Laureen Jamison nie była w rodzinnym miasteczku od lat. Wyjechała jako nastolatka, gdy została zamordowana jej siostra Abby, a o morderstwo podejrzewano jej chłopaka Shane'a. Teraz Laureen powraca nad Zatokę Aniołów, by zaopiekować się cierpiącym na chorobę Alzeimera ojcem. Trudne przeżycia i przykre wspomnienia ożywają. Ożywa także dawne uczucie, gdy Laureen po latach spotyka Shanea. Dzieli ich jednak przeszłość i niewyjaśniona zagadka śmierci Abby, którą Shane może rozwikłać, i musi to zrobić, by Laureen znów mogła mu wierzyć. Jednak wyciąganie na światło dzienne tajemnic jest dla pewnych osób w miasteczku bardzo niewygodne.
Powieść Na cienistej plaży to kolejna książka z cyklu, którą zapoczątkowało Lato w Zatoce Aniołów. Każdy tom stanowi wprawdzie odrębną całość, warto jednak sięgnąć po nastrojowe, poruszające powieści z cyklu. Dziś, byście mogli zaznać smaku prozy Barbary Freethy, premierowo publikujemy bardzo mocny fragment, otwierający drugą książkę z serii:
Zupełnie jak wtedy drzwi wejściowe były otwarte na oścież, wszystkie światła w domu zapalone, a na ekranie telewizora wyświetlał się jakiś teleturniej. Lauren Jamison postawiła walizkę i poczuła się niezręcznie.
Od jej pobytu w domu minęło trzynaście lat, ale pokój dzienny wyglądał tak samo. Przed kominkiem stał ten sam fotel z brązowej skóry, w którym każdego wieczoru ojciec siadał, by przeczytać gazety. Była tam kanapa, na której zwijała się w kłębek jej siostra Abby, kiedy pisała swój pamiętnik, i stół przy oknie, gdzie matka z jej małym braciszkiem, Davidem, grywali w gry planszowe. Sprzęty pozostały, a ludzie odeszli. Wszyscy, poza jedną osobą.
- Tato? - zawołała. Cisza w odpowiedzi napięła jej nerwy do granic. Chciała, by ojciec się pokazał i przypomniał jej, że przynajmniej to nie jest jak przedtem. Kiedy bowiem trzynaście lat temu wróciła do domu późnym wieczorem i zastała drzwi wejściowe otwarte a światła zapalone, matka zanosiła się histerycznym szlochem. Potem już nic nie było takie samo.
Gwizdek czajnika ściągnął ją do kuchni, ale pomieszczenie było puste. Wyłączyła kuchenkę i przeszła na korytarz, by sprawdzić wszystkie sypialnie. Pokój ojca był zarzucony mnóstwem ubrań. Jedynie spłowiałe kwieciste zasłony zdradzały niegdyś potężny wpływ matki na wystrój wnętrz. Sypialnia Davida została przerobiona na biuro, które pokrywał kurz i papierzyska. Pokój na końcu korytarza należał do niej i do Abby. Drzwi były zamknięte i Lauren zwolniła kroku. Ojciec mógł przemeblować pokój, popakować rzeczy Abby w pudła i przekazać biednym, albo też pokój mógł wyglądać dokładnie tak samo, jak tamtej nocy, kiedy Abby pożegnała się z życiem. Serce zaczęło jej bić mocniej. Zapukała.
- Tato? Jesteś tam? Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, otworzyła drzwi, szybko omiotła wnętrze wzrokiem, po czym z powrotem zatrzasnęła drzwi. Dyszała ciężko. Część pokoju należąca do Abby wyglądała, jakby zatrzymał się czas. Jakby oczekiwano na jej powrót. Lauren wydała z siebie drżące westchnienie i wycofała się. Gdzie, u licha, był ojciec? Zadzwoniła do niego rano, by uprzedzić o przyjeździe. Wydawał się w całkiem dobrej formie. Jednak według sąsiadów, którzy w ciągu ostatnich trzech miesięcy wysłali do jej matki mnóstwo listów, choroba Alzheimera znacznie się posunęła. Był najwyższy czas, aby ktoś z rodziny wrócił i się nim zajął. Matka odmówiła. Rozwiodła się z Nedem Jamisonem jedenaście lat wcześniej i nie miała najmniejszego zamiaru teraz do niego wracać. David pojechał na wschód, do szkoły. I tak Lauren znalazła się z powrotem w Zatoce Aniołów, aby zaopiekować się człowiekiem, który był dla niej prawie obcy. Niemniej wciąż był jej ojcem i musiała go odnaleźć. Nie wiedziała tylko, gdzie szukać.
Od czasu, kiedy jako siedemnastolatka opuściła dom, spędziła z ojcem zaledwie kilka weekendów, w dodatku wszystkie w San Francisco. Gdzie ojciec mógł być w piątkowy wieczór? Nie znała jego obecnych przyjaciół, nie wiedziała, jak i gdzie spędzał czas. A może jednak? Ojciec od zawsze miał określone przyzwyczajenia. Kiedy była dzieckiem, przez większość czasu przebywał w trzech miejscach – w domu, w sklepie wędkarskim, który przestał prowadzić dopiero dwa lata temu, i na wędkarskiej łodzi ,,Leonora” nazwanej tak po jej prapraprababce, która należała do grona założycieli Zatoki Aniołów.
Lauren skierowała się do drzwi frontowych, a stamtąd na przystań, która znajdowała się zaledwie parę ulic dalej. Zapięła sweter i przyspieszyła kroku. Była siódma wieczór i ciemniejące wrześniowe niebo niosło już chłód. Już wkrótce na każdym podjeździe pojawić się miały dynie i dekoracje na Halloween, teraz jednak okolica była spokojna. Chociaż kilka domów przebudowano, uliczki nadal wyglądały znajomo. Urodziła się w Zatoce Aniołów i tutaj właśnie stawiała swoje pierwsze kroki, uczyła się jeździć na rowerze i na rolkach wśród różanych krzewów Johnsonów. Tu w świetle księżyca przeżyła pierwszy pocałunek. Tutaj się zakochała... i tutaj także się odkochała.
Zamrugała, by przegonić łzy, i skoncentrowała się na marszu. Teraz w San Francisco wiodła wspaniałe życie, miała ciekawą pracę i dobrych przyjaciół. Nie żałowała porzucenia rodzinnego miasteczka. Wolałaby nie wracać. Kiedy dotarła do promenady, zabrakło jej tchu. Przyśpieszyła kroku, mijając sklep z kołdrami Pod Sercem Anioła, gdzie razem z matką i siostrą brały udział w odwiecznej tradycji wspólnego pikowania kołder. Szycie kołder było sposobem, w który córki, siostry i przyjaciółki łączyły przeszłość z przyszłością. Kiedyś to uwielbiała, lecz od wyjazdu stąd nie wzięła do ręki igły. Nie pragnęła już więcej tych więzi. Ani też nie pragnęła teraz zobaczyć nikogo znajomego. Miała nadzieję, że jej pobyt będzie krótki, a kontakt z lokalną społecznością możliwie jak najmniejszy. Przeszła przez ulicę i spuszczając nisko głowę, minęła Krabową Chatę Carla. Stoliki stały wręcz na chodniku i pyszny zapach zupy z małżów, ryby i frytek sprawił, że zaburczało jej w żołądku. Jechała z San Francisco cztery godziny samochodem, nie zatrzymując się na posiłek. Teraz tym bardziej nie mogła się zatrzymać.
Kiedy dotarła do przystani, na sklepie ze sprzętem rybackim i wędkarskim, należącym dawniej do ojca, spostrzegła nowy szyld. Teraz był to sklep Brady'ego, nie Jamisona. Sklep był zamknięty. Poszła na pomost, gdzie cumowały łodzie. Na szczęście brama była przyblokowana deską w pozycji otwartej, nie potrzebowała więc klucza. Od kiedy pamiętała, ojciec miał stary trawler, który cumując zajmował wszystkie miejsca od drugiego do ostatniego w trzecim rzędzie. Miała nadzieję, że nadal tam jest.
Na przystani było cicho. Ruch panował tutaj wczesnym rankiem i późnym popołudniem, kiedy zawodowi rybacy i miłośnicy wędkowania wypływali i powracali po dniu pracy lub wypoczynku. Ciśnienie jej podskoczyło, kiedy nagle zabłysły światła łodzi ojca, a potem rozległ się warkot silnika. Dostrzegła w kabinie jego sylwetkę. Cóż on najlepszego robi! Nie może sam wypłynąć w morze.
- Tato! - wrzasnęła i ruszyła biegiem. Zamachała rękami i krzyknęła ponownie. Nie usłyszał jej jednak albo też zignorował. Kiedy dobiegła na miejsce, łódź ojca kierowała się już na środek zatoki. Musiała go powstrzymać. Musiała zadzwonić do straży przybrzeżnej, albo znaleźć kogoś, z kim mogłaby popłynąć za nim.
- Hej! Czy jest tutaj ktoś? - zawołała. Jakiś mężczyzna wychynął z pobliskiej łodzi, więc Lauren podbiegła wzdłuż doku.
- Co się stało? - zapytał. Znajomy głos zatrzymał ją w miejscu. Kiedy mężczyzna wskoczył na pomost i stanął w oświetlonym miejscu, serce zaczęło jej bić mocniej. Shane. Shane Murray. Ruszył w jej stronę pewnym, zdecydowanym krokiem, taki, jakiego go zapamiętała. Nie była na to gotowa. Nie była gotowa na niego. Wiedziała, w którym ułamku sekundy ją rozpoznał. Jego krok zgubił rytm, ramiona zesztywniały, a szczęki zacisnęły się w chmurnej twarzy. Nie wypowiedział jej imienia. Wlepił w nią wzrok i czekał. Shane nigdy nie był zbyt rozmowny, zawsze uważał, że czyny przemawiają głośniej niż wyjaśnienia. Czasem jednak prawda wymagała tego, by ją wypowiedzieć, a nie by dedukować lub się jej domyślać.
- Shane… – Wolałaby, żeby jej głos nie był tak schrypnięty i przesiąknięty wspomnieniami. Chrząknęła. - Ja... potrzebuję pomocy. Ojciec właśnie wypłynął stąd łodzią. Nie wiem, czy wiesz, ale ma Alzheimera. - Wskazała ręką ,,Leonorę”, której światła już bladły w oddali. - Muszę go ściągnąć na brzeg. Pomożesz mi? Zdaje się, że nikogo więcej tutaj nie ma. - Kiedy nie odpowiadał, dodała: - Myślę, że może lepiej wezwać straż przybrzeżną. Przez chwilę zdawało się jej, że odmówi. Nie byli już przyjaciółmi. Jeżeli już, to byli wrogami. Wreszcie Shane kiwnął oschle głową.
- Ruszamy. - Skierował się do swojej łodzi. Pójście z nim było ostatnią rzeczą, której pragnęła, jednak nie mogła stać z boku, kiedy ojciec wypływał w morze, nie mając prawdopodobnie pojęcia, kim jest i dokąd się udaje.
Łódź Shane'a była nowiutką dziewięciometrową sportową łodzią wędkarską ze wszystkimi nowoczesnymi udogodnieniami. Miała uchwyty na wędki w górnej części nadburcia, wbudowane w kadłub szuflady na sprzęt wędkarski i chłodziarki z lodem. Shane wszedł na pokład, odcumował i odepchnął się od odbojnika, po czym skierował się do sterówki. Uruchomił silnik i wypłynął. Stała metr od niego i czuła się bardzo niezręcznie. Jak długo potrwa, nim wreszcie się do niej odezwie? A kiedy już się odezwie, to co powie? Pomiędzy nimi tkwiło wiele bolesnych zdarzeń. Jakaś część jej duszy chciała, by przerwał ciszę, jednak druga część bała się, do czego to może prowadzić.
Zakochała się w nim zaraz po siedemnastych urodzinach. Kalendarzowo był tylko o rok starszy, pod względem doświadczenia zaś przynajmniej o pięć. Ona była nieśmiałą grzeczną dziewczynką, która nigdy w życiu nie uczyniła niczego pod wpływem impulsu, a on znanym rozrabiaką, o zmiennych humorach, zbuntowanym i lekkomyślnym. Przyciągał ją do siebie jak ogień ćmę. Shane zdecydowanie nie był już nastolatkiem. W spłowiałych błękitnych dżinsach, szarym T-shircie i czarnej kurtce wyglądał jak stuprocentowy mężczyzna. Wysoka sylwetka była barczysta, nogi długie. Czarne włosy kręcone i rozwiane przez wiatr sięgały do kołnierza kurtki, a skóra miała odcień opalenizny kogoś, kto większość czasu spędza pod gołym niebem. Zarys szczęki zawsze układał się w wyraz mówiący ,,wstęp wzbroniony”, co ani trochę się nie zmieniło. Shane nigdy łatwo nie dopuszczał ludzi do siebie. Musiała walczyć, żeby przedostać się przez bariery, jednak nawet przy takiej bliskości, która między nimi zaistniała, nigdy nie odgadła tajemnicy pochmurnego spojrzenia ciemnych oczu, ani też tajemnicy gwałtownych, ostrych błysków cierpienia. Shane zawsze dużą część siebie trzymał pod zamknięciem.
Powędrowała wzrokiem do jego rąk, zauważając determinację w palcach zaciskających się na sterze. Miał silne i zręczne dłonie i nic nie mogła na to poradzić, że przypominała sobie sposób, w jaki czuła je na swoich piersiach – szorstkie, dzikie i pożądliwe, takie same jak dotyk jego ust na jej ustach podczas pocałunku. Zupełnie jakby nie mógł się doczekać, żeby ją posiąść, i jakby miał nie dostać tyle, ile chciał.
Serce zakołatało mocniej w jej piersi i zmusiła się do odwrócenia wzroku. Nie zamierzała wracać w to miejsce. Za pierwszym razem ledwo przeżyła. Wytrącił ją z równowagi w zamieć uczuć, a potem złamał serce.
- Sporo czasu zajął ci powrót do domu – odezwał się wreszcie Shane. Spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Przyjechałam tylko zabrać tatę. Zamierzam wziąć go ze sobą do San Francisco.
- Wie o tym?
- Dowie się, kiedy go dogonimy.
W oczach Shane'a pojawiło się zwątpienie.
- Twój ojciec przeżył w Zatoce Aniołów całe życie. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł się przeprowadzić gdzie indziej.
- Choroba się nasila. To najlepsze wyjście.
- Dla ciebie czy dla niego?
- Dla nas obojga.
Jej ojcu mogło się nie podobać, że opuszcza Zatokę Aniołów, ale była to najpraktyczniejsza decyzja. Jeśli go sprowadzi bliżej siebie, będzie się mogła nim zaopiekować, a nawet może uzyskać w tym pomoc matki. Jego rodzina była w San Francisco, a zatem i on powinien się tam znaleźć. Ojcu przez ostatnich trzynaście lat na rodzinie nie zależało, ale próbowała nie zwracać na to uwagi. Jeżeli sąsiedzi mieli rację i ojciec nagle straci kontakt ze światem, czy naprawdę będzie dla niego ważne, gdzie mieszka?
Shane otworzył kajutę i wyciągnął z niej jakąś kurtkę.
- Może ci się przydać. Na zatoce się ochłodzi.
Przyjęła kurtkę, kiwając głową z wdzięczności, czując ulgę zarówno z powodu zmiany tematu, jak i ciepłego ubrania. Wyjechała z San Francisco prosto po pracy, tak jak stała – w granatowej spódnicy, jedwabnej bluzce, cienkim sweterku i pantoflach na wysokim obcasie. Ubranie doskonale nadawało się do jej pracy, ale nie zapewniało żadnej ochrony przed żywiołami. Duża kurtka Shane'a otuliła ją ciepłem niczym gorący uścisk i przypomniała jej, jak czuła się niegdyś w jego ramionach. Szybko wygnała wspomnienie z głowy.
- Ależ to piękna łódź – powiedziała w narastającej niewygodnej ciszy. - Jest twoja? Czy może to łódka czarterowa Murrayów? - Ojciec Shane'a prowadził wypożyczalnię łodzi, odkąd Lauren sięgała pamięcią.
- Jest moja. Wyszukałem ją dla siebie w zeszłym roku, po powrocie – rzekł krótko.
- Po powrocie skąd?
- Zewsząd – odparł i lekko machnął ręką. - Byłem wszędzie, gdzie była woda, ryby i łodzie.
- Brzmi to tak, jakbyś żył w taki sposób, jak zawsze pragnąłeś. Obrzucił ją spojrzeniem, którego nawet nie próbowała odszyfrować.
- Naprawdę tak zabrzmiało, Lauren?
Jej imię ześlizgnęło się mu z języka jak jedwabna pieszczota. Zawsze uwielbiała sposób, w jaki wypowiadał jej imię, tak jakby była najważniejszą istotą na świecie. Tym razem wypowiedział je jednak inaczej. W tym słowie czaiła się złość i Bóg jeden raczył wiedzieć, co jeszcze. Westchnęła.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć, Shane. Przypuszczam, że nigdy nie wiedziałam.
Spojrzenie Shane'a spochmurniało.
- Wiedziałaś, co powiedzieć, Lauren. Tyle że nie powiedziałaś. Trzynaście lat temu pragnął, by powiedziała, że w niego wierzy, że mu ufa i że w głębi serca wie, że nie on zabił jej siostrę. Tymczasem wszystko, na co się zdobyła, to ,,żegnaj”.