Siostry - smak słowa Izabeli Szolc. Premierowy fragment książki

Data: 2012-08-26 21:36:11 | Ten artykuł przeczytasz w 9 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Siostry - smak słowa Izabeli Szolc. Premierowy fragment książki

Lá-bas en Pologne… Jabłonny Sad, 1821. Dwór należący do wiarusa kampanii napoleońskiej i jego egzotycznej żony Paulette – Kreolki. Ich córki bliźniaczki, tak podobne do siebie, że nieomal brane za jedną istotę. Anna Konstancja i Józefina Maria. Anna Konstancja w Józefinie Marii… Józefina Maria w Annie Konstancji… Czarnoskóra służąca przywieziona ze straconego dla Francji San Domingo. Wierna. Komu? Której? Drewniane krucyfiksy na ścianach wiejskiego kościółka i czarny kogut tronujący w kurniku. Syn. Przyjaciel. Lata biegną do przodu. Powstanie listopadowe, żeby „Polska zmartwychwstała”. Martwy indyk na staropolską kolację, martwy kogut na ołtarz wudu… Bliźniaczki, które stały się rywalkami. Dwa światy, które nie miały prawa się zjednoczyć, a jednak to zrobiły. W sekretny sposób. „Tam w Polsce…” 

 

Całkiem możliwe, że jest to książka o przetrwaniu. O przetrwaniu, którego się wcale nie chce. O tym, jak nauczyć się w obliczu tego żyć - mówi o swojej powieści Siostry Izabela Szolc. Wszystkich, którzy chcą poznać smak jej słów, zapraszamy do lektury premierowego fragmentu książki:  

 

Bliźniaczki

 

Jabłonny Sad, 1821 rok

 

Bliźniaczki przez całe dzieciństwo brane są za jeden wspólny byt. Współistotny sobie, zrodzony jeden z drugiego w tej samej chwili. Tak naprawdę Anna Konstancja jest starsza o minutę; czy raczej młodsza, bo według rozeznania akuszerki najpierw rodzi się dziecko, które zostało później poczęte. Czyżby więc Józefina Maria pojawiła się pierwsza? Spór godny dysputy teologicznej: Jeżeli Ojciec i Syn nie są homousios – „współistotni”, to jakże nazwać ich consubstantialis – „z jednej istoty”?

 

Fizycznie dziewczynki są nie do odróżnienia. Obie wzięły po matce egzotyczną płeć koloru dymu i czarne włosy, tak gęste, że przy rozczesywaniu utykają w nich zęby każdego grzebienia. Siwe oczy, wydatne nosy pod wypukłymi czołami to spadek po rodzinie ojca – hrabiostwu Jabłońskich. Usta duże, ciemne, niepokojąco zmysłowe – znowu matka. Trudno powiedzieć o dzieciach, że są ładne. Raczej inne; twarze ciekawe, które należy czytać jak powieść awanturniczą. To z niecierpliwością rozcinając kartki srebrnym nożykiem, to z ukontentowaniem śliniąc ich rogi. Anna Konstancja, Józefina Maria – panienki Jabłońskie. Dzieci, chociaż w słowie „dzieci” zawiera się też osoba ich starszego brata Teodora Floriana. Dziewczynki więc dla wszystkich w Jabłonnym Sadzie pozostaną właśnie bliźniaczkami.

 

Dworek słynie z biesiad, ale już nie z balów. Tu się nie tańczy – nie pozwalają na to głęboka wiara hrabiny Pauliny Walerii, zwanej przez bliskich Paulette, oraz kalectwo jej męża Jana Zygmunta. Hrabia, były legionista, własną stopę zostawił na San Domingo. Niejako zapłacił nią za miłość do Pierwszego Konsula. I za miłość do Kreolki Paulette. Służba przyzwyczaiła się już do egzotycznego wyglądu Pani, która nie układa anglezów, tylko smaruje głowę wodą z cukrem, sczesuje włosy do tyłu i spina je w kok na karku. Robi to sama albo pomaga jej czarna pokojówka Tituba, która przybyła z Państwem z kolonii. Nikomu innemu Pani nie pozwoliłaby się nawet dotknąć; często Jan Zygmunt natyka się na nie, jak pochylone ku sobie szepczą w gardłowej francuszczyźnie. Nie podoba mu się to. On sam zapomniał, jak pachnie ciało jego żony za uchem, pomiędzy piersiami, a schylona Czarna swobodnie wdycha ten zapach… Trójka dzieci i basta! – powiedziała swego czasu hrabina mężowi. Wydaje się jej, że jest dobrą matką, ale to nieprawda. Brakuje jej cierpliwości, brakuje czasu na cierpliwość.

 

Nikt z sąsiadów jednak nie powiedziałby, że Jabłonny Sad jest nieszczęśliwym dworem. Raz do roku wszyscy w okolicy dostają zaproszenie na szczególną biesiadę. Berlinki oraz zwyczajne wozy parkują w rzędach przed dworkiem o czarnych drzwiach, ciemnych okiennicach, którego jedną ścianę zarasta purpurowe dzikie wino. Tymczasem w kuchni czyni się ostatnie przygotowania, a Paulette w sypialni na piętrze pilnuje, by bliźniaczki zmówiły pacierz i w białych płóciennych koszulkach poszły spać. Ich starszy brat z sypiącym się już wąsem przyjechał w odwiedziny ze szkoły (kształci się w Warszawie), oczywiście pozostaje na wieczerzy. Paulette pochyla się, śniadą dłonią przytrzymując szpilki w koku, całuje bliźniaczki na dobranoc. „One nigdy już nie zaznają takiego szczęścia jak teraz, gdy są dziećmi”, myśli sobie, patrząc, jak córki odpływają w sen. Później spryskuje się wodą kolońską, pudruje i rusza u boku męża przywitać gości. Mężczyźni ją adorują – to nic nowego.

 

Błądzi wzrokiem po brodatych twarzach, ocenia kobiece fryzury, wpięte w nie perły, wczesane – u panien – białe wstążki. Dziewczęta i adoratorki mrocznego Teodora Floriana. Wzdycha. Mąż prosi do stołu. Ramiona kobiet drżą, chłód przenika pod bufiaste rękawy. 

Mężczyźni pokrzykują:

– Obudź się, obudź, indyku panie, zaraz się zacznie twe spożywanie. Obudź się, pijany indyku, obudź się w strachu i krzyku. Kucharze otwierają z trzaskiem drzwi jadalni, wnoszą indora na tacy – jak na tarczy. Roznosi się zapach pieczystego. Szyja i fragment piersi ptaka nie są oskubane, mokre od stopionego lodu, blade korale lekko się trzęsą, białka oczu zasnuwają się mgłą.

 

Oprócz gości tę procesję potraw i dodatków obserwuje z zapartym tchem rozespana bliźniaczka, która ukryła się pomiędzy kredensem a uchylonymi podrzędnymi drzwiami. Sparaliżowany, na wpół usmażony indyk budzi się, nim zajmie swe miejsce na stole. Krzyczy agonalnie. Nie zabrudzi stołu kałem, bo wcześniej przepłukano mu jelita wodą. Ta śmierć, trwająca przecież chwilę, dłuży się w nieskończoność. Jakaś kobieta klaszcze, inna mdleje. Indykowi staje serce, głowa opada jak zwiędnięty kwiat. Na to ugięcie, więcej mówiące niż wrzask, bliźniaczka wyskakuje z kryjówki.

 

– Anno Konstancjo?! Józefino Mario?! – Matka unosi się znad stołu.

– Nie rozróżniasz ich, Paulette? – pyta sąsiadka. Jest ciekawska.

– Wiązałam im różnokolorowe wstążki na nadgarstkach, ale szybko nauczyły się na nie zamieniać.

– Ach, tak – kobieta cmoka z udawanym współczuciem.

– Wiem, jak je rozróżnić, mamo – odzywa się Teodor Florian.

– Jak? – hrabia bierze nożyce do mięsa.

– Po zapachu. Rozróżniam je po zapachu.

Chuda i długonoga jak źrebię dziewczynka wybiega z jadalni; dalej słychać tylko jej głuche kroki na dębowych schodach prowadzących na piętro. Jej samej to tupanie wydaje się niezwykle ciche, bo serce tak głośno bije. Zagłusza wszystko z wyjątkiem smutku wcielonego w indyczy krzyk. Będzie ją budził w nocy. Jest młoda i pewnie dlatego wydaje jej się, że poczucie istnienia – własnej odrębności – przychodzi z melancholią. Do augustiańskiego „Jestem, więc Bóg istnieje” oraz kartezjańskiego „Myślę, więc jestem” jedenastolatka dokłada „Cierpię, więc istnieję”. 

 

Długa szyja, czarna grzywa, kościste łokcie i kolana, piersi ostatnio nabrzmiewające wokół drobnych sutków. Z gardła nocnego ptaka wyrywa się pisk, kiedy dostrzega przed sobą ducha. W ciemności uderza wyciągniętymi obronnie rękoma – jak ci, którzy odruchowo kryją głowę przed lecącym głazem.

Tafla lustra wytrzymuje cios małych piąstek, a jego zimno – nawet teraz, w upalnym maju – ocuca ją. Trzeźwi. Przygląda się sobie. Ciemnej buzi z oczami jak guziki; guziki, które we wczesnym dzieciństwie tak lubiła gryźć (jej bliźniaczka – nie). Pieprzyk, który w rzeczywistości nosi nad prawą powieką, spogląda na nią z lewej strony. „Siostra ma identyczny”, myśli. Jej obecność zaczyna przybierać konkretny kształt. Coś się przebudziło. Dziewczynka drży z podniecenia. „Jakie jest moje miejsce w świecie? Nawet jeśli całym światem jest Jabłonny Sad?”

 

Materiał jak wąż ociera się o czarną boazerię. Dłoń dotyka ruchliwej łopatki. Jakaś inna ręka.

W odbiciu pojawiają się bliźniaczki.

– To ty?

– To ja.

Przepis jest tajemnicą przypominaną oględnie, acz cynicznie: jak dykteryjka o Parsifalu i Świętym Graalu. By nie pozwolić pojąć, ale i nie dać zapomnieć…

Z ptaków musi to być indyk, bo ma najsilniejsze serce. Wraz z nim do gospodarstwa sprowadza się lód, bryły zakopuje w piwnicy. Indyka pasie się ziarnem. To królewski ptak. Pasują do niego: borówki, żurawina, pieczone jabłka. Oprócz lodu potrzebny jest piec, który ma dobry ciąg, nawet gdy jest otwarty.

 

Kiedy przychodzi odpowiedni czas, upija się indyka ciężkim czerwonym winem, które sprowadza nań nieprzytomny sen bliski śmierci. Oczywiście nie można przesadzić – śmierć indyka na tym etapie jest błędem. Tylko magik, a nie zwykły kucharz, potrafi śpiącego ptaka oskubać i wypatroszyć tak, by nie uszkodzić obiegu płucnego, który dodatkowo karmi mózg i serce. Mózg i serce chłodzone są kawałkami lodu; lód trzeba wymieniać często, by odpychał żar z wnętrza pieca, chronił przed nim głowę ptaka. Opieka się go częściami. Jeszcze śniąc, wjeżdża na stół. Tu Państwo budzą go śpiewem.

 

Otwiera oczy sparaliżowany, usmażony, martwy. Indyk Łazarz. Podobno ten strach, ta trwoga agonii przenika mięso, nadając mu niepowtarzalny smak. Srebrna szpilka wbita przez gospodarza w miejsce, gdzie czaszka łączy się z kręgosłupem, kończy ten niegodny cud.

 

Jedzcie i pijcie, oto ciało moje.

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje