Gęsta kryminalna intryga, półświatek ukraińskiej imigracji i smak włoskiej kuchni.
W „Tutto bene” – modnej warszawskiej restauracji – klient je dobrą kolację, płaci, zostawia napiwek, a na odchodnym strzela do kelnerki. Kilka dni później ginie kucharz.
Pojawia się, a w zasadzie znika, dziecko postrzelonej kelnerki. Wszystko się komplikuje… A przecież, jak mówi jeden z bohaterów: powinno być tak proste, jak to tylko możliwe, ale nie prostsze. Sprawę próbuje rozwiązać komisarz Górzyański, a Grzegorz i Zosia, pracownicy restauracji, dzielnie mu w tym pomagają.
Tandem kucharzy Kalicka-Zawadzki przyrządził Tutto bene - smakowity kryminał, pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji, napięcia, z zakończeniem, które zaskakuje, podobnie jak przepiórka w suflecie. Zapraszamy do lektury premierowego fragmentu książki, który w dobry humor wprawi nawet w najbardziej pochmurny dzień:
12 maja, wtorek, 14:00
1. Zosia Staszewska siekała zapamiętale pietruszkę. Siekała ją niejako zastępczo, ponieważ bardziej usiec chciała niejakiego Grzegorza Dolana. Na razie jednak skupiła się na pietruszce, której nasiekać musiała niemało, bo aglio, olio e peperoncino w ich autorskim wydaniu potrzebowało jej dużo.
Za jej plecami Henio Rozalski usiłował wykazać się dowcipem, dolewając octu do zupy fasolowej, której recepturę próbował uatrakcyjnić Rychu. Rychu Gajewski był pracowity, Henio sfrustrowany, a Zosia nieszczęśliwie zakochana.
Grzegorz D. – już widziała te nagłówki w „Fakcie” po tym, gdy go zabije z nadmiaru uczuć – unikał jej, jak mógł. Na nic zdały się jej starania, uśmiechy, a nawet i stringi, wystające uwodzicielsko z dżinsów. Lucy twierdziła, że jeśli nic nie zadziała, zadziałają stringi, więc Zosia zaryzykowała i nosiła. Uwierały, a skutku żadnego.
Podniosła wzrok znad pietruszki, bo właśnie trzasnęły drzwi od strony zaplecza. Grzesiek pojawił się w robocie. Szyja zapłonęła, serce najpierw stanęło, a potem załomotało, nóż się omsknął i krew omal nie zalała już usiekanej zieleniny. To było żałosne, wiedziała o tym aż nadto dobrze. Coś musi zrobić z tą swoją pasją do Grześka, który ani na nią spojrzał.
Wiedziała, że nie spojrzał. Czuła to. Zawsze wchodził, mówił: „Cześć wszystkim”, i zajmował się swoimi sprawami.
A to kartę dań na dzień jutrzejszy konsultował z Norbertem, tutejszym menedżerem, a to przyrządzał jakieś superdanie dla gości specjalnych, tych znanych z telewizora, co to lubili zajrzeć do lokalu prowadzonego przez jednego z najlepszych kucharzy w kraju i poprosić o coś ekstra.
Rzeczywiście, był wspaniały. Musiała przyznać i czyniła to z entuzjazmem. Ach, te jego filetti di sogliola al forno in pergamena – myślała, wrzucając pietruszkę do makaronu i lekko mieszając gotową już potrawę. Są naprawdę, naprawdę super. Popatrzyła na przygotowane danie i wytarła ręce w ściereczkę. Teraz spaghetti powinno wchłonąć soki z oliwy z czosnkiem i chili, a ona mogła przez chwilę spokojnie się zastanowić. Wyczerpała już wszystkie pomysły na zwrócenie uwagi Grześka. Pracowała w knajpie dobre pół roku, a zakochała się w nim pierwszego dnia. Weszła do kuchni nieśmiała i speszona; on stał przy blacie, w takiej błękitnej koszuli, białych spodniach i lekko spocony, z rozwianymi włosami, przyrządzał saltimbocca. Cudowny aromat unosił się w powietrzu. I śpiewał.
O sole mio! śpiewał.
Smuga słońca odbijająca się od garnka, on i pieśń neapolitańska. Czy jakaś.
Poza nim był w kuchni tylko Rychu. No, wtedy jeszcze nie wiedziała, że ten grubasek w żółtej koszuli to Rychu. Stanęła i tak się zagapiła, że nawet „dzień dobry” zapomniała powiedzieć. Grzesiek spokojnie skończył arię i saltimbocca, popatrzył na Zosię i zapytał:
– To ty jesteś ta nowa?
– Tak. Jestem Zosia – wyszeptała zachrypniętym głosem i pewnie by dygnęła, gdyby umiała dygać. – Dzień dobry – dodała, bo uznała, że wypada, acz język stanął jej kołkiem na widok takiego szefa kuchni.
– Aaa… – Skinął głową i wskazał jej miejsce naprzeciwko Ryśka. – Miło cię widzieć. Akurat mamy awarię, drugi kucharz nam zaniemógł. Dasz radę przygotować dwadzieścia porcji tiramisu? Tu będzie twoje stanowisko pracy. – Wskazał na niewielką zatoczkę w rogu kuchni.
– Jasne – wyszeptała, ciągle patrząc w jego oczy, jeszcze bardziej błękitne niż koszula. – Jasne… – powtórzyła i oblizała wargi.
Jak jakaś nimfomanka. Przełknęła ślinę. Miała nadzieję, że on tego nie usłyszał. Śliczne miał imię: Grzegorz. A zdrabniali go Grzech. Tylko grzeszyć nie chciał. Z nią. Bo z innymi to i owszem. Coś bym sieknęła, pomyślała i rozejrzała się po kuchni, ale spojrzenie, jak zwykle, pobiegło do Grzegorza. I natychmiast zapomniała, że dopiero co miała chęć zatopić w nim nóż. Zatopić się, tak, owszem, w nim, ale żadnych noży! Zerknęła ponownie. Też mieszał. I smakował. Ach!
Wtedy, tego pierwszego dnia, wskazał widelcem na lodówkę.
– Tam masz produkty, tu miejsce. Bierz się do roboty, bo za godzinę ruszamy. A! I bluza robocza. Tobie przysługuje zielona. Leży na półce, w składziku. – Machnął dłonią w kierunku niewielkich drzwi na tyłach obszernej i, jak zdążyła zauważyć już wcześniej, podczas rozmowy kwalifikacyjnej, świetnie wyposażonej kuchni.
Tak to było. Pół roku temu. Od tamtej pory Zosia siekała, biła, obierała, blanszowała, dusiła, piekła i dekorowała. Polecenia wydawał jej grzecznie, uprzejmie, ba, czasem nawet chwalił, ale ich relacje nic a nic się nie zmieniły. Był nią na pewno mniej zainteresowany niż udźcem baranim, w który w tej chwili wbijał nóż. Ach, jak wbijał!
– Zocha!
Zamyślona, nie usłyszała Lucyny, kelnerki, która stała tuż obok i domagała się makaronu dla dziewiątki. No tak. Miłość ogłusza. Karnie nałożyła kopiastą porcję tagliatelle na talerz i uśmiechnęła się speszona. Czy inni zauważyli, że zwariowała? No, Lucyna wiedziała. Lucyna, taka trochę gamoniowata, wiedziała wszystko. O wszystkich. A Rychu?
Zerknęła. Peklował wieprzowinę. Okrągłymi oczami wpatrywał się w miskę i z zapałem nacierał mięso rozmarynem wymieszanym z oliwą i balsamico. Krople potu na czole… Był jak w transie.
Nie. Rychu nic nie widział poza garami. To była jego pasja. Gorzej z Heniem. Ten widział. Lucynę i Sanię. O! Właśnie przesunął ręką, niby mimochodem, po plecach Sani podnoszącej tacę z trzema porcjami penne all’arrabbiata.
Molestant.
Zosia wzięła się do kolejnego dania: prosciutto crudo, figi i awokado. Prościutkie to prosciutto.
Henio, który miał już dobrą pięćdziesiątkę na karku, no, po prostu starzec, pił jak smok. Ale nie wodę z Wisły, tylko tequilę. Lubił. Jak był trzeźwy, zaczynał ambitnie, lecz jak już się nieco napił, przechodził po prostu na czyściochę. I szklaneczkami, szklaneczkami…
A co mu tam!
Lubił. Poza tym był trochę głuchy, więc trzeba było mu mówić wszystko w twarz, bo za plecami nie słyszał. Kłopot w robocie.
No i łapy mu się lepiły, włosy mu się lepiły i pocił się jak mysz przydepnięta przez słonia. I cały się lepił – do każdej z nich. Lija Agacka, właścicielka Tutto Bene, powinna go dawno wylać, ale, prawdę mówiąc, knajpa niewiele ją interesowała, byle przynosiła dochody. Norbert, menedżer, dzielił się z nią po uważaniu. To znaczy uważał, by nie miała za dużo z tego interesu, ale i nie za mało, żeby się nie zniechęciła. Jak zaczynała marudzić, to biznes jakoś lepiej się kręcił, ale gdy wypadała gdzieś do ciepłych krajów – stawał i ledwo dychał.
Tak tu było. Po kilku miesiącach pracy Zosia znała już miejscowe układy. Tak, Norbert Zawijka umiał kombinować i ciągle tylko szeptał po kątach ze swoim najlepszym kumplem Heniem Rozalskim.
Zosi ich konszachty nie interesowały wcale, ale coś tam się w tle działo. Henio miał jedną niezaprzeczalną zaletę: znał jak nikt kuchnię portugalską, dodatkową atrakcję Tutto Bene, a jego zupa z jarmużu czy tuńczyk w migdałach były niezrównane. A sałatka z kiełbasą linguiça i bobem!
Jak on to potrafił podać! Mimo że wciąż na lekkim rauszu, był kreatywny jak mało kto, wymyślał coraz to nowe dania i zestawienia. Sporo można się było od niego nauczyć, ale widać było, że jego czas się kończy, że już zegar bije. Łapy mu drżały, zawalał robotę, tłukł wciąż jakieś naczynia i gdyby nie opieka Norberta, wyleciałby już dawno. Zosia Heńka nie cierpiała. Powinni go zamknąć za te łapy jak u ośmiornicy! Lubił ją łapać zwłaszcza za gumkę od stringów; inna sprawa, że powinna sobie z nimi dać spokój. Ze stringami. Grzech nie zauważył, a erotomanek Henio miał zabawę. Wywalę je dziś do śmieci, postanowiła.
Tego dnia wszystko toczyło się jak zawsze. Zasuwali jak automaty. Dziewczyny wpadały, brały tace i znikały, a oni szykowali, co tam goście zamówili. Dzień mijał na mozolnej pracy, aż wreszcie około dwudziestej trzeciej lokal pustoszał.
23:40
2. W sali restauracyjnej została już tylko parka zakochanych, flirtująca ze sobą zawzięcie, i samotny facet przy narożnym stoliku. Zosia skończyła już z kucharzeniem, zdjęła bluzę, ochlapała się w łazience wodą i jak co wieczór przeszła do baru, by przez chwilę odparować. Usiadła na stołku i zerkała na gości. Zamówiła drinka u barmana Miśka, który już sprzątał i szykował się do wyjścia. Mogła się wyciszyć i złapać oddech. Bo chyba nikt już nic nie zamówi? Zamykają około północy.
Misiek chował rzeczy na półki, odgarniał z czoła sklejone włosy. Widać było, że się śpieszy. Mieszkał daleko, w Komorowie, i zawsze starał się wychodzić jak najwcześniej. Zosia miała ochotę do niego zagadać, ale niespecjalnie było jak. Widać dziś śpieszył się bardziej niż zwykle, nawet słowa nie powiedział. Odwróciła się więc w kierunku sali i przyjrzała klientowi pod oknem. Uporczywie gapił się w ciemność. Co widzi? Może swoje życie, pomyślała. Nie jest miło tak jeść samotnie, nawet najlepszą kolację. Obok przysiadła Sania, druga kelnerka. Była świeża, jakby cały dzień odpoczywała, a nie pomykała na dziesięciocentymetrowych obcasach – bo tylko takie lubiła – z tacami wypakowanymi wszelakim dobrem.
– Jak mała? – zapytała Zosia, odwracając się w kierunku Oksany, zadowolona, że ma z kim pogwarzyć.
Oksana odgarnęła z czoła włosy i zapatrzyła się w ciemność za oknem.
– Fajnie. Już robi mostki. Do raczkowania się zabiera. No i tak grr… grr… mówi.
Patrzyła przez szybę i mówiła tak, jakby czytała z tego tam… No, jak w telewizji.
Zosia w myślach szukała kiedyś zasłyszanego słowa. Aha, Oksana mówi, jakby czytała z promptera. Zamyślona, gapiąca się wciąż przez okno, gdzieś tam, w ciemność.
– Jak przychodzisz, to śpi? – zapytała Zosia, upijając łyk drinka.
– Jak czasem. Ale zawsze jej jeszcze piersi daję.
– Jasne. Skoro masz pokarm. A ojciec? Pokazał się?
– Ani razu.
Smutne, pomyślała.
I powiedziała na głos:
– Smutne.
– Ano.
Napiły się w milczeniu. Sania wody, Zosia zaś Krwawej Mary, którą ostatnio polubiła namiętnie. Za tydzień pewnie coś innego jej posmakuje, ale na razie z upodobaniem sączyła sok pomidorowy z wódką.
Para spod okna podnosiła się powoli. On ją objął, ona obciągnęła kusą spódniczkę i podrapała się po udzie. Taka była jakaś ciepła, domowa jakby. Z lekką nadwagą, w mini i wyciągniętym sweterku. Zosia patrzyła na nich z zazdrością. Na pewno dziś będą mieli fajną noc. Nie to, co ona. Zaraz dowlecze się do nocnego, potem pojedzie na Ursynów i z duszą na ramieniu przemknie osiedlowymi alejkami do mieszkanka zajmowanego z dwójką trutni dobranych na Gumtree. Powinna zmienić lokum, ale jakoś nie miała energii. Wracała do domu zmachana, przestępowała przez górę śmieci zalegającą korytarz, usiłowała nie wejść w gówienko kota Malwiny, która mieszkała vis-á-vis jej pokoju i nocą, gdy był u niej narzeczony Olo, zawsze bezlitośnie wywalała zwierzaka na korytarz, gdzie on… No cóż. Mścił się, jak się zdaje. W mieszkaniu była jeszcze jedna lokatorka, Ania, zajmująca najmniejszy pokój, ale ciągle wyjeżdżała w jakieś podróże i prawie nigdy nie spała w domu, co było bezsprzecznie dużą zaletą. Drugiej takiej Malwiny jednak bym nie wytrzymała, pomyślała.
Nocą, przeważnie z sukcesem (acz nie zawsze), omijała podłożoną przez wściekłego kota minę i chwilę po wejściu do pokoju waliła się do łóżka. A gdy miała wolny dzień, tyle było rzeczy do zrobienia, do sprzątnięcia, uprania czy kupienia, że nie miała sił ani czasu, żeby szperać w necie za jakimś mieszkaniem. Powinna jednak czegoś poszukać. Tu, gdzieś w pobliżu najlepiej, żeby po nocy się nie tłuc. Za każdym razem, gdy wracała około pierwszej do domu, bała się, że ją ktoś napadnie, da jej w łeb, a ona ani się obejrzy, jak padnie na glebę zdana na łaskę i niełaskę złoczyńcy. Każdej nocy słyszała na opustoszałych ulicach tylko łomot własnego serca, bębniące w ciszy kroki i ich echo. Daleko niosło. Gdy ucho złowiło inny szmer, Zosia przystawała i wsłuchiwała się przestraszona. No, powinna znaleźć to nowe mieszkanie. Ta Malwa, ten kot i Olo, a na dodatek odległość od knajpy… Może jutro. Jutro ma wolne.
Parka wyszła, barman Misiek zniknął na zapleczu, rzucając w przestrzeń ciche: „Cześć”. Sania, która skończyła pić wodę, zbierała jeszcze talerze z pustego stolika. Za zakochaną parą właśnie zamykały się drzwi.
Siedzący pod oknem facet podniósł się powoli, rzucił na stół banknot i też założył kurtkę. Zosia odwróciła się do baru, szukając wzrokiem soku pomidorowego. Miała ochotę wypić jeszcze odrobinę, niekoniecznie z alkoholem. Gdzie też Misiek wsadził ten kartonik? Uniosła się energicznie na stołku i przechyliła przez kontuar, bacznie lustrując stojące za nim na podręcznym stoliku flaszki i kartony. Właśnie dostrzegła jeden, jak się zdawało z pomidorem wychylającym się zza listków, nachyliła się jeszcze bardziej, by dosięgnąć, gdy usłyszała, że coś rąbnęło za jej plecami. Stukot. Jeden, drugi – jakby wywróciło się krzesło. A może stolik? Aż podskoczyła. Odwróciła się, omal nie spadając, i zobaczyła osuwającą się na blat Oksanę, przewrócone krzesło, tacę z porozbijanymi na kawałki talerzami z resztkami jedzenia na podłodze i coś jakby ułamek sylwetki faceta w kurtce z kapturem naciągniętym na głowę, znikającego za drzwiami.
13 maja, środa, 9:45
3. Droga z Mokotowa na Saską Kępę okazała się uciążliwa, jak zawsze. Mozolnie przedzierał się beżowym nissanem przez korki, remonty, objazdy i sznury unieruchomionych tramwajów. Chociaż było już po porannym szczycie, jazda ciągnęła się jak flaki z olejem.
– No i dalej pan będzie na Bufetową głosował…? – Pan Julian, siedzący obok na przednim siedzeniu, jak zwykle miał ochotę podyskutować o polityce.
– Panie Julku, niech pan przestanie, nie mam ochoty tego słuchać! – przerwał Grzegorz pasażerowi. – Już pana ostrzegałem. Nie będę pana wozić, jak pan mnie będzie ciągle prowokował.
– Dobra, dobra… Pan by pewnie wolał o Borucu, tyle że ja się już piłką mało interesuję.
– Nie chcę o Borucu. Niech mi pan lepiej powie, czy na tych akcjach WBR da się zarobić.
Prawie codziennie, jadąc do knajpy, podwoził sąsiada na drugi brzeg Wisły. Po pierwsze, go lubił. W apartamentowcu, w którym uwił przed dwoma laty gniazdko, pan Julian był chyba jedynym lokatorem, który okazywał mu życzliwość i świadczył drobne, sąsiedzkie przysługi. No i – po drugie – starszy pan cały wolny czas (a miał go sporo) spędzał na śledzeniu wiadomości z giełdy i czytaniu fachowych analiz. Dzięki temu Grzegorz miał podczas porannych peregrynacji przez miasto nie tylko towarzystwo do pogawędki, ale i darmowe doradztwo inwestycyjne.
– Przebicie pewnie będzie niezłe, jak to przy prywatyzacjach. Tylko ile panu tych akcji pozwolą kupić? Góra za tysiąc złotych. No to ile pan na tym będzie wygrany? Dwie stówy? – utyskiwał pan Julian.
– Dobre i dwie stówy. U nas w knajpie jest taki jeden, Henio… – zaczął opowieść Grzegorz. – Co przy tego typu okazjach zatrudnia byłą żonę, byłych teściów, krewnych z prowincji, kolegów syna, nawet nasze kelnerki. Wszystkim każe akcje kupować, a potem się z nimi wykłóca, żeby mu zarobek oddawali. Zostawia im, a i to z rzadka, jakieś grosze. Czasem w kuchni słyszymy, jak się awanturuje przez telefon, bo odebrać kasy nie może.
Roześmieli się obaj.
– Rzadko pan o kolegach z pracy opowiada – zauważył pan Julek.
– Ach, wie pan… To raptem parę osób. Jak z nimi całe dnie spędzam, to potem już mam ich dość.
Stanęli na kolejnym czerwonym świetle. Dzień był gorący i słoneczny, a szyby w samochodzie opuszczone. Grzegorz nie znosił klimatyzacji i nie rozumiał, po co ludzie za nią płacą, skoro już dawno wymyślono okna. Długowłosa blondynka za kierownicą auta obok najwyraźniej miała podobne zdanie. Z jej czarnego, terenowego opla dobiegały dźwięki melodii. Poznał kawałek z nowej płyty Stańki, której też ostatnio intensywnie słuchał. Blondynka leciutko kiwała głową w takt; jej twarz częściowo zasłaniały duże okulary przeciwsłoneczne, ale to, co było widać, wyglądało bardzo atrakcyjnie.
– No, to rozumiem, to jest propozycja… – westchnął pan Julian, ale Grzegorz już go nie słuchał. Wychylił się przez okno i zagadał do blond obrazka:
– A poprzednią płytę Stańki pani ma?
Dziewczyna nie zareagowała. Może leciutko się uśmiechnęła, a może tylko mu się wydawało. Światło się zmieniło, wcisnęła gaz i pomknęła w stronę mostu.
– Niektórzy to mają życie… – Właściwie nie wiadomo, który z mężczyzn w nissanie wypowiedział te słowa, bo nagle rozmarzyli się obaj.
– No, a w damskich sprawach to pan w tej pracy coś ciekawego kombinuje? – Pan Julian powrócił do poprzedniego wątku.
– Nie, panie Julku. Pan wie, że ja na razie nie mogę się wysupłać z tego układu z Gośką.
– No, może by panu łatwiej poszło, jakby się panu jakaś nowa buźka spodobała. – Sąsiad nie dawał za wygraną. – Facet z pana przystojny, zawód ma pan rozwojowy, kasy nie brakuje…
– Panie Julku, u nas w restauracji może pan czasem spotkać homara z norweskiego fiordu, wołowinę z Argentyny albo kurczaki z Włoch. Ale dobry dostawca dziewuch jeszcze nam się nie trafił. Kiedyś, na początku, wydawało mi się, że szefowa… Ale jakoś nie wyszło.
– A kelnerki? – Pan Julian fedrował cierpliwie.
– Co pan. Wśród damskiego personelu mamy Ukrainkę z małym dzieckiem, zresztą akurat nie mój typ, ze dwie mężatki, starszą panią sprzątaczkę i jedną, taką młodą po gastronomiku, od niedawna w Warszawie. Nawet sympatyczna, ale musiała się chyba od razu zakręcić koło tych spraw. Jak do nas przyszła, to ledwie potrafiła wydukać, jak ma na imię, ale ktoś ją musiał ośmielić. Dekoltem błyska, makijaż… Nawet stringi zaczęła nosić i tyłek wystawia. Magia stolicy! No, panie Julku, jesteśmy.
– Dzięki, panie Grzesiu. Kochany, a pamięta pan o mojej prośbie? To już za trzy dni.
Beżowy nissan wjechał w zatoczkę przy przystanku.
– Dobra, niech pan wpadnie jutro z pół godziny wcześniej, to się zastanowimy.
– My? Ja przecież nic nie wymyślę. To pan musi. Wie pan, żeby bardziej elegancko…
– Kiedy córka ma te urodziny? – zapytał Grzegorz.
– Jutro, w czwartek. Ale gości zaprosiła na sobotę.
– Dobra, jutro coś zdecydujemy. – Grzegorz machnął na pożegnanie.
– Ja wszystko kupię, co trzeba – upewniał go jeszcze przez okno niedawny pasażer. – Pan mi tylko listę podyktuje. O, niech pan spojrzy! To chyba ta laleczka ze skrzyżowania. – Pan Julian wskazał na zaparkowanego po drugiej stronie ulicy czarnego opla.
Blondynka w ciemnych okularach najwyraźniej na kogoś czekała. Sąsiad pomachał Grzegorzowi ręką z szerokim uśmiechem.
Beżowy nissan ruszył z zatoczki i po chwili przejechał bardzo powoli obok dziewczyny-blondynki i opla-bruneta. W środku wciąż dokazywał Stańko z zespołem, a wydostająca się przez otwarte okno muzyka komponowała się z rozświetloną słońcem, młodą zielenią Saskiej Kępy.
– No więc, czy pani zna jego poprzednią płytę? – rzucił Grzegorz w kierunku dziewczyny.
Spojrzała zdezorientowana, ale po chwili odzyskała pewność siebie i odwróciła głowę.
I jakby się przy tym leciutko uśmiechnęła… A może znów tylko mu się zdawało?
Ruszający z przystanku autobus brutalnie otrąbił blokującego ruch nissana. Pora jechać do Tutto Bene.
(…)