Bernard Cornwell. Uwielbiany na całym świecie - w tym w Polsce - autor znakomitych powieści historycznych. Pisarz, który potrafi łączyć sprawne ukazywanie wydarzeń znanych z historii z wciągającą fabułą. Mistrz budowania napięcia. Już 26 czerwca 2012 ukaże się jego nowa powieść - Panowie północy. Dziś publikujemy przedpremierowe fragmenty książki.
Jest rok 878. Anglosasi króla Alfreda wyparli wikingów z Wessexu. Uhtred, bohater zwycięskiej bitwy, decydującej o losach królestwa Zachodnich Sasów, wyrusza na północ Brytanii. Chce pomścić przybranego ojca, przed laty zdradziecko zamordowanego przez zaprzysięgłego wroga, hardego duńskiego jarla Kjartana Okrutnego.Krainy Północy pogrążają się w chaosie wojny domowej. Uhtred, zebrawszy nieliczną drużynę, sposobi się do starcia z nieprzyjacielem kryjącym się za murami niezdobytej twierdzy Dunholm. Jednak los szykuje dla niego wiele niespodzianek minie dużo czasu, nim zemsta zostanie dopełniona, a walka o rządy nad ziemiami Północy wygrane.
Panowie północy to pasjonująca historia osadzona w realiach wczesnośredniowiecznej Anglii, kraju podzielonego na wiele państewek, rozdzieranego wojnami, gnębionego najazdami wikingów i Szkotów.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Król w kajdanach
Łaknąłem ciemności. Owej letniej nocy półksiężyc płynął po niebie, wzbudzając mój niepokój, ilekroć jego świetlista tarcza wyłaniała się zza chmur. Pragnąłem mroku.
Niosłem dwie skórzane sakwy na szczyt niewielkiego wzniesienia, wyznaczającego północną granicę ziem. Moich ziem. Posiadłość zwała się Fifhaden. Król Alfred nadał mi ją za zasługi, które oddałem mu pod Ethandun – na rozległym, zielonym wzgórzu, gdzie rozgromiliśmy armię duńską. Wyrosły tam naprzeciw siebie dwa mury tarcz, a wraz z końcem bitwy Alfred na powrót stał się prawdziwym królem. Duńczycy zostali pokonani, Wessex był ocalony. Śmiem twierdzić, że to zwycięstwo kosztowało mnie dużo więcej niż pozostałych. Moja kobieta zginęła, przyjaciel poległ, a grot nieprzyjacielskiej włóczni rozpłatał moje prawe udo. Fifhaden miało być dla mnie zadośćuczynieniem poniesionych strat.
„Pięć hide ” – to właśnie oznacza nazwa Fifhaden. Pięć hide’ów! Spłachetek ziemi, ledwie wystarczający do wyżywienia czterech rodzin niewolnych, którzy go uprawiali, strzygli owce i zastawiali sieci na ryby w rzece Kenet. Innym wojownikom przyznano rozległe majątki, a Kościół otrzymał wielkie, zasobne knieje i żyzne pastwiska. Mnie w udziale przypadło marne pięć hide’ów. Nienawidziłem żałosnego Alfreda, świętoszkowatego władcy, który skąpił mi zaufania, ponieważ nie byłem chrześcijaninem i pochodziłem z północy, ale przede wszystkim dlatego, że to mnie zawdzięczał zwycięstwo pod Ethandun, że dzięki mnie odzyskał królestwo. W podzięce za tę przysługę król mianował mnie panem Fifhaden. Bękart.
Zaniosłem dwie sakwy na łagodny pagórek, porośnięty wyskubaną przez owce trawą. Okolica usiana była szarymi głazami, które połyskiwały srebrzyście, gdy na poły przesłonięta twarz księżyca wychylała się zza postrzępionych chmur. Przykucnąłem za potężnym kamieniem. Obok przyklękła Hilda.
Była moją kobietą. Wcześniej pędziła żywot zakonnicy w Cippanhamm, lecz Duńczycy, zająwszy gród, zrobili z niej dziwkę. Teraz była ze mną. Czasem, w nocy, słyszałem jej modlitwy – rozpaczliwe, przerywane łkaniem litanie. Spodziewałem się, że prędzej czy później dziewczyna wróci do swojego boga, lecz póki co, to u mnie znajdowała pocieszenie.
– Na co czekamy? – spytała.
Przytknąłem palec do ust. Hilda patrzyła na mnie bacznie. Miała szczupłą, pociągłą twarz, z której wyzierały wielkie, pytające oczy. Spod okalającej jej głowę chustki wymykały się złote kosmyki. Uznałem, że marnowała się jako mniszka. Alfred, ma się rozumieć, pragnął, by powróciła do klasztoru. Dlatego właśnie ją przygarnąłem. Ażeby uczynić wbrew temu bękartowi.
Odczekałem dłuższą chwilę, upewniając się, że nikt nas nie obserwuje. Nie wydawało się to wielce prawdopodobnym, gdyż ludzie niechętnie opuszczają domostwa nocną porą, gdy po ziemi grasują przerażające istoty. Hilda ściskała krucyfiks w dłoniach, lecz ja byłem spokojny. Od dziecięcych lat uczyłem się kochać mrok. Jam jest niczym sceadugenga, Kroczący Cień, jeden z budzących ludzki strach demonów nocy.
Przekonawszy się, że oprócz nas na wzgórzu nie ma żywej duszy, dobyłem Żądło Osy, krótszy z moich mieczy, i jego ostrzem wyciąłem w darni czworokąt, który odłożyłem na bok. Zacząłem pogłębiać dół, przesypując ziemię na rozłożony płaszcz. Ostrze raz po raz uderzało w kredową skałę i tkwiące w niej krzemienie. Wiedziałem, że klinga się wyszczerbi, ale nie przerywałem pracy, póki jama nie była wielkości pochówku dla dziecka. Na dnie ułożyliśmy sakwy. Stanowiły one mój skarb. Znajdowało się w nich srebro i złoto, cały majątek, jaki zdołałem zgromadzić, a który w drodze byłby mi zbytnim ciężarem. Posiadałem tylko pięć hide’ów ziemi, dwa miecze, kolczugę, tarczę, hełm, konia i chudą zakonnicę. Nie miałem ludzi, którzy pod moją nieobecność strzegliby skarbu, dlatego zdecydowałem się go ukryć. Zatrzymałem jedynie kilka sztuk srebra, resztę grzebiąc w jamie. Zasypaliśmy dół, udeptaliśmy ziemię i umieściliśmy darń na swoim miejscu. Poczekałem, aż księżyc wyjrzy zza chmur i przyjrzawszy się uważnie łące, uznałem, że nikt nie odkryje, iż gleba została naruszona. Zapamiętałem odległość kryjówki od pobliskich kamieni. Wiedziałem, że pewnego dnia, kiedy będę w stanie zadbać o mój skarb, wrócę po niego. Hilda stała nieruchomo, wbijając wzrok w miejsce, gdzie pogrzebaliśmy sakwy.
– Alfred mówi, że jesteś przypisany do tej ziemi – powiedziała.
– Alfred może naszczać sobie do gardła – odparowałem. – Najlepiej, gdyby bękart się przy tym udławił i zakończył żałosny żywot. – Nie zanosiło się na to, by król miał cieszyć się długim życiem, był bowiem nader chorowity. Liczył sobie wówczas dwadzieścia dziewięć wiosen, o osiem więcej niż ja sam, lecz wyglądał na pięćdziesiąt. Nie sądzę, by ktokolwiek spodziewał się, by przeżył więcej niż kilka zim. Podstarzały władca wciąż narzekał na bóle brzucha i biegał do dołu kloacznego, albo trząsł się w febrze.
Hilda przesunęła dłonią po przykrywającej skarb trawie.
– Czy to oznacza, że wrócimy kiedyś do Wessexu? – Zapytała.
– Znaczy to tyle – odparłem – że z bogactwem w sakwie nie należy podróżować po kraju pełnym nieprzyjaciół. Tutaj skarb będzie o wiele bezpieczniejszy. Jeśli przeżyjemy, wrócimy po niego. Gdybym zginął, sama po niego przyjedziesz. – Dziewczyna nic nie odrzekła. Ziemię, która pozostała na płaszczu, przenieśliśmy na brzeg rzeki i wrzuciliśmy do wody.
Z nadejściem świtu dosiedliśmy koni i ruszyliśmy na wschód. Wybieraliśmy się do Londynu, gdzie początek biorą wszystkie drogi. Prowadziło mnie przeznaczenie. Był rok osiemset siedemdziesiąty siódmy. Miałem dwadzieścia jeden lat i byłem święcie przekonany, że mieczem wywalczę sobie cały świat. Ja, Uhtred z Bebbanburga, człowiek, który uśmiercił Ubbę Lodbroksona na morskim brzegu, a pod Ethandun pokonał Sveina z Białego Konia – jednym słowem, wojownik, dzięki któremu Alfred odzyskał królestwo. Nienawidziłem Alfreda, toteż opuszczałem jego ziemie. Moją ścieżką była ścieżka miecza, która miała zaprowadzić mnie w rodzinne strony. Zmierzałem na północ.
Londyn to najwspanialsze miasto w całej Brytanii. Odkąd pierwszy raz ujrzałem to miejsce, nie mogłem oprzeć się urokowi na pół zniszczonych budowli i gwarliwych ulic, jednak tym razem pozostałem tam z Hildą tylko dwa dni. Zatrzymaliśmy się w saskiej gospodzie w nowym mieście, na zachód od rozpadających się rzymskich murów. Gród należał podówczas do Mercji i obsadzony był duńskim garnizonem. W przepełnionych tawernach nad kuflami ale zasiadali kupcy i właściciele statków, głównie cudzoziemcy. Jeden z nich imieniem Thorkild zgodził się zabrać nas do Northumbrii. Przedstawiłem się jako Ragnarson. Duńczyk przyjął to do wiadomości, nie zadając zbędnych pytań.
Przystałem na jego warunki. Wręczyłem mu dwie srebrne monety, dodatkowo przyrzekając zasiąść do jednego z wioseł. W moich żyłach płynęła saska krew, lecz władałem językiem rozmówcy jak własnym, wychowałem się bowiem wśród Duńczyków, więc Thorkild uznał mnie za krajana. Mój znakomity hełm, kolczuga i dwa miecze zdradzały wojownika. Kupiec przypuszczał zapewne, iż ma przed sobą jednego ze zbiegów z pokonanej armii, lecz chyba niewiele go to obeszło. Potrzebował ludzi. Wielu handlarzy obsadzało ławki wioślarskie niewolnikami, lecz Thorkild uważał to za zbyt kłopotliwe, dlatego brał na pokład wyłącznie ludzi wolnych.
Odbiliśmy, korzystając z odpływu. Brzuch łodzi wypełniały lniane bele, olej z kraju Franków, bobrowe skórki, dziesiątki siodeł najlepszego gatunku i skórzane sakwy z drogocennymi ziołami: kminkiem i gorczycą. W miarę jak oddalaliśmy się od portu, Tamiza rozszerzała się, przechodząc w estuarium. Płynęliśmy przez Wschodnią Anglię , spowitą nieprzeniknionymi mgłami. Od początku podróży mleczne kłęby uparcie sunęły ku nam od morza, i to przez wiele dni. Kilkakroć niepogoda kazała nam stawać na kotwicy. Nawet kiedy widoczność nieco się poprawiała, nie ryzykowaliśmy oddalania się od brzegu, nie chcąc stracić go z oczu.
Zdecydowałem się na drogę morską, sądząc, że w ten sposób dotrę do domu rychlej, niż wędrując traktami. Tymczasem brnęliśmy mozolnie przez mglisty bezkres, mila za milą, klucząc wśród błotnistych mielizn, wyszukując przesmyki łączące małe zatoczki, często walcząc ze zdradliwymi pływami. Codziennie o zmierzchu cumowaliśmy lub kotwiczyliśmy łódź. Na dobitkę, po tym jak pękła nam stewa dziobowa, cały tydzień spędziliśmy unieruchomieni na jakichś zapomnianych przez bogów wschodnioangielskich moczarach. Nabieraliśmy wody szybciej, niż byliśmy w stanie ją wylewać. Chcąc nie chcąc, musieliśmy wyciągnąć statek na mulistą plażę i przeprowadzić niezbędne naprawy. Wreszcie udało nam się uszczelnić kadłub. Także wtedy aura się odmieniła.
Mgła rozeszła się i na falach zagrały słoneczne iskry. Powiosłowaliśmy na północ, podobnie jak wcześniej zatrzymując się na noc, dla wytchnienia. Napotkaliśmy kilkanaście innych jednostek, dłuższych i smuklejszych niż statek Thorkilda. Były to duńskie okręty wojenne, bez wyjątku zmierzające w tym samym co my kierunku. Odgadywałem, że wiozły zbiegłych z rozgromionej armii Guthruma wojowników, kierujących się do portów Wschodniej Anglii, a potem zapewne Danii albo Fryzji, lub też gdziekolwiek indziej, gdzie łatwiej było o łupy niż w rządzonym przez Alfreda Wessexie.
Thorkild był wysokim, posępnym mężczyzną, który, jak sam mówił, liczył sobie trzydzieści pięć lat. Długie, siwiejące włosy zaplatał w grube, sięgające pasa warkocze. Na ramionach nie nosił pierścieni mogących zaświadczyć o męstwie okazanym w walce.
– Nigdy nie paliłem się do boju – wyznał bez skrępowania. – Wychowano mnie na kupca. Całe życie param się handlem. Syna także przysposabiam do tego zajęcia, by zastąpił mnie, kiedy umrę.
– Mieszkasz w Eoferwic? – Zainteresowałem się.
– W Londynie. Ale w Eoferwic mam skład. To dobre miejsce do skupu futer.
– Czy Ricsig wciąż króluje w tamtych stronach? – Zapytałem.
Duńczyk potrząsnął głową.
– Będzie już ze dwa lata, odkąd pożegnał się z życiem. Jego miejsce zajął możny imieniem Egbert.
– Kiedy byłem dzieckiem, w Eoferwic także panował król Egbert.
– Pewnie to jego syn, jeśli nie wnuk, a może kuzyn? W każdym razie to Sas.
– Kto zatem trzyma w garści Northumbrię?
– My, rozumie się – kupiec odparł zwięźle, mając na myśli Duńczyków. Wikingowie mieli w zwyczaju nakładać korony na głowy potulnym Sasom. Egbert, kimkolwiek był, niewątpliwie należał do sfory monarchów prowadzanych na smyczy przez przybyłych z Północy zdobywców. Osadzając na tronie lokalnego wielmożę, najeźdźcy zachowywali pozory praworządności. Prawda jednak była taka, że cała władza skupiała się w rękach jarla Ivara, Duńczyka panującego nad większością ziem rozciągających się wokół Eoferwic.
– To Ivar Ivarson – uściślił Thorkild głosem przepełnionym dumą. – Jego ojcem był sam Ivar Lodbrokson.
– Znałem Ivara Lodbroksona – rzekłem.
Nie sądzę, by dał wiarę moim słowom, chociaż mówiłem prawdę. Ivar Lodbrokson był siejącym postrach wodzem. Ten przeraźliwie chudy, przypominający chodzący szkielet, gwałtowny i upiorny w gniewie wojownik przyjaźnił się z jarlem Ragnarem, w którego domu dorastałem. Brat Ivara – Ubba – zginął od mojego miecza w bitwie nad brzegiem morskim.
– Ivar jest najpotężniejszym panem w Northumbrii – wyjaśnił Thorkild – wyjąwszy dolinę rzeki Wiire. Tam rządzi Kjartan. – Ręka kupca powędrowała ku zawieszonemu na szyi młotowi Thora. – Przylgnął do niego przydomek Kjartan Okrutny – dodał – a jego syn to jeszcze większy łotr.
– Swen – mruknąłem ponuro. Swego czasu poznałem zarówno Kjartana, jak i Swena. Obaj byli moimi zaprzysięgłymi wrogami.
– Swen Jednooki – przyświadczył, krzywiąc się, Thorkild, ponownie dotykając amuletu, jakby chciał odpędzić nieszczęście, które mogło zostać sprowadzone samym wypowiedzeniem tych imion. – Na północ od nich – ciągnął – rządzi Aelfric z Bebbanburga.
Jego znałem równie dobrze. Aelfric z Bebbanburga był moim wujem. Przywłaszczył sobie należne mi ziemie.
– Aelfric? – Zdziwiłem się. Udałem, że imię to nic mi nie mówi. – Kolejny Sas?
– Owszem – potwierdził Thorkild. – Jego twierdza jest zbyt potężna, by ją zdobyć – dorzucił, wyjaśniając przyczynę, dla której saskiemu eldormanowi pozwolono władać nad częścią Northumbrii – a on nie wchodzi nam w drogę.
– Przyjaciel Duńczyków?
– Nie jest nam wrogiem – odparł. – Zasadniczo, władza skupia się w rękach trzech wielkich panów: Ivara, Kjartana i Aelfrica. Zaś co się dzieje za górami, w Kumbrii , kto wie? – Thorkild miał na myśli krainę leżącą na zachód od Northumbrii, nad Morzem Irlandzkim. – Dawniej królował tam potężny jarl – ciągnął – wołali na niego Hardkanut, lecz doszły mnie słuchy, jakoby poległ w jakiejś utarczce. A teraz? – Rzucił pytanie i wzruszył ramionami.
Tak zatem miały się sprawy w Northumbrii, królestwie rządzonym przez rywalizujących panów, z których żaden nie miał powodów, aby darzyć mnie szczególną sympatią, a dwóch uradowałoby się, widząc mnie martwym. Lecz była to kraina, którą w myślach nazywałem domem, gdzie czekał mnie do wypełnienia ważny obowiązek. Dlatego właśnie podążałem drogą miecza.
Ciążyła na mnie powinność wynikła z krwawej rodowej waśni. Wszystko zaczęło się pięć lat wcześniej, kiedy Kjartan i jego ludzie pod osłoną nocy najechali dwór Ragnara. Podpalili zabudowania, mordując każdego, kto próbował wydostać się z objęć płomieni. Ragnar był mężem, który przygarnął mnie i traktował jak własnego syna, a ja kochałem go jak ojca. Jego niegodna śmierć wołała o pomstę. Mój opiekun miał potomka, także o imieniu Ragnar, z którym łączyła mnie braterska więź, lecz Ragnar Młodszy nie mógł dokonać zemsty, gdyż był przetrzymywany jako zakładnik w Wessexie. Podążałem zatem na północ, by odnaleźć Kjartana i go zgładzić. Taki sam los czekał jego syna, Swena Jednookiego, nędznika, który pojmał córkę Ragnara w niewolę. Czy Thyra wciąż żyła? Nie wiedziałem. Wiedziałem jedynie, że poprzysiągłem pomścić Ragnara Starszego.
Często, kiedy napierałem na wiosła łodzi Thorkilda, dziwiłem się swej lekkomyślności. Wracałem w rodzinne strony, do Northumbrii, gdzie panowali moi śmiertelni wrogowie, lecz właśnie tam wiodło mnie przeznaczenie. Kiedy wreszcie ujrzałem szerokie ujście rzeki Humber, poczułem, jak wzruszenie ściska mnie za gardło.
Zbliżaliśmy się do płaskiego, błotnistego wybrzeża, majaczącego na rozmokłym horyzoncie. Płycizny oznaczone były wierzbowymi witkami, ułatwiającymi nawigację w górę niewidocznych nurtów. Pod stalowoszarą powierzchnią wody falowały palczaste algi i morszczyny. Znalazłszy się u ujścia rzeki, która prowadziła do Northumbrii, zrozumiałem, że podjąłem właściwą decyzję. Tutaj był mój dom. Nie w królestwie Alfreda, wśród żyznych pól i łagodnych pagórków. Dusiłem się w ujarzmionym przez króla i kościół Wessexie. Dopiero tutaj, pod niebem, po którym wędrują klucze dzikich ptaków, pełną piersią zaczerpnąłem rześkiego powietrza.
– To twoje rodzinne strony? – Zapytała Hilda, kiedy po obu burtach widać już było ląd.
– Moja ziemia leży na dalekiej północy – odparłem. – Tam jest Mercja. – Wskazałem południowy brzeg. – A tu zaczyna się Northumbria – wyjaśniłem, zwracając się w przeciwnym kierunku. – Tereny na północ od niej zajmują barbarzyńcy.
– Jacy barbarzyńcy?
– Szkoci – odrzekłem i splunąłem za burtę. – Zanim przybyli Duńczycy, to oni byli naszymi najgroźniejszymi wrogami. Nękali nas bezustannie, czyniąc zbrojne wypady na południe. Ich najazdy stały się rzadsze wraz z pojawieniem się ludzi Północy, którzy gnębili ich tak samo jak nas, jednak niebezpieczeństwo ze strony dzikich sąsiadów nie zostało całkowicie zażegnane.
Powiosłowaliśmy w górę Ouse, miarowo mieląc wodę w rytm intonowanej pieśni. Prześlizgując się pod pochylonymi koronami wierzb i olch, mijaliśmy łąki i leśne ostępy. Teraz, kiedy znaleźliśmy się w granicach Northumbrii, Thorkild zdjął z dziobu wyrzezaną w drewnie psią głowę, by wściekle wyszczerzony pysk bestii nie obrażał panujących na tych ziemiach bóstw opiekuńczych. Zmierzchało, kiedy sunąc pod rozmytym niebem dotarliśmy się do Eoferwic, najznaczniejszego grodu w całym królestwie, gdzie poległ mój ojciec i gdzie spotkałem Ragnara Starszego, który wychował mnie w głębokiej miłości dla walecznych Duńczyków.
Nie wiosłowałem. Nasz statek zbliżał się do miasta. Thorkild zmienił mnie po tym, jak w rytm pieśni pracy zginałem kark przez cały długi dzień. Stałem na dziobie, patrząc w snujący się znad chałup dym. Wtedy w polu widzenia pojawiło się płynące z prądem ciało wyrostka. Mógł liczyć dziesięć, najwyżej jedenaście wiosen. Był niemal nagi, jedynie jego biodra okrywały podarte łachmany. W gardle ziała rana, z której wody rzeki wypłukały całą krew. Długie, jasne włosy falowały wokół głowy topielca na podobieństwo wodorostów.
Nurt przyniósł dwa kolejne ciała, nim znaleźliśmy się na tyle blisko wałów, by dostrzec zebrane na nich liczne postaci mężczyzn z włóczniami i tarczami. Na brzegu rzeki oczekiwała nas gromada wojowników w pełnym bojowym rynsztunku. Mężczyźni czujnie się nam przyglądali. Byli w kolczugach i mieli dobyte miecze. Thorkild wydał komendę. Wiosła podniosły się i znieruchomiały. Woda ciekła z uniesionych piór. Łódź obróciła się z prądem. Usłyszałem dobiegające z miasta wrzaski.
Wróciłem do domu.