Kiedy nagle psuje się nasze zdrowie, kiedy pilnie musimy skorzystać z pomocy medycznej, kiedy ulegniemy wypadkowi, wierzymy, że na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej uzyskamy niezbędną pomoc. Nie myślimy jednak, co stanie się później. Czy nasze życie będzie takie, jak dotychczas? Czy rzeczywiście dostaniemy „drugą szansę"? Daniela Lamas, lekarka pracująca na OIOM-ie, postanowiła to zbadać. Sprawdziła, co stało się z ludźmi, którym medycyna przedłużyła życie.
Robimy wszystko, co w naszej mocy to pełna refleksji opowieść o tym, że lekarz jest czasami tak samo bezbronny wobec przeznaczenia jak chory pacjent. I choć OIOM, jak przyznaje Daniela Lamas, to miejsce, gdzie nowoczesne technologie wygrywają z biologią, to pewnych spraw po prostu nie da się przeskoczyć, pewnych słabości naszego organizmu nie da się pokonać – bo jak przekonać płuca, aby pracowały lepiej, gdy są już tak słabe, że nie potrafią samodzielnie oddychać? – pisze dr Adrianna Michalewska w naszej redakcyjnej recenzji tej książki. W ostatnich tygodniach przedstawialiśmy Wam jej premierowe fragmenty. Dziś czas na ostatni spośród nich:
Faktem jest, że zdecydowana większość pacjentów zmuszonych do korzystania z respiratora z powodu zapalenia płuc albo nasilenia się objawów rozedmy płuc wraca do siebie na tyle szybko, że już po kilku dniach mogą oddychać o własnych siłach – i wtedy usuwamy rurkę. Ale nie jest to regułą. Zdarza się, że mijają kolejne dni, a pacjent nadal nie radzi sobie z samodzielnym oddychaniem. Rurka, którą umieszczamy w ustach, to rozwiązanie tymczasowe, a do tego na tyle nieprzyjemne, że chory często potrzebuje dużych ilości środków przeciwbólowych i uspokajających, żeby jakoś znieść jej obecność. Ale to nie wszystko – po kilku tygodniach rurka może uszkodzić struny głosowe. Dlatego po upływie 14 dni zaczynamy rozważać wykonanie tracheotomii. Pacjent poddany takiemu zabiegowi może po jakimś czasie nabrać sił i zacząć samodzielnie oddychać oraz przyjmować pożywienie. Dlatego ci sami chirurdzy, którzy wykonują tracheotomię, często tego samego dnia przeprowadzają drugi zabieg, polegający na wykonaniu nacięcia na żołądku i wprowadzeniu do środka rurki, przez którą pacjentowi podawane będzie pożywienie. W żargonie lekarskim nazywamy ją „peg” (od percutaneous endoscopic gastrostomy – przezskórnej gastrostomii endoskopowej). Oba słowa tak często występują w duecie, że nauczyliśmy się wypowiadać je jednym ciągiem – jako „trach i peg” lub, o czym dowiedziałam się niedawno, skrócone do jednej sylaby: „treg”.
Oba zabiegi mogłyby zostać potraktowane jako punkty graniczne i skłonić do zadania pytania, do czego posunie się pacjent, na jaki kompromis gotów jest pójść, byleby jeszcze trochę pożyć, ale z własnego doświadczenia wiem, że rzadko rozpatrujemy je w takich kategoriach. Jak to zwykle bywa, z żoną pacjenta, którego przypadek chcę teraz przytoczyć, oraz ich synem spotkałam się w małej, pozbawionej okien salce konferencyjnej poza OIOM-em. Wytłumaczyłam, jak wygląda sytuacja.
Czy mamy jakiś wybór? – chciała wiedzieć jego żona. Pokrótce opowiedziała mi o swoim mężu. Był aktywnym członkiem swojej społeczności wyznaniowej. Choć miał już 80 lat, był duszą towarzystwa, jednym z tych ludzi, którzy tańczą na stołach.
Odpowiedziałam, że tak, ma wybór. Możemy go odłączyć od respiratora.
Czy to go nie zabije? – zapytała.
Niewykluczone – odparłam. Był bardzo słaby i każda, choćby najkrótsza próba wyłączenia maszyny powodowała u niego przyspieszenie i spłycenie oddechu. – Dopilnujemy, żeby nie odczuwał dyskomfortu.
A jeśli zdecydujemy się na zabieg, to czy kiedyś usuniecie mu tę rurkę?
Na to liczymy. Ale trudno powiedzieć na pewno.
Może powinnam była zachować się inaczej. Podczas rozmów na takie tematy z krewnymi pacjentów, Judith Nelson, nowojorska lekarka i badaczka specjalizująca się w intensywnej terapii i opiece paliatywnej, posługuje się określeniem „ciężka choroba przewlekła”. Tłumaczy, że prognozy dla takich schorzeń są gorsze niż w przypadku nowotworu. Mało kto słyszał w swoim życiu to określenie, a kiedy ono pada, zaczynamy myśleć w kategoriach wykraczających poza pojedyncze zabiegi i niejasny stan przeobraża się w diagnozę. Nie chcę zniechęcać krewnych do inwazyjnych zabiegów, a jedynie wytłumaczyć, jak może wyglądać życie pacjenta, aby podejmując decyzję – nie tylko tę dotyczącą przeprowadzenia tracheotomii, ale też wszystkich kolejnych wyborów, tych większych i tych mniejszych – dysponowali kompletną wiedzą i realistycznymi prognozami.
Ludzie chcą próbować, nawet jeśli szansa sukcesu jest niewielka, a ja ich w tym wspieram – powiedziała mi. – Pytanie brzmi, jak zagwarantować pacjentom najlepsze, co intensywna terapia ma do zaoferowania, łącznie z nadzieją na poprawę stanu zdrowia, a jednocześnie ochronić ich przed smutnym końcem.
Kiedy następnego ranka odwiedziłam salę tego pacjenta, jego żona poinformowała mnie, że podjęli decyzję. Chcieli spróbować tracheotomii. Sala operacyjna miała akurat okienko i jeszcze tego samego popołudnia chory wrócił do siebie z trachą i pegiem.
W trakcie weekendowego dyżuru na RACU, którego rytm wyznaczała lektura kolejnych stron tekstów i wyprawy do kanciapy po ciasto kawowe, wielokrotnie analizowałam w myślach naszą rozmowę. Z tego, co słyszałam, mój pacjent nadal leżał na OIOM-ie, zmagając się z poważnym zapaleniem płuc. Gdyby udało mu się wygrać walkę z infekcją, najprawdopodobniej również trafiłby na RACU, gdzie spotkałabym go przy okazji kolejnej wizyty zarobkowej. Ale co później? Zastanawiałam się, czy jego żona wiedziała (o ile to w ogóle możliwe), na co się decyduje, gdy podpisywała zgodę na tracheotomię. To samo tyczyło się wszystkich pacjentów oraz ich krewnych, których wprowadziłam do świata rurek intubacyjnych i respiratorów. Pytanie brzmi, czy gdyby zdawali sobie sprawę z konsekwencji, wybraliby inaczej.
Jeśli chcecie poznać inne opowieści z OIOM-u, książkę Danieli Lamas kupicie w popularnych księgarniach internetowych: