Pęd za splendorem, pośród plejady barwnych typów i nieudanych związków – czyli jak podbić Warszawę…
Pełen entuzjazmu absolwent filologii polskiej, Aleksander Wielki, wyrusza do stolicy realizować marzenia o pracy dziennikarza. Trafia mu się posada w jednym z najpopularniejszych w kraju serwisów plotkarskich. Odkrywa tu sztukę pisania na nieznanym sobie dotąd, „prestiżowym” poziomie. Aleks nie radzi sobie z niepojętą materią świata celebrytów i z absurdami pracy w korporacji. Przychodzi mu współpracować z całą rzeszą tyleż barwnych, co trudnych postaci, na czele ze sfrustrowaną alkoholiczką Matyldą Niewypalec. Jest jeszcze Mani Pania, fotografka, kobieta kastrująca, wobec której Aleks odczuwa bezbrzeżny respekt, pomieszany z erotyczną fascynacją. Ale to Agnieszka Kowalska, korporacyjna szara myszka, radykalnie odmieni życie osobiste i zawodowe bohatera… Przebijmy szpilą nadęty świat celebrytów!
Rozbrójmy śmiechem absurdy korporacji! Pijmy, bawmy się i czytajmy!
Do lektury powieści Jacka Zalewskiego Szpila zaprasza Wydawnictwo Lira. Tymczasem już teraz zachęcamy do lektury premierowego fragmentu powieści:
Nazywam się Aleksander Wielki. To nie żart. A jeżeli żart, to do potęgi — olbrzymi, monstrualny, spasiony żart, niezbyt śmieszny, przynajmniej dla mnie. Śmiał się za to z niego, z wnerwiającą regularnością, mój ojciec, Stanisław Wielki, dumny ze swojego poczucia humoru.
Moja matka, Maria Wielki, opowiadała, że już trzy dni po moich narodzinach ojciec dekretem rozstrzygnął burzliwą dyskusję o imieniu.
— Aleksander. — Miał wtedy z diabelskim błyskiem w oczach spojrzeć z góry na leżące w beciku „coś” wielkości i koloru pudełka po butach. — Aleksander. To wspaniałe imię dla mojego synka. Aleksander Wielki, tak będziesz się nazywał, mój mały chłopczyku. Kiedy dorośniesz, zostaniesz wielkim człowiekiem, znajdziesz uczciwą robotę i tak jak ja ożenisz się z jakąś miłą dziewczyną.
O ile znam swojego ojca, a znam go odkąd pamiętam, nie było żadnej burzliwej dyskusji, a cała historia to część rodzinnej mitologii. Dekret w sprawie imienia ojciec miał zapewne przygotowany wcześniej — możliwe, że zaraz po moim poczęciu. Możliwe też, że jeszcze przed.
Możliwe nawet, że nie było żadnego diabelskiego błysku w jego oczach, a swój dekret ogłosił tym samym tonem, jakim każdej wiosny ogłaszał, którą morgę obsieje pszenicą, a którą zostawi odłogiem na przyszły rok.
— Będzie się nazywał Aleksander. To postanowione. — Takim zapewne tonem, suchym i twardym jak ściernisko, poinformował matkę o imieniu pierworodnego.
W chwilach, kiedy czuł, że jego życie dotyka spraw zasadniczych, na przykład, gdy planował charakter płodozmianu albo wybierał krawat na niedzielne wyjście do kościoła, lubił podkreślać swoje zdanie pryncypialnym: „To postanowione”. Mnie kojarzyło się to z indiańskim „howgh” z książek Karola Maya i nawet pochlebiało, że mam ojca o indiańskim charakterze. Matka znała to z bardziej trywialnej i jednocześnie apokaliptycznej strony: kiedy ojciec mówił, że coś jest postanowione, to znaczyło, że nawet gdyby sam miłościwy Chrystus ukląkł przed ojcem i poprosił o zmianę decyzji, nic by nie wskórał. Upór ojca był legendarny i sztywny niczym kolejowa szyna.
Kiedy ojciec wyrażał nadzieję, że zostanę wielkim człowiekiem, najprawdopodobniej miał na myśli wzrost. Wielki człowiek w naszej rodzinie zawsze oznaczał kogoś, kto ma ponad dwa metry wzrostu. Tyle mierzył ojciec, ojciec ojca, ojciec ojca ojca i chociaż nikt dotąd nie narysował drzewa genealogicznego Wielkich, to mogę ten łańcuch „wielkich” przodków po linii męskiej dowolnie przedłużać w przeszłość bez ryzyka błędu. Wielcy po prostu zawsze byli wysocy i — doprawdy — nie było powodu, bym miał stanowić wyjątek od rodzinnej reguły. Nadzieje ojca równały się prognozie, a nawet miały w sobie coś z nieomylnego, ludowego profetyzmu.
Wiedziałem też, że uczciwa robota to według ojca zajęcie na tyle niezobowiązujące, żeby pozwoliło po godzinach zająć się dwiema morgami ziemi, jakie zostały po dziadku Dionizym. Mogła to być na przykład robota dróżnika na stacji w Nowym Grodzisku Mazowieckim albo listonosza. Listonosz byłby nawet lepszy, bo raz, że zawód niepijący, a dwa, że łatwiej wtedy poznać miłą dziewczynę, jak moja matka.
I tak zostałem Aleksandrem Wielkim z precyzyjnie naszkicowaną przyszłością i wyraźnie zapisanym w dokumentach nazwiskiem. Przepowiednia ojca okazała się jednak nietrafiona, a pierwsze oznaki mojego genetycznego zbłądzenia szybko zaczęli dostrzegać wszyscy oprócz niego.
— Mój mały, wielki synek! — Ojciec, o ile pamiętam, podrzucał mnie już jako niemowlaka i śmiał się przy tym na całe gardło. Ten śmiech potrafi mnie jeszcze teraz obudzić w nocy i spoconego telepać na łóżku w daremnej próbie rozstrzygnięcia, czy najpierw łapać wewnętrzną równowagę, czy oddech. Podrzucał mnie tak do czasu, kiedy skończyłem siedem lat, a więc wystarczająco długo, żebym poznał wszystkie niuanse lęku wysokości. Potem już nie mógł, ponieważ nawet przy moim nikczemnym wzroście i podłej wadze stałem się dla niego za ciężki.
Do dzisiaj nawiedza mnie jego piskliwy głos, nie pasujący do dwustu dziesięciu centymetrów wzrostu (wręcz pomniejszający go… o jakieś dziesięć centymetrów). Zawsze kiedy się przedstawiał, budził respekt pomieszany z zakłopotaniem, co bardzo go bawiło i sprawiało, że z pacholęcą uciechą opowiadał po piętnaście razy te same płaskie kawały każdemu, kto chciał i nie chciał ich słuchać. Wkurzał się wyłącznie wtedy, gdy zdawało mu się, że ktoś go woła po nazwisku, a potem się okazywało, że był tylko obgadywany.
Nazywam się Aleksander i mam sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jeszcze do niedawna przedstawiałem się tylko imieniem, bo i tak miałem wystarczająco skomplikowane życie, żeby pulę komplikacji powiększać sobie pomniejszającym nazwiskiem. Wpadłem na to jednak o jakieś milion razy za późno, tyle bowiem zaliczyłem wcześniej z jego powodu upokorzeń, nieprzyjemności i bezmyślnych złośliwostek. Uczciwie przyznaję, nie zapomniałem ani jednej. Przy każdej z nich mimo woli natężałem się, mobilizowałem wszystkie wewnętrzne zasoby i wyobrażałem sobie, że przeszywające mnie szpilki gniewu i rozpaczy za chwilę zamienię w zatrute strzały i porażę nimi bezczelnych potwarców.
— Cześć, na imię mam Aleksander.
— He, he… Aleksander Wielki — Ta odpowiedź wibrowała mi w głowie po każdym poniżającym wyciągnięciu dłoni w stronę żartownisia. To mi ojciec zrobił kawał!
Na całe życie. Dopiero później nauczyłem się podchodzić do swojego imienia jak do rzeczy, jak do kreta w ogródku, dziury w zębie czy konieczności codziennego golenia się. Wcześniej jednak cierpiałem, kiedy moją godność przy przeróżnych okazjach rodzinnych i towarzyskich poniewierały cienkie żarty i grube aluzje.
„Jaką ja mam, kurwa, godność”, myślałem zawzięcie, kiedy kolejny, pewny celności swojego dowcipu wujek lub sąsiad, w każdym razie kretyn, uśmiechał się z wyższością i ściskał mi dłoń dostatecznie długo, żebym miał czas na złapanie aluzji. Nie wiedział, że właśnie zajmuje kolejne miejsce na mojej prywatnej liście osób do zamordowania. Bezsenne noce zwykle spędzałem na uporczywym kreśleniu wizji dręczenia nieszczęśnika. W mojej głowie eksplodowały zapamiętane z filmów sceny tortur, gwałtów i okrucieństw, a ja, przepełniony jadem i nieutemperowaną agresją, marzyłem, że oto zostaję w tej egzotycznej materii praktykiem. Nie miałem przy tym wątpliwości, że jeżeli ktoś naśmiewa się z mojego wzrostu, to przemoc wobec niego jest nie tylko atrakcyjna, ale i usprawiedliwiona.
— Są więksi — odpowiadałem niezmiennie, starając się, by moja skromność sugerowała poznanie się na dowcipie. „He, he… wiem, że jestem nikczemnej postury, a ty trafnie wychwyciłeś tę subtelną zależność między moim nazwiskiem a wzrostem. Niezły jesteś, doktorku. Gdzie mi tam do ciebie, he, he… gratki za poczucie humoru”.
Nienawidziłem siebie i swoich śliskich odpowiedzi. Wolno mi zresztą było sądzić, że tylko ja rozumiałem zaszytą w nich ironię. W ogóle wolno mi sądzić, że ludzie niespecjalnie interesują się losem własnych żartów. Żartujemy, żeby pocieszyć samych siebie, reszta jest niuansem.
Rzadko żartowałem, to znaczy robiłem to tylko wtedy, kiedy musiałem, czyli, gdy się przedstawiałem. Według rodziny jestem ponurakiem. Według dziewczyn, niestety, również.
A potem przyszło mi do głowy, że do cholery, imię mogę skrócić! Przyszło mi to do głowy o jakieś sto tysięcy upokorzeń za późno. Na szczęście jednak wystarczająco wcześnie, żebym przedterminowo nie osiwiał lub nie zbłądził na tyleż życzliwą, co kosztowną, kozetkę któregoś z tych postfreudowskich szarlatanów.
Nazywam się Aleks. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazłem idealną formułę swojego imienia. Cudownie krótką i genialnie zwięzłą, a jej lapidarność wciąż mnie przyprawia o ekstazę. Teraz nawet największy żartowniś nie skojarzy jakiegoś tam Aleksa z Aleksandrem Wielkim. W każdym razie odkąd tak się przedstawiam, nikt nawet najcieńszą aluzją nie nawiązał do uwierającego mnie nazwiska. To było to. I gdy zorientowałem się, że fortel zadziałał, poczułem ulgę — jak ktoś, kto wreszcie pozbył się cholernego kreta z ogródka, komu wyrwano chory ząb lub kto wreszcie pokochał poranne golenie się. Koniec z bezsennymi nocami, koniec z bezowocnym knuciem przeciwko wrogom. Wreszcie się wyśpię.
Okazało się, że euforia spowodowana znalezieniem cudownego środka na moje upokorzenia budzi mnie przynajmniej czterdzieści pięć razy w ciągu nocy, co oznacza, że zaliczam średnio o piętnaście pobudek więcej niż w czasach, kiedy jeszcze nie wiedziałem, jak rozwiązać problem imienia. W rezultacie za dnia chodzę szczęśliwy, ale niewyspany. Mimo to nie żałuję.
Tylko ja wiem, że Aleks to skrót od Aleksandra Wielkiego. Delektuję się tą myślą na ulicy, w autobusie, w sklepie spożywczym i przy kiosku, w którym jeszcze niedawno kupowałem „Playboya”. Teraz już nie muszę, stosy służbowych „Playboyów” piętrzą mi się na półce, właściwie nie czytane, przeglądane tylko z obowiązku.
Aleks to Aleksander Wielki, mikry frajer z Nowego Grodziska Mazowieckiego. Nikt mnie nie rozpozna, nikt mnie nie wyśmieje. Aleks, Aleks… Mogę się napawać cudowną anonimowością, bo odtąd jestem przecież już tylko sobą, to znaczy nikim. Kurduplem z miasteczka znanego w całej Polsce z uprawy pieczarek i tego, że jako dziecko mieszkał tu kiedyś artysta niepokorny o pseudonimie Cezik, absolwentem polonistyki w lokalnej filii Uniwersytetu Warszawskiego, „elementem napływowym”.
Przeprowadziłem się do Warszawy, żeby znaleźć szczęście i lepszy świat. Nie znalazłem ani jednego, ani drugiego, za to trafiła mi się praca w serwisie plotkarskim Szpiletek.pl, jednym z szesnastu najpopularniejszych serwisów plotkarskich w Polsce.
Książkę Szpila kupić można w popularnych księgarniach: