Premierowe fragmenty niezwykłej powieści o... zniknięciu!

Data: 2012-08-24 12:26:32 | Ten artykuł przeczytasz w 10 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Premierowe fragmenty niezwykłej powieści o... zniknięciu!

Nuri, pogrążony w smutku po śmierci matki, wraz z ojcem wyjeżdża na wakacje do hotelu w Aleksandrii. Poznają tam Monę – młodą kobietę. Nuri się w niej zakochuje, a jego ojciec się z nią żeni. Szczęście ojca i macochy nie daje Nuriemu spokoju do tego stopnia, że chciałby, by ojciec zniknął. Niedługo pożałuje swoich myśli – jego ojciec, dysydent żyjący na emigracji, zniknie. Pomimo poszukiwań nie można wpaść na jego ślad. Mona rozpacza, Nuri pogrąża się w bezkresnym smutku. W zasadzie wiedzą tylko, że ojciec został porwany.

 

Polecamy dziś uwadze czytelników znakomitą powieść Anatomia zniknięcia. Napisana z niezwykłą wrażliwością, znaną już u Matara, proza opowiada, co się dzieje z bliskimi osoby, która znika. Poniżej publikujemy premierowe fragmenty książki: 

 

 

Czasami nieobecność mojego ojca jest tak dotkliwa, że czuję, jakby na piersi siedziało mi jakieś dziecko. Innym razem ledwie przypominam sobie jego rysy twarzy i muszę wtedy wyciągać zdjęcia, które trzymam w starej kopercie w szufladzie stolika nocnego. 

 

Od chwili nagłego i tajemniczego zniknięcia nieustannie go szukam, zaglądając do najbardziej nieprawdopodobnych miejsc. Wszystko i wszyscy, każdy przejaw istnienia stał się ewokacją, potencjalnym podobieństwem. Może to właśnie kryje się pod krótkim i niemal archaicznym słowem „elegia”. 

 

Nie widzę go w lustrze, ale czuję, jak się poprawia, jakby się obracał i oglądał w koszuli, która niezbyt pasuje. Mój ojciec zawsze był bardzo tajemniczy, nawet w chwilach obecności. Prawie mogę sobie wyobrazić, jak by to było podejść do niego niczym do równego sobie, niczym do przyjaciela, ale nie do końca.

 

Ojciec zniknął w 1972 roku, na początku ferii bożonarodzeniowych. Ja miałem wówczas czternaście lat. Przebywaliśmy z Moną w Montreux Palace, jedliśmy śniadanie – ja z wielką szklanką soku pomarańczowego, a ona z gorącą czarną herbatą – na tarasie wychodzącym na sine wody Jeziora Genewskiego, na którego drugim końcu, za górami i za zakrętem wód, leżało puste obecnie miasto Genewa. Patrzyłem na bezszelestnych paralotniarzy wiszących nad nieruchomą tonią, a ona wertowała „La Tribune de Genève”, kiedy nagle jej ręka powędrowała do ust i zadrżała. Kilka minut później znajdowaliśmy się w pociągu, ledwie się odzywając i przekazując sobie co chwilę gazetę. 

 

Z posterunku policji odebraliśmy kilka rzeczy, które zostały na stoliku nocnym. Kiedy otworzyłem niewielki plastikowy woreczek, oprócz tytoniu i krzemienia zapalniczki poczułem zapach ojca. Tamten zegarek teraz znajduje się na moim nadgarstku i jeszcze dzisiaj, po tylu latach, kiedy podnoszę do nosa skórzany pasek, mogę na jego spodzie pochwycić delikatną woń ojcowskiego ciała.

 

Ciekawe, jak potoczyłaby się moja historia, gdyby Mona miała ręce niepiękne, a palce szorstkie. Po tylu latach wciąż słyszę tę samą dziecięcą uporczywość, „Ja pierwszy ją zobaczyłem” – cisnące mi się na usta jak szalone, ilekroć widziałem któryś z władczych gestów Ojca: palce zanurzane w jej włosach, dłoń kładziona na udzie w opiętej spódniczce z roztargnieniem właściwym mężczyźnie dotykającemu ucha w środku zdania. Ojciec przejął zachodni zwyczaj trzymania się za ręce, całowania, obejmowania publicznie. Ale nie mógł mnie oszukać; niczym kiepski aktor sprawiał wrażenie niepewnego swoich kroków. Ilekroć dostrzegał, że go obserwuję, odwracał wzrok i przysiągłbym, że widzę rumieniec na jego policzkach. Teraz mroczna czułość wzbiera we mnie na myśl, jak bardzo się starał. Jakże tęsknię jeszcze za poczuciem swobodnej solidarności z ojcem. Naszej relacji brakowało tego, co mnie zawsze wydawało się możliwe, w swoim czasie, na przykład po tym, jak stałbym się mężczyzną, a później ojcem: wzruszającej elokwencji i swobody. Ale dystans, który wtedy zdominował nasze interakcje i stworzył między nami milczącą przepaść, wciąż kształtuje jego obraz w moich myślach.

 

 

Rozdział 2

 

Poznaliśmy Monę w Magdzie Marinie, niewielkim hotelu przy Agamy Beach w Aleksandrii. Chociaż morze mieliśmy pod ręką, nie pływaliśmy w nim, a ja nigdy nie prosiłem o budowanie zamków z piasku. Większość gości także je ignorowała, zadowalając się dachem nad głową i ograniczonymi przyjemnościami basenu. Betonowe pudełka piętrowych apartamentów odcinały nas od krajobrazu dokoła. Słyszeliśmy, jak fale pluskają leniwie, uderzając o brzeg, niczym pochrapujący pies obronny, ale tylko z rzadka widywaliśmy błękit. Ojciec mnie tu przywoził już drugie lato, czyli każde od nagłej śmierci Matki.

 

Za życia mamy nigdy nie jeździliśmy w takie miejsca jak Magda Marina. Ona nie lubiła upału. Nigdy nie widziałem jej w kostiumie kąpielowym ani zamykającej oczy przed słońcem w nagłej kapitulacji. Z nadejściem kairskiej wiosny zaczynała planować nasze letnie wakacje. Kiedyś spędzaliśmy urlop wysoko w Alpach Szwajcarskich, gdzie moje ciało sztywniało na widok głębokich przepaści opróżnionych ze skalistej ziemi.

 

Innym razem zabrała nas do Nordlandu w północnej Norwegii, gdzie rozłupane szczyty srogich czarnych gór odbijały się wyraźnie w nieruchomych wodach. Mieszkaliśmy w drewnianej chacie, która stała samotnie nad wodą, pomalowana na czerwony brąz zwiędłych liści. Jej dach okalała rynna szeroka jak człowiek w pasie. Cokolwiek tu spadało z nieba, spadało w obfitości. W zasięgu wzroku nie było żadnej budowli wzniesionej przez człowieka. W niektóre popołudnia Matka znikała, a ja nie przyznawałem się Ojcu, że słyszę w uszach, jak łomocze moje serce. Nie wychodziłem z pokoju, aż usłyszałem kroki na ganku, po czym otwierały się drzwi kuchenne. Kiedyś ją tam znalazłem z rękoma zabarwionymi na czarnoczerwono, z nieregularną owalną plamą z przodu swetra. Z oczami czystymi jak szkło, szerokimi, otwartymi, zadowolonymi, podała mi garść jagód. Smakowały soczyście i słodko, a ten smak jakoś trudno mi było połączyć z owym krajobrazem.

 

Pewnej nocy zebrała się gęsta mgła, wyodrębniając liźnięcia i westchnienia zorzy polarnej. Trzeba dorosłości, żeby docenić taki koszmar. Do mojego ośmioletniego umysłu wdarła się niespokojna gorączka i zwinąłem się na łóżku, żeby stłumić płacz, w nadziei, że Mama złoży mi jedną ze swoich nocnych wizyt, pocałuje mnie w czoło, położy się obok. Rano spokojny świat powrócił: niewinne wody, srogie góry, bladoniebieskie niebo usiane niewielkimi, nowo narodzonymi chmurkami. Znalazłem ją w kuchni, jak podgrzewała mleko, obok niej na białym marmurowym blacie stała szklanka wody. Nie sok, herbata, kawa, lecz woda była jej porannym napojem.

 

Upiła łyk i jak zwykle obstając przy bezgłośności, stłumiła stuknięcie opuszką małego palca. Wszelki nagły dźwięk wytrącał ją z równowagi. Mogła cały dzień wykonywać prace domowe niemal w ciszy. Zająłem jej miejsce przy wynajętym stole, gdzie siadaliśmy całą trójką do posiłków, a Mama od czasu do czasu zerkała na czwarte puste krzesło, jakby sygnalizowało ono nieobecność, coś straconego. Nalała gorącego mleka. Pasmo pary musnęło powietrze, a potem zniknęło gdzieś przy jej szyi.

– Skąd ta markotna mina? – spytała.

Wyprowadziła mnie na taras, który rozciągał się nad jeziorem. Powietrze było tak orzeźwiające, że kłuło mnie w gardło. Staliśmy w milczeniu. Przypomniałem sobie, co powiedziała do Ojca w samochodzie, kiedy nagie góry Nordlandu pojawiły się w zasięgu wzroku:

– Tutaj Bóg postanowił być rzeźbiarzem. Wszędzie indziej sobie odpuścił.

– Odpuścił? – powtórzył Ojciec. – Mówisz o Nim, jakby był twoim kumplem.

W tamtych dniach Ojciec nie wierzył w Boga. Na matczyne wzmianki o Nim reagował pełnym irytacji sarkazmem. Może nie powinienem był się dziwić, kiedy po śmierci Matki od czasu do czasu wygłaszał modlitwy. Sarkazm często skrywa tajemną fascynację.

 

Czy to urok płonących drewnianych polan, dyskrecja ciężkich płaszczy przyciągnęły moją matkę do północnych i odludnych miejsc Europy? Czy też nienaganny spokój dwóch tygodni spędzonych przeważnie pod dachem, z jedynymi ludźmi, do których rościła sobie prawo? Bez względu na to, gdzie spędzaliśmy wakacje, myślałem o nich, że się odbywają w jednym kraju – jej kraju – a o ciszy, która im towarzyszyła, że to jej melancholia. Chwilami jej nieszczęście wydawało się równie elementarne jak czysta woda. Po jej śmierci szybko stało się jasne, że Ojciec w trakcie dwóch tygodni urlopu, na które co roku sobie pozwalał, chciał robić tylko jedno – leżeć cały dzień na słońcu. Tamte wakacje spędzaliśmy więc we dwóch w kurorcie Magda Marina. Ojciec jakby stracił kontakt ze mną. Wdowieństwo pozbawiło go wszelkiej swobody, którą wykazywał wcześniej wobec jedynaka. Kiedy siadaliśmy do posiłku, albo czytał gazetę, albo patrzył w dal. Ilekroć zauważał, że mu się przyglądam, wiercił się lub zerkał na zegarek. Gdy tylko kończył posiłek, zapalał papierosa i strzelał palcami po rachunek, nie interesując się, czy ja również skończyłem.

– Spotkamy się w pokoju.

Nigdy tak nie robił za życia Matki.

 

Kiedy z nią wybieraliśmy się do restauracji, rodzice siadali obok siebie, a naprzeciwko mnie. Jeśli wszyscy wdawaliśmy się w jakąś rozmowę, ona kierowała większość wypowiedzi w moją stronę, jakbym był ścianą kortu do squasha. A jeśli pod wpływem skrępowania Ojciec coś odgrywał, ona śledziła, w swój charakterystyczny dyskretny sposób, moje reakcje na jego wymuszoną wesołość albo, jeśli nie dawał już rady, na jego bezbrzeżne milczenie. Pod okiem Matki obserwowałem Ojca, jak przygląda się innym klientom, albo wygląda na zewnątrz, czyli często na nieciekawą ulicę lub plac, niewątpliwie rozmyślając nad kolejnym posunięciem w tajemnej pracy, o której nigdy nie mówił. 

 

W tych momentach wydawało się, że jest chłopcem, który musi dzielić posiłek z dorosłymi. Że to on jest synem, a ja ojcem. Po jej śmierci staliśmy się podobni do dwóch kawalerów wynajmujących na spółkę mieszkanie, połączonych okolicznościami czy obowiązkiem. Ale wtedy w najmniej spodziewanych momentach budziło się w nim to czułe zrozumienie, niewprawne i nagłe, i chował twarz w moim karku, wąchał głęboko i całował, łaskocząc mnie wąsami. Wówczas zaczynaliśmy się śmiać, jakby wszystko było w porządku. 


(...)


Hisham Matar urodził się w Nowym Jorku w 1970 roku. Jego rodzice byli Libijczykami. Dzieciństwo spędził w Trypolisie, a następnie w Kairze, dokąd jego rodzina musiała wyemigrować, uciekając przed prześladowaniami reżimu Kaddafiego. On sam od 1986 roku mieszka w Londynie. Ojciec pisarza w 1990 roku został aresztowany jako dysydent polityczny i osadzony w więzieniu w Libii. Od tej pory rodzina nie ma z nim kontaktu. Jest autorem książki "W kraju mężczyzn", która znalazła się wśród nominacji do The Man Booker Prize.

 

 

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Cienie. Po prostu magia
Katarzyna Rygiel
Cienie. Po prostu magia
Lato drugich szans
Dagmara Zielant-Woś
Lato drugich szans
Suplementy siostry Flory
Stanisław Syc
Suplementy siostry Flory
Upiór w szkole
Krzysztof Kochański
Upiór w szkole
Piwniczne chłopaki
Jakub Ćwiek
Piwniczne chłopaki
Dolina Marzeń. Przeszłość
Katarzyna Grochowska
Dolina Marzeń. Przeszłość
Szczerbata śmierć
Arkady Saulski
Szczerbata śmierć
Bez litości
Michał Larek
Bez litości
Z okruchów nadziei
Anna Siedlecka
Z okruchów nadziei
Pokaż wszystkie recenzje