozpościerającego się przed wieżowcem olbrzymiego, równo przystrzyżonego trawnika i po prostu wytarzać się w darni, chłonąć naturę całą sobą, nasycić się oszałamiającym zapachem ziemi lub chociaż przebiec po nim boso, by poczuć, jak źdźbła trawy wplątują się w palce stop. Niestety nie mogłam pozwolić sobie na taką swobodę, kątem oka dostrzegłam, że Korin już skręcił w stronę parkingu i musiałam biec, by go dogonić.
Szybkim krokiem zmierzał w stronę ciemnozielonego auta zaparkowanego prawie na końcu parkingu. Poznałam samochód od razu, ten sam wypadł na mnie zza zakrętu. Land rover przeczytałam napis na masce. Otworzył dla mnie drzwiczki od strony pasażera, poczekał aż wsiądę, po czym obszedł samochód dookoła i usiadł na miejscu dla kierowcy. Bez słowa odpalił silnik i wyjechaliśmy z parkingu wprost na asfaltową drogę.
– Daleko ten dom? – spytałam.
– Nie, tylko parę przecznic stąd. To nieduże miasteczko, więc nigdzie nie jest daleko.
Nie miałam ochoty na rozmowę, za mocno moją uwagę przykuwały widoki za oknem. Ciągle nie mogłam uwierzyć, że to porażające piękno jest prawdziwe i żywiłam nadzieję, że nie zniknie, gdy tylko skręcimy za róg następnej ulicy. Poczułam się zupełnie jak dawniej, jak w czasach dzieciństwa. Z zakamarków umysłu zaczęły napływać wspomnienia sprzed katastrofy. Początkowo dość niewyraźne i mgliste, lecz z minuty na minutę coraz bardziej nabierające kształtów. Najwyraźniej mój mózg potrzebował katalizatora w postaci normalnego świata, by daleka przeszłość na powrót zaistniała w mojej głowie. Bardzo podobnie wyglądały przedmieścia Fargo, gdzie mieszkałam kiedyś z rodzicami. A sądziłam,
że ten obraz już nigdy nie wróci, że zatarły go te mniej przyjemne wspomnienia. Pomyślałam z rozrzewnieniem o tamtych czasach. Mama, tata i ja. Prawdziwa kochająca się rodzina. Byliśmy tacy szczęśliwi... Równocześnie zdałam sobie sprawę, że nic już nie będzie takie, jak kiedyś. Zalała mnie fala smutku, nad którą nijak nie mogłam zapanować. Mimo że zaciskałam zęby, żeby się nie rozkleić, i tak z mych oczu pociekły łzy. Starałam się dyskretnie wytrzeć je wierzchem dłoni, ale Korin od razu zauważył, że coś ze mną nie tak. Spojrzał na mnie trochę przerażonym wzrokiem. Po jego minie poznałam, że znowu nie rozumie, co dzieje się w moim wnętrzu.
Zatrzymał samochód.
– Chcesz wysiąść? – spytał z niepokojem.
– Nie, jedź dalej.
– Powiesz mi, co ci jest?
Nie było sensu mu tego wyjaśniać.
– Nic, po prostu zrobiło mi się smutno, ale nie każ mi tłumaczyć dlaczego... i tak nie zrozumiesz.
– Mówiłem, że jesteście skomplikowani – mruknął pod nosem, wrzucił bieg i ruszył do przodu.
Dalej jechaliśmy w milczeniu. W końcu Korin skręcił z drogi na żwirowy podjazd zatrzymując gwałtownie samochód przed niedużym, pomalowanym na jasnozielono domem. Wysiadłam z samochodu, lecz nie miałam śmiałości pierwsza przestąpić progu, mimo iż wiedziałam, że ma to być teraz mój dom. Poczekałam, aż Korin wejdzie pierwszy. Z pewnym wahaniem podążyłam za nim, ale cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że dom nie jest
pusty, zupełnie jakbym się spodziewała zastać w nim poprzednich mieszkańców. Jednak było to tylko złudzenie. Wnętrze bardzo przypominało dom dziadka. Z niedużego holu wchodziło się do pokoju gościnnego połączonego z kuchnią, a granicę między tymi pomieszczeniami wyznaczał prostokątny, czteroosobowy stół. Środek salonu zajmowała ciemnoczerwona kanapa w zielone, drobne listki, dwa wygodne fotele z identyczną tapicerką oraz niska ława. Przy oknie stała pokaźnych rozmiarów biblioteczka wypełniona po brzegi książkami. Podwójne, oszklone drzwi prowadziły przez kamienny taras do niedużego, lecz zadbanego ogródka. Prócz tego dom miał dwie sypialnie, garderobę oraz sporą łazienkę. Jednak najważniejsze dla mnie było, że jest tu przytulnie i czysto, czego nie mogłam powiedzieć o zawilgotniałym schronie i o pokrytym kilkucentymetrowym kurzem wnętrzu domu dziadka. Ucieszyłam się, że w końcu zamieszkam w cywilizowanych warunkach. Jednak pewna rzecz nie dawała mi spokoju. Kto tu mieszkał przed katastrofą i co będzie z nami kiedy wróci?
– Do kogo należał ten dom? – spytałam Korina.
– Nie mam pojęcia. W każdym razie przez lata stał pusty. Osobiste rzeczy właścicieli zapakowaliśmy do kartonowych pudeł i umieściliśmy na niedużym stryszku. Gdyby przypadkiem wrócili, przeniesiemy was w inne miejsce. Ale raczej nikt się nie zgłosi. Jeśli ktokolwiek przeżył, powinien już tu dotrzeć, więc albo nie żyje, albo zamieszkał gdzieś indziej. W garderobie masz trochę nowych ubrań, w lodówce są zapasy na kilka dni, a na półce zostawiliśmy całkiem sporo tych waszych niepoważnych książek – wskazał podbródkiem w stronę regału.
– Niepoważnych książek? – spytałam, podchodząc do biblioteczki. Przechyliłam głowę na bok i zaczęłam lustrować wzrokiem grzbiety okładek: Steinbeck, Hemingway, Sienkiewicz, Marquez, Shaw, Cortazar... prawie sami Nobliści. – Ależ to klasycy!
– Klasyczny śmietnik intelektualny dla mózgu.
– Znowu opowiadasz jakieś brednie.
– Może wytłumaczysz mi, po co to czytać? – podszedł do półki, wziął do ręki jedną z książek i zaczął ją kartkować. – Niczego się z tego nie dowiesz, stracisz tylko czas na przeczytanie tej makulatury. Pożałowania godne.
– Nie przyszło ci do głowy, że dla przyjemności?
– Dla przyjemności można robić zupełnie inne rzeczy, które oprócz tego, że są przyjemne, są również pożyteczne. Na przykład sport – zmierzył mnie krytycznie wzrokiem, ujął delikatnie moją rękę powyżej łokcia i uścisnął lekko mój nieistniejący biceps. – Tobie też by się przydało popracować trochę nad kondycją.
Rzuciłam mu mordercze spojrzenie. Wiedziałam, że jestem wątła, ale nie musiał mi tego od razu wytykać. Kretyn.
– Zatem może mnie oświecisz, co jeszcze według ciebie zaśmieca mózg, zajmuje miejsce na dysku, czy jak tam inaczej zechcesz to nazwać?!
– Właściwie wszystko, co nie prowadzi do zdobycia wiedzy na jakiś konkretny temat jest dla nas stratą czasu. Dziwi nas wasze zainteresowanie literaturą piękną, sztuką, malarstwem, muzyką, rzeźbą, kinem, filmem... po prostu nie możemy tego pojąć, ale skoro was to bawi – wzruszył ramionami. – Jesteśmy w stanie wiele zaakceptować, szanujemy waszą odmienność i chcielibyśmy, abyście szanowali naszą.
– Odnoszę wrażenie, że traktujecie swój mózg jak jakieś cholerne urządzenie, a wasza osobowość sprowadza się do osobowości robota. To chore.
Znowu mnie drażnił. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe, że raz wydawał mi się świetnym facetem, a raz jakimś wariatem zbzikowanym na punkcie nauki. Przestałam za tym wszystkim nadążać. Chyba zorientował się, że znowu się zdenerwowałam, bo postanowił zmienić temat. Najwyraźniej zaczynał uczyć się moich reakcji, coraz właściwiej odczytując mój nastrój z tonu głosu i mowy ciała. Zdecydowanie starał się unikać sytuacji mogących doprowadzić do konfliktu. A może ze mną jest coś nie w porządku? Może za bardzo się czepiam? Może jestem za mało tolerancyjna? Muszę bardziej nad sobą panować.
Odłożył książkę, którą od dłuższego czasu obracał w dłoni i podszedł do kuchennego stołu.
– Gdyby czegoś brakło, na końcu uliczki jest mały sklepik należący do Chińczyka. Wszyscy mówią na niego pan Cheng.
– Jaka waluta obowiązuje? A zresztą... powinno mi być wszystko jedno, i tak nie mam żadnej – zreflektowałam się od razu.
– Nie ma waluty, są punkty – powiedział, kładąc na blacie coś w rodzaju karty kredytowej.
Podeszłam do stołu, podniosłam kartę i zaczęłam ją uważnie oglądać. Była srebrna, a jej powierzchnię pokrywały rożnej szerokości rowki. Wyglądem przypominały trochę kod kreskowy z produktów spożywczych, tylko że te były wycięte, a nie namalowane. Oderwałam wzrok od karty i zasępiona spojrzałam na Korina.
– Punkty? Skąd weźmiemy hmm... punkty?
– Twoja mama je dostanie, gdy już podejmie pracę, ale ty również możesz je dostać w formie stypendium, jeśli oczywiście zechcesz się uczyć.
– Będę mogła pójść do szkoły? – spytałam uradowana. Jakoś wcześniej nie pomyślałam, że powrót do normalnego życia obejmuje również tak oczywiste sprawy, jak zwyczajna nauka w prawdziwej szkole.
– No jasne! Moj ojciec ci nie wspominał?
– Nie.
– Myślałem, że podał ci więcej informacji o regułach obowiązujących w obecnym świecie. Za szybko wezwano go na oddział i pewnie dlatego nie zdążył powiedzieć o szkole i systemie stypendialnym.
– Zawsze marzyłam, żeby pójść do szkoły! – byłam strasznie podekscytowana, że czeka mnie nauka w prawdziwym szkolnym budynku, gdzie są sale, tablica, ławki i przede wszystkim inni uczniowie. Nie obchodziły mnie żadne stypendia. – Do której klasy trafię? – dopytywałam.
– Zależy, jak ci pójdą testy kwalifikacyjne. Ziemianie nie mieli wyrównanego dostępu do wiedzy, dlatego grupy są mocno zróżnicowane wiekowo. Część przedmiotów jest obowiązkowa, ale sporo zajęć ma charakter nadprogramowy, więc będziesz miała możliwość
wyboru. No i jeszcze jedno... można uczyć się ich na trzech poziomach: podstawowym, średnim i zaawansowanym.
– A ty, na jakim poziomie jesteś?
– Z każdego przedmiotu na zaawansowanym, oprócz biologii ziemskiej, tu jestem na średnim.
Jasne, jakże by inaczej. Pomyślałam, że właściwie chciałabym uczęszczać z nim na jakieś zajęcia, bo w pewnym sensie był moim jedynym znajomym, a poza tym mimo wszystko zdążyłam go polubić. Chociaż wydało mi się niemożliwe, by dostać się do grupy zaawansowanej z czegokolwiek.
– Będę już leciał – oświadczył ni z tego, ni z owego. – Przyjadę po ciebie jutro rano i podrzucę cię do szkoły.
Pobladłam, gdy zobaczyłam go idącego w stronę drzwi.
– Jak to będziesz leciał?! Mam tu zostać?! Sama?!
Zatrzymał się, odwrócił i uważnie taksował mnie wzrokiem.
– Coś nie tak? – spytał zaskoczony.
– Wszystko jest nie tak! – krzyknęłam. – Zawieź mnie lepiej z powrotem do szpitala – zażądałam i zdecydowanym krokiem ruszyłam do wyjścia.
– Nic z tego – pokręcił przecząco głową. – Na sto procent Doris nas nie wpuści, a ja nie mam zamiaru jej przekonywać, bo to i tak nic nie da, a tylko jej podpadnę. Nawet mój ojciec nic by nie wskórał w tej sprawie.
– Nie zostawiaj mnie tu samej – jęknęłam.
Niby wiedziałam, że nic mi nie grozi, ale nie mogłam pozbyć się tego podświadomego lęku, jaki zaczął towarzyszyć mi, odkąd wyszłam na powierzchnię. Spojrzałam na Korina błagalnie, już przestał mnie drażnić.
– Zostań... proszę.
(...)