Niektóre spektakle sceny alternatywnej zaskakują, bywają bowiem ciekawsze niż te, które prezentowane są na scenie głównej – to jeden z wniosków trzeciego i czwartego dnia Międzynarodowej Konferencji Tańca Współczesnego i Festiwalu Sztuki Tanecznej.
Szczególnie, jeśli przygotowuje je wywodząca się z Tajwanu grupa Out To. Pisaliśmy już o spektaklu „Puzzle the Puzzle” prezentowanym w księgarni Suplement. Czwartego dnia festiwalu grupa potwierdziła swą doskonałą formę przedstawieniem „The Suitcase” („Walizka”). Początkowo widzom wydaje się, że znajdują się na dworcu kolejowym. Kilkoro ludzi biega z bagażami, jakby gorączkowo czegoś poszukując. Ktoś przemawia, lecz jego głos stopniowo milknie, aż w końcu staje się zupełnie niesłyszalny. Coraz głośniejsza staje się za to muzyka, potęgująca nastrój zagrożenia. Wszyscy orientują się, że oto stają w obliczu Zagłady. W kolejnych scenach oglądamy różne zachowania więźniów obozu koncentracyjnego, widzimy, jak główna bohaterka opowieści, mała dziewczynka, stara się pogodzić z losem, oswoić przestrzeń. Widzimy jej zabawy, których tematyka obraca się wokół życia szczęśliwej, normalnej rodziny. Widzimy jej marzenia i najgoręcej skrywane pragnienia. W walizeczce bowiem dziewczynka skrywa podświetlany model domku z ogródkiem, w którym mieszkają rodzice wraz z córką i jej pieskiem. To właśnie częste oglądanie tej scenerii, powracanie do świata marzeń, marzeń o szczęśliwym życiu, daje dziewczynce siłę, by przetrwać. Jednak w obliczu tragedii, w obliczu dramatycznej rzeczywistości obozu koncentracyjnego pragnienia zdają się pękać jak przekłuty balon, wydają się banalne, przepełnione kiczem, ale też – kompletnie nierealne. Obozowi funkcjonariusze próbują odebrać dziewczynce walizkę, a wraz z nią – siłę, by śnić. Tyle, że marzeń odebrać się nie da. Dziecięce marzenia oddziałują również na bliskich dziewczynki, na tych, którzy dzielą jej los. To one dają nam nadzieję, siłę, by trwać i żyć nawet w najtrudniejszych warunkach. To właśnie nadzieja pozwala nam nawet umierać w spokoju. W kontekście ostatnich scen jasne wydaje się, że w pierwszej scenie bohaterowie poszukiwali po prostu nadziei, nawoływali do tego, by marzyć. Mimo, że widzowie nie potrafili rozszyfrować treści ulotek rozdawanych przez jedną z bohaterek spektaklu (co zresztą było zabiegiem celowym), łatwo się zorientować, że był to również manifest człowieka, który potrafi marzyć i któremu marzenia dają siłę do dalszego działania.
Choć z pozoru przedstawienie Out To wydaje się banalne, to jednak zostaje opowiedziane w tak znakomity sposób, ubarwione jest taką ilością świetnych zabiegów reżyserskich, że nie tylko nie razi czy nie nudzi, ale wręcz wydaje się dotychczas jednym z najciekawszych wydarzeń festiwalu. Świeżość ujęcia, nowatorstwo formalne, dobra (choć może nieco zbyt patetyczna momentami muzyka) sprawiają, że całość wydaje się o wiele bardziej interesująca, niż wiele spośród zrealizowanych dotychczas przedstawień o Zagładzie. Warto również zwrócić uwagę na scenerię jednego z niższych poziomów Elektrociepłowni Szombierki, brudną, szarą, zniszczoną i napawającą grozą, która doskonale uzupełniała spektakl. Świetnym pomysłem okazały się również prezentacje multimedialne, wyświetlane bezpośrednio na walizkach.
Z kolei na scenie głównej trzeciego i czwartego dnia festiwalu dominowali twórcy pochodzący z Półwyspu Iberyjskiego. We wtorek Andre Gingras i teatr Korzo Producties zaprezentował spektakl „Hypertopia”. Tytułowy neologizm zgodnie z intencją twórców należy tłumaczyć jako połączenie słów „utopia” (wizja idealnego świata i człowieczeństwa) oraz angielskiego terminy „hyperopia”, oznaczającego dalekowzroczność. I właśnie o indywidualnych marzeniach o przyszłości gatunku ludzkiego odnosił się spektakl Gingrasa. Łącząc ruch aktorów oraz prezentację multimedialną reżyser opowiadał o tym, że każdy z nas marzy o tym, by wszyscy ludzie byli podobni do niego samego. By wyznawali te same poglądy, by wyglądali tak samo, zachowywali się tak samo, by niczym się od siebie nie różnili. Podobną wizję roztaczają fanatycy religijni – w tym również ci wywodzący się ze świata muzułmańskiego. Gingras udowadnia, że każda forma fanatyzmu jest zła. Ale też – że wszyscy przesiąknięci jesteśmy nie całkiem uświadomionym rasizmem, który wyraża się w bardzo wielu prozaicznych sytuacjach. Na przykład, gdy opowiadamy dowcipy (niezależnie od tego, czy są to dowcipy o Polakach, Niemcach, muzułmanach czy Żydach), utrwalamy stereotypy i pokazujemy, że tak naprawdę w pewnym sensie w nie wierzymy i że śmianie się z innych (niekoniecznie z nas samych), upokarzanie innych ras jako z definicji gorszych, nadal nas bawi. Pokazały to reakcje publiczności – choć bowiem twórcy starali się napiętnować takie zachowania, publiczność śmiała się z opowiadanych przez nich dowcipów. Inną formą ujawniającego się bezpośrednio „podskórnego” rasizmu okazują się również wspomniane w spektaklu ekscesy w bazie Guantanamo na Kubie, okrucieństwo obchodzenia się z więźniami innego wyznania (w tym także zdjęcia ukazujące upokorzonego Saddama Husseina), pobicia osób o innym kolorze skóry na ulicach czy nawet – tu zaskoczenie – rozgrywki sportowe. Przecież w gruncie rzeczy często zaczynamy od kibicowania własnemu rodakowi, następnie – obywatelowi sąsiedniego kraju, człowiekowi tego samego wyznania czy koloru skóry. Wszyscy jesteśmy rasistami i każdy wyraz odmienności nas niepokoi. Dążymy do osiągnięcia ideału, którym jest realizacja postulatów w gruncie rzeczy rasistowskich. Wszyscy uważamy, że jesteśmy idealni i że wszyscy powinni być tacy, jak my. Tymczasem rzeczywistość jest zupełnie inna. Nasze podświadome marzenia doskonale oddaje jedna z prezentacji multimedialnych pokazywanych w tle – rząd identycznych żarówek. Tę samą problematykę poruszał oscarowy film „Crash”, w którym opowiadano o problemie narastających napięć społecznych na tle rasowym, raczej dotychczas pomijanym milczeniem.
Aktorzy Andre Gingrasa robią wszystko, by nie znużyć widzów. W „Hypertopii” wspomniane już prezentacje multimedialne przeplatają się z tańcem, w który wplecione zostają elementy sztuk walki. Brutalne bicie się nawzajem miesza się z opowiadaniem dowcipów o przedstawicielach poszczególnych ras. Wszystko to sprawia, że przedstawienie Gingrasa nie nuży, a ogląda się je, z niecierpliwością oczekując dalszego ciągu.
Nieco gorzej z podtrzymywaniem napięcia poradziła sobie Karina Kordova w spektaklu „Karolina”, zrealizowanym w ramach Laboratorium Choreograficznego Śląskiego Teatru Tańca. W jednej z pierwszych scen aktorka przechodzi po wąskim i długim podwyższeniu przypominającym nieco wybieg dla modelek w wielkich salonach mody, jak gdyby wystawiając samą siebie na ocenę widowni i świata. Tyle, że nota – również ta, którą sama sobie wystawia - jest negatywna. To, że nie przystaje do społeczeństwa, że nie jest akceptowana, lubiana, że nie całkiem podoba się swemu otoczeniu, sprawia jej ból. Postanawia więc się zmienić. Pragnąc zaspokoić oczekiwania społeczne i zmieniając się zgodnie z nimi, traci jednak własną tożsamość, traci to wszystko, co czyniło ją wyjątkową. Owszem, w jej psychice pojawiają się zupełnie nowe instynkty, potwory, o których istnieniu dotychczas nie wiedziała, ale przestała być sobą. Nadal jednak nie akceptuje sama siebie. Aktorka zmienia swój wygląd, zmienia przestrzeń wokół siebie, ale nie przynosi to żadnej zmiany. Nadal wewnątrz niej pozostaje dojmująca pustka. Co gorsza, nie sprawia to też sposobu postrzegania jej przez świat. Ponownie wystawia się na publiczną ocenę – tym razem oczekując reakcji publiczności. Widzowie początkowo nie orientują się, że to już koniec spektaklu – a ich długie milczenie ma zastąpić jakikolwiek komentarz. Spóźnione oklaski przestają już należeć do przestrzeni przedstawienia, są już poza nim.
Spektakl Kordovy opowiada o poszukiwaniu własnej tożsamości, o rozbieżności, między sposobem postrzegania nas przez samych siebie, a tym, jak postrzegają nas inni. To też opowieść o tym, że sposób zachowania, wygląd zewnętrzny, gestykulacja, sposób organizowania przestrzeni wokół siebie mogą się zmienić, ale nie wypełni to naszej wewnętrznej pustki. To interesujące przedstawienie, choć momentami (mimo, że trwa tylko ok. 30 minut) może wydawać się nużące. Aktorka bowiem kilkakrotnie powtarza tę samą sekwencję ruchów, zmieniając za każdym razem jedynie jeden element ubrania i nieco przestawiając sprzęty. Muzykę stanowią monotonne, wywołujące niepokój dźwięki, które jednak nie układają się w żadną linię melodyczną. Stąd też spektakl budzić może skrajne reakcje – od wielkiego zachwytu formalną ascezą i prostotą środków, aż po całkowite odrzucenie.
Zdecydowanie na jego tle odcinało się drugie przedstawienie środowego wieczoru – „Ogród rozkoszy” teatru Companhia de danca de almada” z Portugalii w choreografii Rity Galo. Spektakl ma być przede wszystkim luźną interpretacją teatralną obrazu Hieronima Boscha pod tym samym tytułem. Ale to również opowieść o rozbieżności między rzeczywistością, w której żyjemy, a światem naszych pragnień, w którym chcielibyśmy żyć oraz światem fobii i lęków. Podobnie jak w tryptyku Boscha, w przedstawieniu również wyróżnić można 3 odrębne segmenty. Aktorzy opowiadają o tym, jak często wydaje nam się, że żyjemy już w świecie idealnym – gdy wszystkie plany idealnie udaje się realizować, a los zdaje się nam sprzyjać, w który nagle wkracza materializacja naszych fobii w postaci światowego terroryzmu, brutalności, agresji. Artyści ukazują też prawdopodobnie 3 sfery naszej seksualności, które symbolizować mogą 3 rodzaje tańca – towarzyski, balet czy taniec w rytm współczesnej muzyki techno/metal/punk. Seksualność harmonijna obok niekontrolowanej, brutalnej i pozornie wstrętnej. Ale to tylko pozory – w praktyce bowiem najczęściej wszystkie te sfery wzajemnie się przenikają, a bliskość cielesna jest wartością samą w sobie, niezależnie od formy jej manifestacji, ponieważ wielu niesie możliwość doświadczenia transcendencji. Równie dobrze jednak spektakl Rity Galo można rozumieć jako opowieść o tym, że świat obrazów Boscha i świat, w którym żyjemy, choć z pozoru zupełnie odmienne, tak naprawdę są bardzo sobie bliskie. Niezależnie od epoki, w której żyjemy, pozostajemy przede wszystkim ludźmi i jako tacy jesteśmy sobie bardziej bliscy niż myślimy.
„Ogród rozkoszy” to przedstawienie mocno zróżnicowane pod względem formalnym, choć pozostaje ono teatrem tańca w formie czystej – nietkniętej uzupełnieniem o prezentację multimedialną. Artyści mieszają w nim elementy baletu, tańca klasycznego, towarzyskiego czy współczesnego. To przedstawienie miejscami rewelacyjne pod względem estetycznym – cudowne są sceny, w których wśród dymu, w obliczu zagrożenia para aktorów wykonuje piękny, pełen erotyzmu taniec miłości. Piękne są również imitujące fotograficzne migawki pozy przyjmowane przez aktorów w jednej z ostatnich scen. Szybkie tempo spektaklu, dynamika poszczególnych scen sprawiają, że to jeden z najbardziej porywających spektakli festiwalu.