To nie miejsce urodzenia czyni ludzi szlachetnymi. Fragment książki „Bractwo mandylionu" Wojciecha Dutki

Data: 2020-09-30 14:52:02 | Ten artykuł przeczytasz w 9 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Młody rycerz z hrabiowskiego rodu w wyniku intrygi zostaje oddany pod opiekę biskupowi miasta Gloucester, który wysyła go z misją na dwór króla Anglii. Porwany przez wiatr historii bohater staje się świadkiem wielu mrocznych i okrutnych wydarzeń: zabójstwa biskupa Becketa, zaciętych walk w Ziemi Świętej podczas trzeciej wyprawy krzyżowej, krucjaty przeciwko katarom, zdobycia Konstantynopola. Los stawia m.in. na jego drodze rycerza zakonu templariuszy, członka tajnego bractwa, które poszukuje mandylionu z Edessy, zaginionej relikwii czczonej w Bizancjum.

Obrazek w treści To nie miejsce urodzenia czyni ludzi szlachetnymi. Fragment książki „Bractwo mandylionu" Wojciecha Dutki [jpg]

Wydawnictwo Lira poleca Bractwo mandylionu – nowe, rozszerzone wydanie wielowątkowej powieści Wojciecha Dutki! Krucjaty, herezje, zderzenie światów katolickiego, prawosławnego i islamu tworzą barwne tło dla niezwykłej opowieści o losach głównego bohatera. Ma ona także drugie dno, autor stawia bowiem trudne pytania o religię i przemoc czynioną w jej imię.

W ubiegłym tygodniu w naszym serwisie zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Bractwo mandylionu. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

PROLOG

Wieża trędowatych, dolina Aosty, maj 1215 roku

Widziałem podczas krucjat ohydne rzezie, których dokonywali ludzie wierzący w Boga i chwalili się, że czynią to dla Niego. Widziałem, jak mordowano wszystkich napotkanych ludzi, niezależnie od wyznawanej przez nich wiary. Owe rzezie, w których uczestniczyłem, są dla mnie nieznośnym wyrzutem sumienia.

Z każdym dniem trąd pożera kolejne połacie mojej skóry. Obserwuję destrukcję mojego ciała, ziemskiej i materialnej powłoki, w której zaklęta jest moja dusza. Boję się śmierci. Sama myśl o niej — paradoksalnie — prócz nadziei wyzwolenia z bólu przynosi mi również strach, który ścina krew w żyłach.

Ja, Geoffrey de Melville, rycerz zakonu templariuszy, byłem mordercą, kłamcą i wiarołomcą. Widziałem szaleńców, zbrodniarzy i głupców mieniących się świętymi, którzy wymachiwali w czasie krucjat krzyżem jak cepem i byli pewni, że zostaną dzięki temu zbawieni. Na krucjatach szukałem prawdy — ale jej nie znalazłem.

Jestem teraz gnijącym, trawionym przez trąd, ale wciąż żywym trupem. Cierpię, żeby odpokutować straszliwe grzechy mojego zakonu, a także wszystkich, którzy ruszali na wojnę w imię Boga. De ventre inferi clamavi, et exaudisti vocem meam, et projecisti me in profundum in corde maris, et flumen circumdedit me.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział I

Błazen na linie

Kwiecień roku Pańskiego 1170 zapowiadał się w zachodniej Anglii jako pierwszy ciepły miesiąc po zimowych chłodach. Miałem wtedy piętnaście lat. Anglia, stare chrześcijańskie królestwo, od stu lat jęczała pod normandzko-francuskim jarzmem. Tylko wśród ludowych pieśni zachował się żal nad piechotą króla Harolda, która została zmasakrowana przez ciężką normandzką jazdę w bitwie pod Hastings w roku Pańskim 1066. Wilhelm Zdobywca, książę Normandii, stworzył wówczas nową, francuską Anglię. Stało się tak, ponieważ większość rycerstwa, baronów, duchowieństwa i sług władcy czuła się Francuzami i myślała jak Francuzi. Ich język dominował w królewskim pałacu, na targu i w kościele i nikogo to nie dziwiło. Język angielski stał się językiem prostackim.

Przyszedłem na świat w domu należącym do francuskiego możnowładcy, który osiedlił się na Wyspach wraz z normandzką dynastią. Był to jednak dom, w którym normańscy najeźdźcy musieli poczuć się pokonani. I to przez kobietę. Moja matka Joanna z Yorku kochała i zielone wzgórza Anglii, i mego ojca, normandzkiego rycerza, Hugona de Melville’a, który przybył z Francji jak wielu innych poddanych naszego ziemskiego władcy, króla Henryka II Plantageneta. Jedyne, co pamiętam z wczesnego dzieciństwa, to to, że zawsze byłem blisko matki, która nauczyła mnie tego, co dobre. Prócz tego nie zapomniała mnie również nauczyć języka angielskiego, którym władali prości ludzie. Ojciec, który mówił tylko po francusku, robił matce z tego powodu nieustanne wyrzuty. Ona, słysząc jego utyskiwania, zawsze odpowiadała:

— Hugonie, jak on będzie mógł rządzić smolarzami, piekarzami, parobkami, którzy wypasają owce i krowy, skoro nie będzie ich rozumiał?

Ja wówczas powtarzałem za ojcem, który gardził prostymi ludźmi, że wcale nie chcę ich rozumieć, tylko bić w pysk ile popadnie.

— Chcesz bić tych ludzi po pysku?

— Tak, mamo, to przecież chamy.

— Doprawdy? — zapytała oburzona. — Chodź więc ze mną, smarkaczu.

Zaprowadziła mnie na podgrodzie, gdzie zapachy krowiego łajna, ludzkiego potu i świeżo warzonego piwa wypełniały powietrze, a niemyte, spocone i pokryte ropiejącymi wrzodami ciała prostych ludzi były oznaką ich statusu społecznego. Patrzyłem na tych ludzi ze wstrętem. Matka chyba to wyczuła. Położyła swoje dłonie na moich ramionach, a jej twarz przybrała wyraz skupienia i troski. Zrozumiałem, że chciała mi powiedzieć coś ważnego.

— Geoffreyu, synku, jesteś kością z mojej kości i krwią z mojej krwi. Moje serce wypełnia smutek, ponieważ widzę, jak bardzo gardzisz tymi ludźmi tylko z tego powodu, że nie mieli tyle szczęścia co ty i urodzili się w nędzy i brudzie. Popatrz na te dzieci. Czy są gorsze od ciebie? — Wskazała ręką na synów smolarza.

Dzieci w wesołych podskokach taplały się w błocie. Ta prymitywna zabawa sprawiała im najwidoczniej dużo radości. Gardziłem nimi.

— Tak, są nie tylko gorsze, ale i wstrętne — odpowiedziałem bez wahania.

Obeszliśmy całe podgrodzie. Wszędzie było tak samo. Dzieci wyglądały nędznie, a ich rodzice kłaniali się na widok mojej matki i mnie.

— Synu, czy uważasz, że ci ludzie są szczęśliwi?

Nie rozumiałem pytania matki. Biedacy dalej mnie obchodzili tyle co trawa skoszona w zeszłym roku.

— Nie dbam o tych ludzi bardziej niż o psy.

Matka zmartwiła się i powiedziała po chwili:

— Synu, kiedy twój ojciec albo jakiś inny francuski pan podniesie tym biedakom czynsz, ich szczęście szybko się zawali. Czy radość tych dzieci jest inna od twojej?

Matka próbowała mnie przekonać, żebym zmienił zapatrywania odnośnie do biedaków. Nie znałem jednak odpowiedzi na pytanie matki.

Powiodła mnie w końcu do zakonnic, które niedaleko Gloucester prowadziły leprozorium dla trędowatych. Wszyscy śmiertelnie bali się trędowatych. Być chorym na trąd oznaczało żyć poza nawiasem cywilizacji. Dotkniętych trądem już za życia skazano na piekło samotności, nędzy i cierpienia. Wyrzekały się ich nawet rodziny. Było to bardzo mało chrześcijańskie.

— Czy widzisz tych ludzi? — zapytała mnie matka, po czym wskazała na starszego mężczyznę i młodego chłopca w moim wieku, którzy stali kilka metrów dalej.

Chwyciłem matkę silniej za rękę, bojąc się ich. Widok ich ropiejących ran był trudny do zniesienia. Brudne bandaże śmierdziały szczególnie dotkliwie. Ludzie ci przynieśli je do zakonnic, ponieważ chcieli dostać czyste. Stojące obok tych dwu nędzarzy zakonnice układały owe brudne bandaże na stos. Dotykając ich, nie bały się, że się zarażą. Ja przeciwnie. Czułem nie tylko strach, ale także wstręt.

— Skoro widzisz, synu, że ci ludzie żyją w nędzy, daj temu chłopcu srebrnego, królewskiego funta.

Matka włożyła mi w rękę okrągłą monetę i podprowadziła do młodego, trędowatego człowieka, którego wychudzone ciało okrywały cuchnące łachmany. Chłopiec odwrócił się, słysząc nasze kroki. Przestraszyłem się jego twarzy. Była zeszpecona licznymi ranami, z których sączyły się krew i ropa. Zauważyłem, że ten chłopiec nie miał nosa, a w jego miejscu wystawały kości. Chwilę potem zobaczyłem, że on cierpiał. To było moje największe odkrycie tamtego dnia.

Matka podprowadziła mnie bliżej nich. Bałem się, aby ci ludzie nie rzucili się na mnie — jednak to oni natychmiast się cofnęli. Zrozumiałem, że oni bardziej bali się nas niż my ich. Rzuciłem pod nogi trędowatego chłopca monetę. On podniósł ją i spojrzał na mnie. Wówczas jego oczy, choć pełne cierpienia i smutku, rozjaśniły się radością, a okaleczone usta bezdźwięcznie mi podziękowały. Poczułem litość po raz pierwszy w życiu.

Potem matka powiedziała mi:

— Synu, dałeś temu człowiekowi jałmużnę i dobrze uczyniłeś. Pamiętaj jednak, aby dawać jałmużnę nie tak, jak czynią to bogaci rycerze, kupcy, baronowie, a nade wszystko biskupi i królowie, którzy dają z tego, co im zbywa. Dawaj jałmużnę tak, aby nikt się nie dowiedział, że to czynisz, i wówczas będziesz miał skarb w niebie.

— W niebie? — zapytałem idiotycznie, bo nie wiedziałem jeszcze, że istnieje jakieś inne niebo prócz mojego wygodnego życia.

— Tak — odpowiedziała matka. — Jedni rodzą się w rynsztoku, inni w rycerskim domu, jeszcze inni pod baldachimem z atłasu. Ale pamiętaj, że to nie miejsce urodzenia czyni ludzi szlachetnymi, lecz uczynki. Pamiętaj o tym, mój synu.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Bractwo mandylionu. Powieść Wojciecha Dutki kupicie w popularnych księgarniach internetowych: 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Bractwo mandylionu
Wojciech Dutka0
Okładka książki - Bractwo mandylionu

Młody rycerz z hrabiowskiego rodu w wyniku intrygi zostaje oddany pod opiekę biskupowi miasta Gloucester, który wysyła go z misją na dwór...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy