Kultowa powieść Larsa Saabye Christensena Półbrat po dziesięciu latach powraca do polskich księgarń!
Każdy nosi w sobie ranę, która mimo upływu lat nie chce się zabliźnić. Barnum to ceniony scenarzysta filmowy, który w głębi duszy jest ciągle chłopcem rozpaczliwie poszukującym swojego miejsca w świecie. Całe jego życie jest definiowane przez traumę — piętno, którym naznaczona jest jego rodzina, ma związek z jego matką i przyrodnim bratem.
Trzy pokolenia kobiet i dwaj chłopcy – rodzina z Oslo, w której życie wdarła się brutalnie w ostatni dzień II wojny światowej wielka historia. Fascynująca książka z pięknymi sylwetkami kobiet oraz mistrzowsko wplecionymi aluzjami filmowymi i literackimi. Półbrat po latach nadal jest uważany za jedną z najważniejszych książek w dorobku Larsa Saabye Christensena – klasyka współczesnej literatury norweskiej.
Wyróżniona prestiżową Nagrodą Literacką Rady Nordyckiej powieść Saabye Christensena ukazała się po raz pierwszy w Polsce w 2004 roku i szybko zniknęła z rynku, zyskując status książki kultowej. Po latach okazuje się, że polscy czytelnicy nadal pamiętają o Półbracie. Warto po tę książkę sięgnąć. Dziś publikujemy jej prolog:
PROLOG
— Bardzo dziękuję!
Stanąłem na palcach i najdalej jak mogłem wyciągnąłem rękę do Esther po resztę, dwadzieścia pięć øre z korony. Esther wychyliła się przez ciasne okienko, położyła pomarszczoną rękę na moich żółtych kędziorach i chwilę ją tak trzymała. Nie bardzo mi się to podobało, ale też i nie zdarzyło się po raz pierwszy, więc zacząłem się już przyzwyczajać. Fred dawno odwrócił się plecami, torebkę z kandyzem wsunął do kieszeni, a ja po sposobie, w jaki szedł, poznałem, że jest wkurzony.
Fred był wkurzony, a nic bardziej nie mogło mnie zaniepokoić. Szurał butami po chodniku, jakby torował sobie drogę, głowę trzymał nisko między wysokimi, ostrymi barkami, jak gdyby parł pod silny wiatr wiejący w twarz, i musiał do tego używać całej swojej siły, ale było przecież ciche majowe popołudnie, w dodatku sobota, a niebo nad Marienlyst, czyste i niebieskie, toczyło się powoli ku lasom za miastem niczym olbrzymie koło. — Czy Fred znów zaczął mówić? — szepnęła Esther. Kiwnąłem głową. — A co powiedział? — Nic. Esther się zaśmiała. — Biegnij już za bratem. Żeby sam wszystkiego nie zjadł.
Wysunęła rękę z moich włosów i przez moment ją wąchała, a ja popędziłem dogonić Freda, przecież właśnie to pamiętam, tak działa mięsień pamięci, nie pożółkłe palce starej kobiety w moich kędziorach, lecz to, że biegnę i biegnę za Fredem, moim przyrodnim bratem, a dogonienie go jest prawie niemożliwe. Jestem małym młodszym bratem i zachodzę w głowę, dlaczego on jest taki wkurzony, czuję ostry czubek serca w piersi, a w ustach ciepły nieprzyjemny smak, bo wybiegając na ulicę, pewnie przygryzłem sobie język. Ściskam w garści resztę, rozgrzaną monetę, i biegnę za Fredem, za szczupłą ciemną postacią wśród otaczającego nas światła. Zegar na budynku radia NRK wskazuje osiem po trzeciej, a Fred już usiadł na ławce przy krzakach. Pędzę przez Kirkeveien co sił w nogach, prawie nie ma ruchu, ponieważ jest sobota, przejeżdża tylko karawan, nagle na środku skrzyżowania nawala mu silnik i szofer w jednolicie szarym ubraniu wysiada, wali i wali w maskę, przeklinając, a wewnątrz samochodu, w podłużnym bagażniku za siedzeniami, stoi biała trumna, ale na pewno jest pusta, nikogo raczej nie chowają w sobotę po południu, grabarze z pewnością mają teraz wolne, a jeśli nawet ktoś w niej leży, to na pewno w niczym mu to nie przeszkadza, bo zmarli mają chyba dużo czasu, tak sobie myślę, myślę tak, żeby myśleć o czymś innym, a temu szaremu szoferowi w czarnych rękawiczkach nareszcie udaje się ponownie uruchomić samochód i znika w kierunku Majorstua. Wdycham głęboko ciężki zapach spalin i benzyny, przebiegam przez trawę, mijam malutkie przejście dla pieszych, sygnalizację świetlną i chodniki ułożone niczym w mieście dla karzełków, raz do roku prowadzono nas tu, żebyśmy się uczyli zasad ruchu drogowego od wysokich konstabli w mundurach z szerokimi, ciasno zapiętymi pasami. Właśnie tam, w tym małym miasteczku, przestałem rosnąć. Fred siedzi na ławce i patrzy całkiem w inną stronę. Siadam obok niego, jesteśmy tu teraz tylko my dwaj, w to sobotnie majowe popołudnie.
Fred wsuwa do ust ostry kawałek cukru i długo go ssie, twarz mu bulgocze, widzę brunatną ślinę, która zaczyna lecieć mu z warg. Oczy ma ciemne, prawie czarne, drżą, jego oczy drżą. Widziałem to już wcześniej. Fred milczy. Gołębie kołyszącym krokiem bezszelestnie przechadzają się po nędznej trawie. Czekam. I nie wytrzymuję dłużej. — Co się stało? — pytam. Fred przełyka, chuda szyja mu drga. — Nie mówię z pełnymi ustami. Fred wsuwa więcej cukru między zęby i powoli go miażdży. — Ale dlaczego jesteś taki wkurzony? — szepczę. Fred zjada cały kandyz, zgniata brązową torebkę i ciska ją na chodnik. Z góry nadlatuje mewa, płoszy gołębie, z krzykiem opada na asfalt i wzbija się na latarnię. Fred odgarnia grzywkę do tyłu, ale zaraz spada mu z powrotem na czoło, zostawia ją tak. Wreszcie się odzywa. — Co ty powiedziałeś tej babie? — Esther? — A komu? Mówicie sobie po imieniu? Jestem głodny i czuję mdłości. Mam ochotę położyć się na trawie i zasnąć tam, wśród gołębi. — Chyba nie pamiętam, co powiedziałem. — Na pewno sobie przypomnisz. Jak się trochę zastanowisz. — Słowo honoru, Fred. Nie pamiętam. — To dlaczego ja pamiętam? Skoro ty nie pamiętasz? — Nie wiem, Fred. To dlatego jesteś wkurzony? Nagle kładzie mi rękę na głowie. Kulę się. Jego dłoń jest zaciśnięta. — Głupi jesteś? — pyta. — Nie. Nie wiem, Fred. Nie bądź taki, dobra? Proszę cię. Zostawia rękę w moich kędziorach. — Proszę? Ciepło, coraz cieplej, gorąco, mały! — Nie mów tak, dobra? Proszę cię. Fred przesuwa palcami w dół po mojej twarzy, czuję słodki zapach, jak gdyby smarował mnie klejem. — Powiedzieć ci dokładnie, co powiedziałeś? — Tak. Powiedz. Fred pochyla się nade mną. Nie mogę mu spojrzeć w oczy. — Powiedziałeś b a r d z o dzi ę ku j ę.
Właściwie poczułem ulgę. Sądziłem, że być może powiedziałem coś o wiele gorszego, coś, czego nigdy nie powinienem był wymówić, coś, co po prostu mi się wyrwało, słowa, o których istnieniu nie wiedziałem, na przykład pizda. Odkaszlnąłem. — Bardzo dziękuję? Tak powiedziałem? — Tak. Powiedziałeś, do cholery, b a r d z o d z i ę ku j ę! Fred wykrzyczał to, chociaż siedzieliśmy na tej samej ławce, blisko siebie. B a r d z o d z i ę ku j ę! — krzyknął. Nie całkiem zrozumiałem, o co mu chodzi. A teraz wystraszyłem się jeszcze bardziej. Czułem, że zaraz będę musiał iść do ubikacji. Wstrzymałem oddech. Bardzo chciałem odezwać się właściwie, ale nie wiedziałem, co odpowiedzieć, bo nie rozumiałem, o co mu chodzi. B a r d z o d z i ę ku j ę. Nie mogłem też zacząć teraz płakać. Fred jeszcze bardziej by się wkurzył albo by się ze mnie śmiał, a to chyba najgorsze ze wszystkiego. Zgiąłem się wpół. — I co? — szepnąłem. Fred jęknął. — I co? Chyba jednak jesteś głupi. — Nie jestem głupi, Fred. — A skąd to wiesz, co? Musiałem się zastanowić. — Mama tak mówi. Że nie jestem głupi. Fred przez chwilę siedział w milczeniu. Nie miałem śmiałości na niego spojrzeć. — No, a co mama mówi o mnie? — To samo — odparłem prędko. Poczułem jego rękę na ramieniu. — Chyba nie okłamujesz brata? — powiedział Fred cicho. Chociaż jestem twoim bratem tylko w połowie? Podniosłem głowę. Oślepiło mnie otaczające nas światło. Słońce jakby wypełniło się dźwiękiem, wysokim przenikliwym dźwiękiem dochodzącym ze wszystkich stron. — To dlatego jesteś na mnie taki zły, Fred? — Dlaczego? — Dlatego że jestem tylko twoim półbratem?