Nadkomisarz Sławomir Ożegalski ma już dosyć policyjnej roboty, procedur i faktu, że sprawcom tak wiele uchodzi na sucho.
Postanawia więc skorzystać z oferty dawnego kolegi i zająć się... sprzątaniem mieszkań po zmarłych. I tak trafia do lokalu pewnej staruszki, której córka Janina zaginęła przed laty w tajemniczych okolicznościach. Ożegalski nie może przejść obojętnie obok takiej sprawy...
Do lektury powieści Iwony Mejzy Spadek nieboszczyka zaprasza Oficynka. To pierwszy tom cyklu Komisarz Ożegalski na tropie. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać pierwszy i drugi fragment książki Spadek nieboszczyka. Dziś czas na ostatnią odsłonę tej historii:
31 grudnia 1962, przed południem
Leokadia Królikowska od rana była niespokojna. Wprawdzie przez sobotę i niedzielę starała się przygotować godnie do powitania Nowego Roku, ale gotowanie i sprzątanie nie mogło zastąpić prawdziwej radości. A tej w ich niewielkiej rodzinie brakowało. Bóg jej świadkiem, że starała się, jak mogła, i nie skąpiła córce na szmatki, ale nawet jej cierpliwość zaczynała się wyczerpywać. Wszystko przez tego namolnego Zenobiusza – namącił w głowie dziewusze i teraz problem, nie wiadomo, jak jej wytłumaczyć, że porządna dziewczyna powinna, i owszem, szkołę skończyć, wykształcenie mieć, ale potem iść do normalnej pracy, poznać odpowiedniego chłopaka, wyjść za niego za mąż i dzieci urodzić. Będzie musiała poprosić księdza proboszcza, żeby Jance przetłumaczył.
– Oj, biednam ja, biedna – użaliła się po cichu nad sobą Leokadia, dźwigając skrzynkę z marchwią, żeby ją położyć na ladzie. W sylwestrowy poniedziałek na pewno zejdzie cały zapas. Takoż ziemniaki, już miękkie, ale od rolnika, więc dobre, korzeń pietruszki i cebula. W swoim ciemnym i wąskim zieleniaku Leokadia Królikowska od czasów przedwojennych handlowała, czym się dało, sprzedając także kiszone własnoręcznie ogórki, kapustę kiszoną z marchwią, bogatą w kwaśnicę, grzyby zbierane jesienią i suszone nad piecem, buraki, selery, fasolę jasiek, dostarczane przez znajomego rolnika. Od lat utrzymywały się z tego sklepiku, drżąc, by nie wróciły wyniszczające prywatną inicjatywę domiary, tak hojnie nakładane przez państwo. Przyszłoby wtedy interes zamknąć i iść sprzątać po domach. Leokadia Królikowska nie zdobyła wykształcenia, ale handel miała we krwi.
Zimno było w ten ostatni dzień roku. Przez przybrudzone, pokryte warstwą szronu szyby widziała skulone sylwetki przechodniów przemykających obok jej obskurnego sklepiku. Kto miał do niej interes, ten wiedział, że u Leokadii Królikowskiej zawsze są dobrej jakości warzywa, a jeżeli będzie miał szczęście i odpowiednie znajomości, zakupi zagraniczny towar po przystępnej cenie. Wprawdzie przystępna cena niejednokrotnie równała się połowie wypłaty, ale chętnych nie brakowało.
Leokadia Królikowska przetarła szmatą przedwojenną wagę szalkową, ustawiła obok niej odważniki, przemieszała w kamionce z kiszoną kapustą. Dochodziła dziewiąta, zaraz powinien zacząć się duży ruch – przewidywała, że dzisiaj sprzeda resztę towaru i w kolejny rok wejdzie z pustymi półkami w sklepie. Tak już było od kilku lat, pierwszy tydzień stycznia zawsze poświęcała na odpoczynek i wyjazd do brata, który mieszkał w Nowym Targu. Teraz też zabierze ze sobą Jankę, niech się dziewczyna zajmie czymś pożytecznym.
Odwrócona plecami do wejścia mamrotała do siebie pod nosem, czekając na kolejnych klientów. Nie czekała długo, po chwili zgrzytnęły metalowe drzwi i z zewnątrz powiało chłodem.
– Dzień dobry, pani Królikowska, przysyła mnie pani Czesia.
Leokadia Królikowska zmierzyła gościa badawczym spojrzeniem, rejestrując w pamięci bladą twarz okoloną równo przyciętą brodą, krzaczaste brwi nad małymi, chytrymi oczkami, odstające uszy i gołą mimo zimna głowę. Widziała go jakiś czas temu i już wtedy nie wzbudził jej zaufania. Mężczyzna ubrany był w gruby kożuch, szyję omotał kolorowym szalem na zagraniczną modłę. Gruba obrączka ze złota wskazywała, że jest żonaty.
– I jak wypadły oględziny? Spodobałem się pani? – zapytał bezczelnie.
Nie lubiła takich typów.
– Co szanowny pan potrzebuje? Warzywa na sałatkę, a może jajka, mam świeżutkie od niosek – zaoferowała uprzejmie, udając, że nie słyszy pytania.
– Co mi pani głowę zawraca warzywami, przecież mówię, że mnie pani Czesia przysyła! – Nieznajomy, zniecierpliwiony, podniósł głos.
Sprzedawczyni spokojnie założyła ręce na piersiach i jakby nigdy nic odpowiedziała:
– Może i pana przysyła, ale jak pan nie reflektujesz na warzywa, to nie wiem, po coś pan przyszedł. Poza tym nie znam żadnej Czesi, może i tak ma na imię któraś z klientek, ale żebym ja ze wszystkimi po imieniu była, to nie. Nie pomogę – rzekła wyraźnie zmartwiona. – To jakaś pomyłka.
Jak na złość, klienci na razie omijali jej sklepik, a ten szpieg, bo z każdą chwilą nabierała pewności, że przyjemniaczek przyszedł na kolejne przeszpiegi, nie zamierzał odejść.
– Pani Królikowska, żonie chciałem prezent zrobić, pani się zlituje! – klient zaczął z innej beczki, wodząc wzrokiem po ciemnym pomieszczeniu. Przez chwilę jego spojrzenie zatrzymało się na nabitej kurzem kotarze oddzielającej sklepik od zaplecza.
Leokadia zamarła. Jeżeli to akcja wiadomych służb, to tak jakby już jej nie było. Wprawdzie młody o niczym takim nie wspominał, ale mógł nie wiedzieć.
– To może fasoli zważę, takiego jaśka to pan w życiu nie jadł. Tylko najpierw niech żona zaleje zimną wodą i potrzyma tak przez kilka godzin, a najlepiej całą noc, a potem wstawi na piec w tej samej wodzie i gotuje. Będzie miękki, to wyjmie z garnka, skórka sama zejdzie, a miąższ słodki! Palce lizać! – zachwalała, robiąc tutkę z gazety.
Mężczyzna zakonotował w pamięci, że oddziera stronę z „Trybuny Ludu”, ale nie zwrócił jej uwagi. Leokadia Królikowska była płotką, cenną dla jego własnych celów, ale on od jakiegoś czasu zastawiał sidła na szczupaka. W tej akcji mógł liczyć tylko na siebie. Wykrzesał na twarzy blady uśmiech i skinął głową – niech już będzie fasola.
– Pani zapakuje tak z pół kilo, wezmę. Skoro pani twierdzi, że nie zna żadnej Czesławy, to zapewne się pomyliłem.
– Panie, nie twierdzę, że nie znam, może i znam, ale tutaj tyle ludu przychodzi, a nie każdy się przedstawia – odrzekła sklepikarka usprawiedliwiająco.
Po chwili za przyjemniaczkiem ustawiła się kolejka chętnych i stron w partyjnej gazecie zaczęło ubywać. Handlarka obsługiwała wszystkich uprzejmie, ale powściągliwie. Do południa zdarzył się jeszcze jeden „protegowany” pani Czesi, ale Leokadia udała, że nie rozumie pytania. Chociaż znała z widzenia pytającego – syn od Henków wrócił do rodzinnego miasta po studiach w Krakowie i z tego, co wiedziała, zaczepił się do pracy w Zakładach Chemicznych. Trudno było lepiej trafić, młody Henk miał się żenić w karnawale, a mieszkanie zakładowe już na młodą parę czekało. Zatrudnienia u największego oświęcimskiego pracodawcy szukali ludzie z całej Polski, opuszczając swoje rodzinne miejscowości i przenosząc się tutaj z całym dobytkiem. Na przybyłych czekały mieszkania, dobra płaca i możliwość zdobywania wykształcenia na zaocznych studiach. Leokadia słyszała od córki, że Henkowie trochę wydziwiali, żałując, że syn wolał zatrudnić się jako zaopatrzeniowiec niż inżynier, ale ona go rozumiała. Wiadomo było, że przy handlu z głodu nie umrze. Gdyby tylko nie ten oślizgły typ z rana, na pewno by zahandlowali. Towar, dziękować Bogu, już się jej kończył, a nowy przywiezie dopiero po pobycie u brata.
31 grudnia 1962, koło południa
Janka zamknęła dokładnie drzwi na klucz i zeszła po betonowych schodach, uważając, żeby się nie pośliznąć. Nie teraz, kiedy miała zacząć nowe życie. Na razie musiała się postarać, aby matka nie nabrała podejrzeń. Chciała jeszcze na chwilę zobaczyć się z Nelą i pożegnać się z nią… i nie tylko z nią. Jeszcze jedno pożegnanie ją czekało. Tylko jak się żegnać, żeby żegnany nie wiedział, że to już? Złożyć życzenia noworoczne? Dziewczyny to co innego. Przez całą szkołę nierozłączne, w ciągu ostatniego roku oddaliły się od siebie. Nela przestrzegała ją przed nieprzemyślanym działaniem, a ona z kolei uważała, że przyjaciółka zazdrości jej przyszłej sławy i adoratora, o którym przebąkiwała niewyraźnie, trzymając w ścisłej tajemnicy jego tożsamość. Musiała jeszcze tylko przed wyjazdem załatwić sprawy z Zenobiuszem Żakiem. Fakt, wiele mu zawdzięczała, ale nie spodziewała się, że starszy pan tak ją wykorzysta i zawiedzie. Sama sobie była winna, naiwnie myślała, że chce jej pomóc.
Poprawiła futrzaną czapeczkę i mocniej otuliła się sztucznym futerkiem w ciapki. Na nogach miała wełniane pończochy, a czarne botki wyglądały jak ze starszej siostry, zbyt duże i zniszczone. Matka specjalnie prosiła, żeby do warzywniaka przychodziła ubrana tak jak wszyscy. W nowym futerku z jenotów może paradować w niedzielę, a najlepiej to po domu, żeby się w oczy nie rzucać. Janka ze złością kopnęła grudkę śniegu, mocniej przytrzymując brązową torebkę ze skaju wysuwającą się jej spod łokcia. Żeby już ten dzień minął, byłaby spokojniejsza.
– Pamiętaj, tylko do rąk własnych. Na karteczkach masz adresy. Zainkasujesz pieniądze i wrócisz. Pospiesz się! – Matka prawie ją wypchnęła ze sklepu.
– Dobrze, już dobrze, idę, załatwię, wrócę. Już tak mnie nie popędzaj! – odburknęła nieuprzejmie.
– Przecież wiesz, że dla ciebie to robię, nie dla siebie, więc mi nie marudź. – Matka przytrzymała ją za łokieć, szepcząc tak, żeby czasem nikt nie słyszał.
– Boli, puść mnie! – Szarpnęła rękę, uważając, żeby nie upuścić paczek.
– Weź to, schowaj natychmiast! – Matka nerwowo wepchnęła szeleszczące celofanem woreczki do torby Janki.
Ledwo zdążyły, Janka w drzwiach minęła się z modnisiem odzianym w kożuszek. Zawiało do niej skórą i carmenami. Jeszcze i ten tutaj… Z ulgą odetchnęła świeżym powietrzem i opierając się o ścianę budynku, odprowadziła wzrokiem syrenę 102, którą wcześniej rozbijał się Jarek, syn dyrektora kopalni. Więc jednak, wrócił, jakby nic się nie stało.
Książkę Spadek nieboszczyka kupicie w popularnych księgarniach internetowych: