Szlachcianka – Apolonia Niemyjska wychodzi za mąż za bogatego chłopa – Franciszka Bąka. Ich małżeństwo budzi wiele kontrowersji w lokalnym środowisku.
Wkrótce wybucha pierwsza wojna światowa, Apolonia rodzi córkę, Gabrynię, która jest oczkiem w głowie rodziców. Mijają lata. Rodzą się kolejne dzieci, a przez kraj i najbliższą okolicę przetacza się historia: epidemia ,,hiszpanki”, odzyskanie niepodległości przez Polskę, wojna z bolszewikami, lokalny pogrom Żydów.
Pewnego dnia rodzinę Bąków spotyka tragedia. Los boleśnie doświadcza Apolonię, a w jej sercu coraz częściej pojawia się rozgoryczenie. Na szczęście, dzięki najbliższym, kobieta dochodzi do siebie. Rozpoczyna się nowy etap w jej życiu. Dzieci dorastają, Gabrynia, najbardziej pracowita z rodzeństwa, ma swoje marzenia…
Bo trzeba żyć. Apolonia jest powieścią o rodzinie, tożsamości i prawdziwej miłości. Fabuła tej sagi rodzinnej dzieje się na Podlasiu, a jej tło stanowią wielkie wydarzenia pierwszej połowy XX wieku – od wybuchu pierwszej wojny światowej aż po śmierć Stalina. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam pierwszy fragment książki Bo trzeba żyć. Apolonia. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
W czerwcu Gabrynia skończyła dwa lata, Weronika roczek w lipcu. Pod koniec lata coraz częściej zaczęły zaś do Olend docierać wieści o rychłym końcu wojny. Po czterech latach nadzieja na odmianę losu zaczęła kiełkować w sercach, by obumrzeć wczesną jesienią, kiedy to ludzie niemal masowo zaczęli umierać.
Choroba pojawiła się nagle. Kiedy zmarł na gorączkę szlifierz Goński – czterdziestopięcioletni Żyd mieszkający z rodziną w rozwalającej się ze starości chałupie na końcu wsi, nikt jeszcze nie podejrzewał czegoś niezwykłego. No bywa, że grypa z nóg zwala, toć na wiosnę też kupa ludzi chorowała. Miał chłop pecha. Jednak gdy kilka dni później po kolei umarły jego dwie dorosłe córki, ludzie zaczęli szeptać straszne słowo „epidemia”.
Grypa rozprzestrzeniała się błyskawicznie. Nie było prawie domu, w którym by ktoś nie zachorował, w co trzecim ktoś umierał. Nawet jak kogoś było stać na lekarza, to niewiele to dawało, bo doktorzy po prostu nie chcieli jeździć po wsiach, mając pełne ręce roboty w mieście. Mówiono, że u Świętego Tadeusza w Łukowie brakowało łóżek, mimo że chorzy leżeli nawet na korytarzach. Siostry szarytki ponoć nocowały w szpitalu, tylu było zakażonych.
Wieś musiała radzić sobie sama, ale prawdę powiedziawszy – radziła sobie kiepsko. Do listopada zmarło chyba z piętnaście osób, w tym niespełna dziewiętnastoletnia Marynia Puzychówna i jej piętnastoletni brat Antek.
Apolonia odchodziła niemal od zmysłów i z powodu Maryni, z którą się bardzo zżyła, i z obawy o dziewczynki. Szczęśliwym jednak trafem choroba jakoś omijała dzieci, a jak gdzie i które zachorowało, to w miarę szybko wychodziło z gorączki. Z niezrozumiałych powodów najciężej chorowali młodzi i – wydawało się – silni.
– Czemużeś mnie nie zabrała, starej, tylko te kwiatuszki moje najcudniejsze? – zawodziła w czasie podwójnego pochówku Puzychowa, która jeszcze niedawno z byle powodu waliła owe kwiatuszki ścierą po głowach, a teraz z własnej głowy zdzierała chustkę i szarpała się za włosy.
Śmierć była jednak głucha na ludzkie lamenty oraz błagania i zbierała swe żniwo właśnie głównie wśród tych, którzy według ludzkiego rozumu powinni byli jeszcze długo żyć.
Nabożeństwo żałobne w Dzień Zaduszny zgromadziło na cmentarzu tłumy. Jakimś cudem Apolonii, która przyjechała do Ulana z Wasakami, udało się wcisnąć do wnętrza kościoła. Rychło jednak tego pożałowała. Wystrój kościółka „na górce” pod wezwaniem Świętego Michała Archanioła mógł bowiem poruszyć co wrażliwszą wyobraźnię. Jakoś nigdy wcześniej Apolonia nie zwróciła na to uwagi, teraz jednak uderzyło ją ponure i niedające nadziei przesłanie bijące z kościelnych malowideł. Cały ołtarz przepełniony był bowiem motywami śmierci i kary, jaka po niej następowała. W głównej jego części archanioł z potężnymi skrzydłami, w zbroi, hełmie i dziwnej czerwonej spódnicy dął w trąbę, której dźwięk miał obudzić zmarłych na sąd ostateczny. Po jego bokach pomniejsze anioły też w trąbki dmuchały. Na dole pod ołtarzem kostucha biała o otwarty nagrobek oparta, zęby szczerzyła i kosą ludziom wygrażała, jakby ich do grobu chciała zapędzić. A na samej górze, pod wizerunkiem Maryi, piekło straszliwe odmalowane i grzesznicy w czerwonym ogniu płonący.
Choć obrazy te nawet Apolonii, nieznającej się specjalnie na sztuce, wydawały się dość prymitywne, to jednak w zaistniałych okolicznościach wywarły na niej makabryczne wrażenie. Śmierć, tak bliska i niemal namacalna w ostatnich tygodniach, ukazała się jej tutaj w całym swym okropieństwie. Wrażenie to potęgowały jeszcze błagalne modły, powolne, zawodzące śpiewy i gorzko-mdląca woń kadzidła zmieszana z ludzkim smrodem. Kiedy ksiądz zaintonował hymn Święty Boże, przeszedł jej po plecach dreszcz, a w piersiach poczuła dziwny ucisk. Nagromadzone od dawna napięcie wywołało ból w sercu. Czując, że się dusi, zaczęła rozpaczliwie przeciskać się do tyłu.
Józef, który stał niedaleko, zauważył widocznie, że coś się dzieje, bo ruszył za nią, rozpychając na boki zwarty mur ludzkich ciał. Wydostali się w końcu na zewnątrz. Apolonia czuła się, jakby za chwilę miała zemdleć. Przed oczami migotały jej czarne i złote plamy, pobladła twarz perliła się lepkim potem. Józef zaniepokojony złapał ją jedną ręką pod łokieć, drugą objął w pasie i przeprowadził parę metrów. W końcu z braku lepszego miejsca posadził lejącą mu się przez ręce kobietę na obrzeżu najbliższego kamiennego nagrobka.
– Nic mi nie jest – uspokajała go. – Tylko mi się jakoś słabo zrobiło z tego gorąca.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, bo w ciasnym kościółku rzeczywiście panował straszliwy zaduch. Nie miał jednak pojęcia, jakie przerażające obrazy zapełniały jeszcze przed chwilą głowę jego sąsiadki. Zresztą w chłodnawym powietrzu pogodnego listopadowego dnia Apolonia szybko doszła do siebie i gdy po skończonym nabożeństwie Wasakowa i Magda dotarły do ich wozu stojącego kawałek dalej przy drodze, sama już właściwie była przekonana, że zrobiło się jej słabo z powodu duchoty.
Zresztą powodów do poprawy nastroju w najbliższym czasie pojawiło się sporo. Po pierwsze Pan Bóg najwyraźniej ulitował się nad ludźmi, bo w listopadzie liczba zachorowań jakby zaczęła się zmniejszać i co ważniejsze, już blisko dwa tygodnie mijało od ostatniego pogrzebu. No i po drugie – skończyła się wojna!
Do Olend wieść ta dotarła prawie z dwudniowym opóźnieniem. Przywiózł ją leśniczy Jagielski, który od czasu tej niefortunnej historii z końmi dość często bywał u Bąków. Tym razem zajechał do nich prosto z Ulana, dokąd o świcie wezwał go przez posłańca komendant. Kazał przywieźć wszystkie papiery z leśnictwa. Nie bardzo je nawet oglądał, tylko wszystko jak leci zapakował do metalowej skrzynki wraz ze stosem jakichś innych dokumentów. Potem wsiadł z adiutantem do auta i pojechał. Reszta załadowała się na furmankę i smród nawet po szwabach w Ulanie nie został. Uciekli po tym, jak w poprzednią noc polski oddział rozbroił koszary i zbrojownię na łukowskim Łapiguzie. W ten sposób Polacy przejęli władzę w całym powiecie. Do czasu ustanowienia nowych władz administracyjnych rządy objął komisarz ludowy.
– Pewno i nowe rady gminne będzie się teraz wybierać – zastanawiał się Jagielski, siedząc z Franciszkiem przy stole w pokoju, gdzie Apolonia przygotowała naprędce coś do jedzenia, bo pora była akurat obiadowa. – Ja już urzędnikiem jestem, zresztą nawet jakby i nie, to dla wielu ciągle obcym, mimo tych lat, co tu mieszkam, ale ty mógłbyś spróbować – przekonywał Franciszka. – Ludzie cię lubią, wielu ci ufa. Dobrze by było, żeby teraz nowoczesne rządy nastały. A ty się przecież nowego nigdy nie bałeś.
– Ale inni się boją. Zresztą, teraz to już sam nie jestem taki pewien, czy rzeczywiście warto do tego nowego przeć. Co mi z tego przyszło? Dziesięć lat w plecy, jakbym od nowa zaczynał. Tylko że wtedy nie miałem nic do stracenia i nikt mi się wtrącić nie mógł. Teraz muszę myśleć o dzieciach i już wiem, że cudze powodzenie innym czasem kością w gardle stoi. Mnie tam władza nie ciągnie. Znajdą się inni, zdatniejsi.
Tego samego zdania była też Apolonia, która od czasu aresztowania Franciszka z żadną władzą wolała nie mieć już nic do czynienia.
– Byleby człowiek mógł żyć spokojnie, to i więcej nam nie potrzeba. Nie każdy do rządzenia się rwie – próbowała studzić zapał leśniczego, który będąc już trochę podchmielony, coraz bardziej zapalał się do pomysłu i coraz nachalniej przekonywał do swoich racji. Wreszcie widząc, że ani protesty Franciszka, ani jej przekonywania nie skutkują, lekko podenerwowana stanowczo ucięła:
– Panie Jagielski, wiem, że ma pan dobre intencje, ale jeśli natychmiast pan nie przestanie, naprawdę się na pana pogniewam. Skończmy ten temat, i to już.
Ku jej zaskoczeniu leśniczy posłuchał. Wybuchnął tubalnym śmiechem i klepiąc Franciszka po plecach, zawołał:
– Ależ ci się szczęściarzu żona trafiła. Charakterna kobieta, takie lubię. – Po czym przechyliwszy się przez stół, ujął rękę Apolonii i ucałowawszy ją, ni to żartem, ni to na poważnie rzekł, patrząc jej prosto w oczy: – Pani prośba jest dla mnie rozkazem.
Mimo woli zaczerwieniła się pod wpływem jego wzroku i gdy po chwili puścił jej dłoń, sama nie wiedząc dlaczego, wyszła do kuchni pod pretekstem konieczności dołożenia do pieca. Lubiła Jagielskiego i czuła wobec niego szczerą wdzięczność za to, co dla nich zrobił. Zawsze jednak w jego obecności czuła się trochę dziwnie. Krępował ją i jakby zawstydzał swą wyszukaną uprzejmością. Teraz także wywołał u niej zakłopotanie i dziwną niechęć, której źródła nie potrafiłaby wyjaśnić. Był podpity, fakt, ale stan ten nie był u niego niczym niezwykłym, wszyscy wiedzieli, że pije. Zresztą nigdy nie widziała go naprawdę pijanego. Nawet teraz Franciszek wydawał się bardziej wstawiony niż leśniczy. Jednak sposób, w jaki na nią spojrzał, budził niepokój. Jakby przewiercił ją na wylot tymi swoimi niebieskimi ślipiami.
Zła i na niego, i na siebie tak energicznie grzebała pogrzebaczem, że w pewnym momencie duża rozżarzona głownia wypadła z pieca na przybitą pod nim blachę. Od uderzenia polano rozpadło się na mniejsze kawałki, które rozprysły się wokół na drewnianą podłogę. To ją otrzeźwiło. Błyskawicznie złapała leżącą pod ławą miotełkę zrobioną ze sztywnych gęsich lotek i zaczęła zgarniać na blachę czerwone od żaru węgielki. Swąd przypalonych piór rozszedł się po kuchni, aż schylona wpół Apolonia poczuła, że robi się jej niedobrze.
Pospiesznie wyszła do sieni i otworzywszy drzwi na dwór, kilkakrotnie głęboko zaczerpnęła chłodnego listopadowego powietrza. Po chwili mdłości ustały, a na nią spłynęło olśnienie – jest w ciąży! To dlatego ostatnio tak źle się czuła i była ciągle zmęczona. Że też nie skojarzyła tego wcześniej, przecież to zasłabnięcie na cmentarzu było z tego powodu. No ale też tyle się ciągle dzieje, tyle trosk i myślenia o wszystkim, że i zastanawiać się nad sobą nie miała czasu. Po urodzeniu dziewczynek przestała zresztą tak skrupulatnie liczyć dni do okresu i chociaż nie miała nic przeciwko jeszcze jednemu dziecku, musiała w duchu przyznać, że jej pożycie małżeńskie z Franciszkiem nie było już tak intensywne jak na początku. Nie to, żeby te sprawy przestały się dla niej zupełnie liczyć, lecz w nawale obowiązków i kłopotów zeszły jakoś na dalszy plan. No a tu proszę – ona, która nie tak dawno jeszcze zastanawiała się, czy nie jest za stara na dzieci, będzie miała trzecie.
Książkę Bo trzeba żyć. Apolonia możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: