Nikodem Pałasz (w środowisku sportowym znany jako Nikodem Jaworski), od wielu lat pracujący jako manager sportowy czołowych polskich tenisistów, kreśli w swej powieści Brudna gra wizję sportu XXI wieku. Pod maską kryminału portretuje sieć zależności, brudne interesy i mroczne tajemnice środowiska min: ustawianie meczy i doping.
Gwiazda światowego sportu Artur Malewicz wygrywa w mistrzowskim stylu ostatni turniej sezonu – World Championships w Londynie. Następnego dnia zostaje zamordowany w swoim ekskluzywnym mieszkaniu. Rozpoczyna się śledztwo, które wstrząśnie środowiskiem polskiego tenisa, a także światem gwiazd i polityki. Wiktor Wolski, młodszy inspektor policji prowadzący śledztwo, ujawnia kolejne kompromitujące fakty. Komuś jednak zależy, aby mechanizmy brudnej gry nie zostały ujawnione – ginie pierwszy trener Malewicza, Wolski cudem uchodzi z życiem z kolejnych zasadzek.
Powieść Brudna gra zawiera intrygującą zagadkę, rozbudowaną, wielowątkową fabułę i precyzyjną analizę pracy policji. Soczysty język, dokładnie skonstruowane postaci oraz nadzwyczajna wrażliwość na szczegóły to cechy wyróżniające tę pozycję wśród kryminalnych debiutów. To wszystko sprawia, że pierwszy polski kryminał dziejący się w świecie profesjonalnego sportu jest propozycją dla koneserów gatunku.
Autor bezkompromisowo ujawnia kulisy sportowego biznesu. Rozdarcie koszulki, wyglądające na spontaniczny gest zwycięstwa, jest starannie zaplanowanym działaniem marketingowym. Specjaliści od wizerunku nie opuszczają gwiazd na krok. Decydują co powiedzieć, z kim zjeść lunch, z kim pójść do łóżka. Lektura Brudnej gry sprawia, że oglądanie sportowej rywalizacji nie jest już takie samo. Czytelnik powieści Pałasza, oglądając porażkę lidera rankingu z outsiderem, zdaje sobie sprawę, że może być to coś więcej niż sensacyjna wpadka. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po powieść Nikodema Pałasza. Warto też przeczytać jej premierowy fragment:
Siedzieli w ciasnej kawiarence szpitala przy ulicy Szaserów. Dookoła kręcili się lekarze, pielęgniarki, piżamowcy i cywile. Jeden z takich cywilów siedział naprzeciwko Wiktora. Sączył lurę pobraną z automatu po przyciśnięciu okienka z napisem „kawa z mlekiem”. Płyn nie przypominał ani kawy, ani mleka.
– Bardzo dziękuję, że pofatygował się pan do mnie i że nie musiałem jechać do Pałacu Mostowskich.
– Nie ma sprawy, panie doktorze. Przy okazji spotkam się ze znajomym – skłamał Wiktor. Poczuł żal. Szkoda mu było tego faceta, którego los tak ciężko doświadczył. Pół roku wcześniej przeżył wypadek samochodowy. Jego żona zginęła, a pięcioletni syn leżał teraz w śpiączce, w szpitalu.
– Może to pytanie nie na miejscu, ale… jak synek?
Doktor Robert Mościcki westchnął i wzruszył ramionami. Miał czterdzieści dwa lata, metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i mocno szpakowate włosy. Zdjął okulary i przetarł szkła kawałkiem koszuli.
– Dziękuję. Bez zmian. Wierzę, że będzie dobrze. Że się obudzi, że wszystko będzie dobrze – odparł.
– Musi być. Trzeba wierzyć – powiedział Wolski.
– Wiem. Wierzę.
Przekrwione oczy doktora sugerowały jednak coś innego. Ciężko oddychał. Co chwilę obgryzał paznokcie lub skórki. Kolejna zarwana noc. Biedny chłopiec. Biedny facet. Kurwa, co to życie z nami wyrabia? Dobra, weź się w garść, upomniał się w duchu Wiktor.
– Nadal pan pracuje? – zapytał lekarza.
– Trochę. Powiedzmy, na jedną czwartą etatu. Sprzedałem udziały w klinice. Ale niech pan nie myśli, że wziąłem jakieś kokosy. – Mościcki zaśmiał się smuto.
– Nie myślę, panie doktorze.
– Robert. – Lekarz wyciągnął do Wolskiego rękę. – Proszę mówić do mnie po imieniu.
– Wiktor. – Uścisnęli sobie dłonie i wypili po łyku kawowomlecznej lury. – To twoja sprawa, nie jestem ze skarbówki.
– Ludziom się wydaje, że lekarze zarabiają miliony – zaczął Mościcki. – Dwa lata temu przestałem współpracować z kadrą i w ogóle z federacją. Otworzyliśmy we dwóch klinikę. Ortopedia, chirurgia, rehabilitacja, traumatologia. Ciężko było. Zasuwaliśmy po kilkanaście godzin dziennie. Sam robiłem ponad sto operacji rocznie. Powoli szło do przodu. Może nie zarabialiśmy kokosów, ale zaczęliśmy wychodzić na swoje. To, co zainwestowaliśmy, zwróciło się po roku. Miało być coraz lepiej. Więc coraz więcej pracowaliśmy. Za bardzo się w tym zapędziłem. Zawsze coś zdobywa się kosztem czegoś. W tym przypadku kosztem rodziny. Tak sobie liczyłem, że jeszcze rok, dwa i odpuszczę. Gdy klinika zyska odpowiednią renomę, gdy zacznie dobrze prosperować, będę miał więcej czasu. Dla żony, dla synka.
– Skąd mogłeś wiedzieć. Przepraszam, że to powiem, ale to się może zdarzyć każdemu. Wiesz…
– Tak, wiem. Masz rację. Ale spotkało mnie. Tego czasu już nie będzie – szepnął doktor.
– Będzie, Robercie, będzie.
Siedzieli chwilę w milczeniu, bezmyślnie obserwując przemykających obok lekarzy, chorych i gości.
– Chcesz coś wiedzieć o mojej pracy z kadrą? – zapytał Mościcki.
– Tak. Jeśli możesz…
– Mogę.
– Pracowałeś z tenisistami kilka lat – powiedział Wolski.
– Dokładnie pięć. Kilkanaście zgrupowań i meczów Pucharu Davisa i do tego International Summer Games.
– Dlaczego tamta impreza nie wyszła Malewiczowi?
– Powiem ci, że teraz mam wszystko w dupie. Liczy się tylko mój syn. Reszta mi wisi. Dlatego nie zależy mi na ukrywaniu czegokolwiek. Tym bardziej, że Malewicz już nie żyje.
Mościcki przerwał na chwilę. Wiktor zauważył, że jego rozmówca przygląda się dziewczynce z zabandażowaną głową. Rodzice prowadzili małą, trzymając ją za ręce. Wyminęła ich pielęgniarka, biegnąca z dużą paczką w dłoniach. Kilkanaście metrów dalej łysy staruszek zachwiał się, oparł o poręcz schodów, a po chwili osunął na podłogę.
– Summer Games mu nie wyszły z dwóch powodów – odezwał się w końcu lekarz. – Po pierwsze, był wtedy za młody, za mało doświadczony. Miał ranking, był dobry, potrafił wygrywać z niezłymi zawodnikami. Jeszcze nie z czołówką, ale już było widać, że ma ogromny potencjał. Mówiło się, że to murowana dwudziestka rankingu. Co najmniej. Zobacz, wystrzelił rok po tych zawodach. Ale wracając do Summer Games… Po pierwsze, zabrakło doświadczenia. A po drugie, umierał ze strachu, że wpadnie na jakiejś kontroli antydopingowej.
– Co? Doping? – zdziwił się Wolski.
– Był młody i głupi. Dlatego wpadł. Potem zmądrzał i brał tak, żeby go nie złapali. Zobacz, kto z tenisistów wpada na kontrolach. Cieniasy. Mogę podać ci ze trzydzieści nazwisk, o których nigdy nie słyszałeś. Nie tylko ty.
Na moment uwagę Wiktora przyciągnęło zamieszanie wokół łysego staruszka. Pielęgniarz przyjechał z wózkiem i próbował go na nim posadzić. Podszedł do nich doktor. Coś mówił i gestykulował, ale byli za daleko i żadne słowo nie dotarło do stolika, przy którym siedział z Mościckim.
– Na przykład Ginluca Coloresi, Ivo Kutrov, Philippo Megero, Andy Carmone. Żaden szanujący się kibic tenisa nie zna tych nazwisk – kontynuował lekarz. – Czasem zdarzają się wpadki trochę bardziej znanych. Takich jak Corie, Odasenik, Gisquete, Volardi, Rodeski. Tylko że ci bardziej znani jakoś się z tego wywijają. Wiesz, jak się tłumaczył Volardi? Że całował się w nocnym klubie z dziewczyną, która wcześniej wzięła kokainę. Dlatego u niego we krwi wykryto ten narkotyk. I co? Uwierzyli. Sprawa umorzona. Rodeski? Zanieczyszczone suplementy. Sprawa umorzona. Odasenik to samo. Wielu takim sprawom ukręcono łeb. Natasza Korionkowa? W tym sporcie najlepsi nie mają prawa wpaść. I nie wpadają. A czy biorą, to inna sprawa.
– Dużo o tym wiesz.
– Odszedłem z federacji, ale śledzę różne doniesienia z branży. Doping jest problemem. A ci, co wpadną, znajdują sobie bardzo ciekawe wymówki. Jedna z tenisistek wpadła, gdy miała szesnaście lat. Wykryli u niej nandrolon. Tłumaczyła się, że znalazł się w jej krwi, bo organizm sam go wyprodukował po aborcji.
– Co takiego?
– Tak. Inny gość, kiedy wpadł na finasterydzie, tłumaczył się, że ten związek był w preparacie na porost włosów. Jeszcze inny, po metyloheksanaminie, obwieścił, że walczył ze snem i że to przez jet lag. Brał jakiś specyfik, a w jego składzie, pechowo, była zabroniona substancja. I tak dalej, i tak dalej.
– Czy nikt tego nie bada? Nie ma rzetelnych dochodzeń? To wszystko jest jakieś chore!
– Właśnie, chore. – Mościcki się zaśmiał. – I ciągle przybywa chorych sportowców. Szczególnie groźna jest astma! Wiesz, że w Summer Games w Atlancie wzięło udział trzystu osiemdziesięciu astmatyków? Cztery lata później było ich już ponad sześciuset. – Lekarz potarł zaczerwienione oczy. – W pewnym momencie zaczął rozpowszechniać się doping z wykorzystaniem agonistów receptorów beta dwa.
– A po ludzku?
– Agoniści receptorów beta dwa działają jak środki androgenno-anaboliczne – powiedział Mościcki.
– Jakieś przykłady?
– Salbutamol i klenbuterol stosowane w dużych ilościach mają działanie anaboliczne, prowadzą do zwiększenia siły generowanej przez mięśnie. Inne substancje rozkurczają mięśnie gładkie zlokalizowane w obrębie układu oddechowego i zwiększają wydolność oddechową organizmu, przez co rośnie wytrzymałość sportowca. Beta dwa agoniści mogą również nasilać lipolizę.
– Czyli? – zapytał Wiktor.
– Spalanie podskórnej tkanki tłuszczowej.
– No dobra, a w tenisie?
– Już jesteśmy w domu. Tenisiści biorą salbutamol i klenbuterol. Ale nie tylko.
– A badania antydopingowe?
– Doping w tenisie to temat rzeka. Nikt go dogłębnie nie zbadał. Międzynarodowe organizacje tenisowe chronią swoje terytoria. Są różne domysły, są powiązania. Jest taka akademia tenisowa w Hiszpanii. TennisValissi w Barcelonie. Konsultacje medyczne prowadził tam niejaki Esteban Ignacio del Morales. Doktorek zamieszany w aferę z tą amerykańską gwiazdą kolarstwa…
– Która pięć razy wygrała tour.
– A do tego trzy największe toury w jednym sezonie.
– Geniusz – rzucił z ironią Wiktor.
– Oczywiście nie wiadomo, jak to się skończy z Amerykaninem. Ale wszystko wskazuje na to, że doktor del Morales ma sporo na sumieniu. A w akademii TennisValissi regularnie trenowało kilku czołowych tenisistów. Ponoć władze światowej federacji badają tę sprawę. Zobaczymy. Mówi się też, że niejaki doktor Furente, który wspomagał kolarzy, mógł pracować także z byłym numerem jeden, słynnym Hiszpanem Delgado. Podkreślam: mówi się. To żaden dowód.
– A ty jak uważasz? – zapytał Wolski.
– Niełatwo oddzielić plotki od faktów, gdy się ma jedynie szczątkową wiedzę. Wątpię, czy kiedykolwiek udowodnią cokolwiek jakiejś gwieździe tenisa. Według mnie wielu wspomagało się na jakimś tam etapie kariery. Ale to moje prywatne zdanie, off the record. Nie powiedziałbym tak w żadnym oficjalnym wywiadzie, w telewizji czy w prasie.
– Jasne – rzucił Wiktor.
– Za tym biznesem stoją ogromne pieniądze. Organizacje tenisowe nie pozwolą na zszarganie opinii i utratę milionów dolarów. A nie zapominaj także o interesie koncernów farmaceutycznych.
– Legalnie sprzedają lekarstwa, które sportowcy wykorzystują do dopingu?
– Otóż to. Z całym szacunkiem, za ciency jesteśmy na takie rozgrywki. To nie nasz poziom. Nie nasza liga. – Mościcki znowu się zaśmiał. – Podam ci taki przykład. W Stanach organizowany jest wyścig kolarski Tour of Montana. Sponsorem głównym jest firma, która, uważaj, produkuje EPO.
– EPO to?
– EPO to erytropoetyna. Ulubiony specyfik kolarzy. Ale nie tylko kolarzy. To hormon pobudzający wzrost erytrocytów. Czyli, mówiąc po ludzku, pobudza produkcję czerwonych krwinek, przez co ładuje do krwi dodatkowy tlen. Gdy mięśnie dostają dodatkowy tlen, to możesz zapierdalać, że hej! W medycynie EPO stosuje się jako wspomaganie walki z rakiem czy przy leczeniu anemii. No i wracając do Tour of Montana, w pierwszej edycji wyścigu jakoś zapomniano przebadać kolarzy pod kątem obecności EPO w ich organizmach. Z tym że najpierw ogłosili, iż żaden kolarz podczas wyścigu nie miał pozytywnego wyniku testu na EPO. A po roku, podkreślam: po roku, przypomnieli sobie, że nie miał, bo… Bo nie zrobili kolarzom testów na obecność EPO we krwi. Jaja, nie?
– Jaja – przytaknął Wiktor.
– Dla pełnego obrazu dodam, że pierwszą edycję Tour of Montana wygrał sam Flynn Lerdis. Czołowy koksiarz wśród kolarzy, który sypie kolegów aż miło. Sam się zresztą jakiś czas temu przyznał do stosowania EPO i sterydów.
– A koncerny farmaceutyczne z tym nie walczą?
– Walczą. WADA, czyli Światowa Agencja Antydopingowa, współpracuje z kilkoma firmami. Tylko co z tego, że dwa lub trzy duże koncerny współpracują z WADA, skoro wciąż są lekarze, którzy mają to gdzieś: wypisują recepty i zarabiają krocie. A do tego dochodzą podróbki z Chin czy z Indii. Koncern może sobie robić kampanię razem z WADA, a taki Furente i tak wie, co i ile ma przepisać, żeby sportowcowi było dobrze. Ceny zastrzyków rosną. Dobry program dla kolarza może go kosztować pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Zresztą nie wierzę w uczciwe intencje tych firm farmaceutycznych. Moim zdaniem dla nich każdy klient to klient.
– Malewicz brał?
Mościcki dokończył lurę. Zerknął w miejsce, gdzie przed chwilą rozegrała się scena z łysym staruszkiem. Wiktor widział, jak wsadzili go na wózek i gdzieś powieźli.
– Malewicz miał swojego prywatnego doktora – odezwał się po chwili lekarz. – Mariana Gontarczyka z Warszawy. On mu to wszystko ustawiał. Ja nie brałem w tym udziału. Ale byłem blisko i nie jestem idiotą. Zresztą po badaniach przed Summer Games wszyscy w kadrze wiedzieli. To były wewnętrzne testy podczas krótkiego zgrupowania kadry. Przyleciał na to zgrupowanie prosto z jakiegoś turnieju. Nie pamiętam, co to był za turniej, jakiś mały. Ale dobrze mu tam poszło, dotarł do finału. Był mocno nakręcony. Mówił, że jedzie na International Summer Games po medal. Gdy tylko przyjechał, to wzięliśmy go na badania. I bach! Nabrał głupek tego syfu i ten jego doktorek, też idiota zresztą, jakoś nie pomyślał, że zaraz wielka impreza i będą badania. Panika była, że szok.
– Co wziął?
– Salbutamol właśnie.
– I co Malewicz zrobił, kiedy to wyszło we krwi?
– Wiem, że dzwonili do jakiegoś lekarza do Stanów czy do Hiszpanii albo do Hiszpana w Stanach. Ponoć ta porada kosztowała kilka tysięcy dolarów. Ale co było dalej, nie wiem. Może coś wziął, żeby to wypłukać? Nie wiem. Leciał na Summer Games z duszą na ramieniu. Ledwie doleciał, a już myślał, jak by tu wrócić. Szybko przegrał pierwszą rundę w singlu i zwiał, aż się kurzyło.
– I to nie wyszło na światło dzienne? – zapytał Wiktor.
– Wszystko ugotowało się we własnym sosie. Kto wiedział? Na pewno prezes Kopeć, lekarz Malewicza, jego ówczesny trener Mietek Nowajczyk, Starkiewicz, ja, Dawid Baudouin. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia.
– Dawid Baudouin?
– Tak. Partner deblowy Malewicza. Mieli grać debla na tej imprezie.
– Jego też badaliście?
– Tak. Był czysty. Wtedy był czysty – powiedział Mościcki z naciskiem na „wtedy”.
– A co z Malewiczem? Nikt nic nie powiedział? Nie doniósł? Nie sprzedał mediom?
Mościcki pochylił się ku niemu nad stołem.
– Pomyśl, Wiktor, w czyim interesie było, żeby to nagłośnić? Zaszkodziłoby każdemu, a już na pewno złamało Malewiczowi karierę. Inna sprawa, czy mu się nie należało. Możesz mi wierzyć lub nie, ale żałuję, że wtedy milczałem. Zależało mi na pracy, byłem naiwny. Liczyłem, że będę w tym układzie dłużej. Potem zmieniłem zdanie i odszedłem. Nie mogłem już patrzeć na to bagno. Ale żałuję, naprawdę żałuję, że milczałem.
Wolski popatrzył na niego spokojnie.
– Nie potępiam cię. I nie oceniam. Każdy ma prawo podjąć decyzję zgodną z własnym sumieniem w danej chwili. Każdy ma prawo do błędu. Dzisiaj wiesz, że powinieneś był wtedy zrobić co innego. Myślę, że to się liczy. Czasu nie wrócisz. Na szczęście to nie był błąd, który kosztował czyjeś życie.
– Głupi byłem. Nienawidzę siebie z tamtego okresu. – Lekarz gwałtownie wyprostował się na krześle.
– Dużo Malewicz brał? Kto mu to dostarczał?
– Wszystkim się zajmował Gontarczyk. Gdy to wyszło, któregoś wieczoru na tym zgrupowaniu posiedzieliśmy trochę dłużej. Gadaliśmy, ciągnąłem go za język. Nie chciał mówić. Ale czegoś tam się dowiedziałem. Malewicz w tamtym okresie kariery brał różne rzeczy. Salbutamol, klenbuterol, geranaminę, czyli metyloheksanaminę. Kilka miesięcy później zmienił lekarza. I zaczął wygrywać duże turnieje, wspiął się na szczyt. Wątpię, żeby przestał brać. Po prostu brał inteligentniej.
– Gdzie on teraz jest? Ten Gontarczyk.
– Chyba jest lekarzem jakiejś chińskiej drużyny piłkarskiej. W zeszłym roku był, a czy teraz jest? Nie wiem.
– Chińskiej? – zapytał Wiktor dla formalności. Pamiętał, że to samo mówił Ciszowski.
– Tak. Szanghaj coś tam.
– No to raczej prędko nie pogadamy.
Za oknem rozległ się sygnał karetki. Żaden z nich nie zwrócił na niego uwagi.
– Zeznam to przed sądem, jeśli będzie trzeba.
– Przed sądem? – zdziwił się Wiktor.
– No bo chyba coś z tym zrobisz, nie?
– Z dopingiem? – Wiktor się zawahał. Co ja mam właściwie z tym zrobić? – zapytał samego siebie w duchu. To nie moja sprawa. Malewicz nie żyje. Czego się dziś dowiedziałem? Że brał doping. No i co z tego?
– Ktoś to musi wreszcie ruszyć – nie ustępował Mościcki. – A kto jak nie policja? Agencja antydopingowa nie ma siły przebicia. Gdy zbierzesz zeznania tych, co wiedzą o wpadce Malewicza, to, że tak powiem, worek się rozwiąże. Jeśli ich dobrze podejdziesz, to Starkiewicz i Kopeć pękną. Baudouin też. Policji będą się bali. Agencję antydopingową mają w dupie.
– Tak…
– Mogę zacząć mówić o tym głośno. Nie oczernię innych tenisistów. Nie będę się wdawał w dywagacje o Delgado czy Tomjanoviciu. Ale o Malewiczu powiem mediom, co wiem. Tylko muszę mieć od policji, to znaczy od ciebie, zielone światło. Zobaczysz. Gdy to się ruszy w mediach, zaraz pojawi się więcej świadków. Trzeba przełamać zmowę milczenia dotyczącą dopingu w polskim sporcie, a w szczególności w tenisie. Nie może być tak, że nastolatki faszerują się tym syfem, jakby cukier do herbaty dodawały. Do czego to doprowadzi?
– Tak. Trzeba przełamać… – Wiktor się zamyślił. – Masz rację. Trzeba wreszcie coś z tym zrobić.
[…]
O autorze:
Nikodem Pałasz (ur. 1974r. w Warszawie) jest absolwentem WDiNP UW. Pracował m.in. w administracji publicznej i w amerykańskich korporacjach, działających na polskim rynku. Od pięciu lat prowadzi własną firmę, zajmującą się marketingiem sportowym. Zajmuje się m.in. zarządzaniem karierami i budowaniem wizerunku sportowców czy tworzeniem strategii marketingowych w oparciu o sport. Brudna gra jest jego debiutem literackim. Autor pracuje obecnie nad kolejnym kryminałem, tym razem osadzonym w świecie piłki nożnej.