Premiera powieści "Układ nerwowy"

Data: 2014-01-27 11:19:26 | Ten artykuł przeczytasz w 42 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Premiera powieści

Wydawałoby się, że Magdalena ma wszystko, czego potrzebuje: dobrze zarabiającego męża, wygodne życie, udane dziecko i dużo czasu na realizowanie swoich pasji. Jednak trudno się tym wszystkim cieszyć, jeśli mąż jest alkoholikiem i odmawia podjęcia terapii, zapewniając, że wszystko ma pod kontrolą. Kobieta początkowo próbuje mu wierzyć, w końcu jednak przychodzi moment, kiedy trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i odważyć się poprosić o pomoc…

 

Układ nerwowy - najnowsza powieść Agnieszki Gil, choć podejmuje trudny temat, nie jest pozbawiona optymizmu. Bohaterka ma oddaną przyjaciółkę, ciekawe hobby i – czego chyba sama się po sobie nie spodziewała – determinację. To wszystko daje jej siłę do walki. A w tle – jak zwykle w powieściach tej autorki – przepiękny Wrocław.

 

Zachwycił mnie klimat tej książki, jej spokojny rytm, w którym razem z główną bohaterką wykonujemy domowe obowiązki, wędrujemy po Wrocławiu i przeczuwamy nadchodzące nieszczęście. To też opowieść o trudnej miłości, nadziei na szczęśliwe jutro i poszukiwaniu swojej drogi. - napisała o książce Agnieszki Gil pisarka Małgorzata Warda. Z kolei Ewa Woydyłło mówi:

Układ nerwowy to powieść o rodzinie, po której trudno spodziewać się jakiejkolwiek patologii. Tymczasem autorka w centrum uwagi umieszcza alkoholizm. Poznajemy osoby przeżywające wstyd, poczucie winy i lęki, które ich "układ nerwowy" z trudem wytrzymuje. W tej historii przejrzą się zapewne tysiące albo i miliony ludzi znających podobne problemy z własnego otoczenia.

 

Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po powieść Agnieszki Gil. Warto również zapoznać się z jej premierowym fragmentem: 

 

Autorka korzystała z materiałów terapeutycznych, otrzymanych w Poradni Terapii Uzależnienia od Alkoholu i Współuzależnienia we Wrocławiu przy ul. Podwale 13.

 

Sierpień

 

Nieruchomy staw bez jednej zmarszczki odbijał pochylające się nad nim drzewa. Zmęczone upałem wierzby zwieszały nad wodą pachnące włosy, tęskniąc za choćby lekkim powiewem. Szklista tafla, nieporuszona którąkolwiek z fontann, zwykle włączanych od samego rana przez obsługę ogrodu botanicznego, parowała w cieple popołudnia, ciężka, jakby polana olejem. Ciszę ogrodu mąciły z rzadka głosy ptaków, częściej krzyki, śmiechy i nawoływania dzieci, dobiegające z placyku zabaw usytuowanego przy nieczynnej palmiarni. Zza brudnawych szybek przeszklonej budowli widać było pousychane rośliny, dawniej bujnie się tutaj kłębiące. Jednak odkąd wypadające szyby zaczęły zagrażać zwiedzającym, palmiarnię zamknięto, a zaglądających tu z zewnątrz straszyły wyschnięte resztki. „No sucho ma ta palma, no!”. Siedząca przy stoliku ogrodowej kawiarni Magdalena uśmiechnęła się do siebie. Poprawiła się na krześle, odrywając spocone uda od zielonego plastiku. Upał obezwładniał i oblepiał wszystko, nie pozwalał cieszyć się nawet cieniem ogromnych miłorzębów o wachlarzowatych liściach. Temperatura od kilku dni nie spadała poniżej dwudziestu siedmiu stopni Celsjusza i – może poza własną lodówką – trudno było znaleźć we Wrocławiu miejsce, w którym dałoby się bez trudu oddychać. O ile nie było się dzieckiem, bo te – z kroplami potu spływającymi po skroniach, z wilgotnymi włosami i koszulkami mokrymi na plecach – bez ustanku uwijały się po całym ogrodzie z niezmąconą gorącem przyjemnością. Szczególnie atrakcyjnym miejscem wydawał się wyposażony w kilka kolorowych zabawek placyk zabaw, gdzie dzieciaki wspinały się, zjeżdżały i skakały. Jedna z dziewczynek zeskoczyła ze zjeżdżalni i podbiegła do kobiety dopijającej kawę.

 

– Kupisz mi loda, mamuś? Prrroszęęę! – zajęczała.

– Gabrysiu, zjadłaś już dzisiaj dwa, potem nie będziesz chciała kolacji.

– Będę chciała, obiecuję!

– Akurat – mruknęła do siebie Magdalena i podniosła się z krzesła. Poprawiła przyklejoną do pleców i pośladków sukienkę z cieniutkiej bawełny indyjskiej. Choć teraz, kiedy temperatura przekroczyła już z pewnością trzydzieści stopni, właściwie wszystko jedno, w co było się ubranym.

– To kupisz?

– Kupisz, kupisz – westchnęła i sięgnęła po torebkę. Z portmonetki wyjęła dwuzłotową monetę i podała małej. – Ale sorbet, OK?

- OK! – Mała w podskokach podbiegła do kawiarenki, nie zauważywszy, że z drugiej strony nadbiega chłopiec, mniej więcej jej wzrostu. Niemal zderzyli się pod okienkiem. Magdalena z prawie stuprocentową pewnością oczekiwała awantury, jednak mały cofnął się i z galanterią przepuścił dziewczynkę. Po chwili także on kupił lody. Ramię w ramię z Gabrysią udali się w stronę kręcioły – usiedli na niej, usiłowali jednocześnie jeść lody i się obracać.

 

– O, nie! – Rozległ się protest kobiety kołyszącej głębokim wózkiem. – Albo jedzenie, albo zabawa!

– Chodź, córciu, zjesz i potem się pobawicie! – Mama skinęła na Gabrysię.

– Kacper, idziemy! – zawołała równocześnie tamta, a gdy z wózka dobiegło kwilenie niemowlęcia, pobujała trochę i wykręciła, by znaleźć się na alejce prowadzącej w stronę skamieniałego pnia. Chłopiec ruszył za nią, Gabrysia zaś, niewiele myśląc, pobiegła w ślad za nim. Magdalena westchnęła i ruszyła w ich stronę. Wózek cicho szurał, tocząc koła po kamykach, a leżący w nim maluch umilkł. Nie było go widać zza cienkiej chusty chroniącej od owadów. Jego matka zwolniła i pozwoliła dzieciom się wyprzedzić. Zrównała krok z Magdaleną. Dzieci minęły połacie bluszczu rozścielonego między starymi drzewami tej części ogrodu i doszły do kamieni na Ścieżce Japońskiej. Skakały po nich w tę i z powrotem, poklepywały kamienną latarnię i kręciły się wokół azjatyckich roślin.

 

– Że też mają siłę na to bieganie!

– Właśnie. – Kobieta uniosła chustę i zajrzała do niemowlęcia.

– No śpij, śpij, biedaku… – Znowu zakołysała wózkiem. – Z tego upału to ani jeść, ani spać nie może.

– Ile ma? – spytała bez większego zainteresowania Magdalena.

– Cztery miesiące. Urodził się przed Wielkanocą.

 

Duma w uśmiechu młodej matki była bardzo widoczna. Przebijało jednak przez nią zmęczenie, a lekko podkrążone oczy zdradzały nieprzespaną noc, pewnie więcej niż jedną. Pomimo to radość i szczęście rozjaśniały zmęczoną twarz, a figura kobiety, mimo niedawnej ciąży, prezentowała się wcale nieźle. Maluch znów zapiszczał, więc podjechała do najbliższej ławeczki i wyjęła go z wózka. Machał rękami o cienkich, długich paluszkach i kręcił głową, szeroko otwierając różowy dzióbek. Kobieta uniosła trochę koszulkę i przystawiła go do piersi. Przyssał się chciwie i głośno przełykał, a dłoń wreszcie spokojnie ułożył na piersi matki. Po kilku chwilach spał jak aniołek.

 

– Gdyby tak w wózku chciał – westchnęła i cmoknęła go w spoconą główkę. – Ale zaraz się budzi. Przy mamuni najlepiej, co, łobuziaku?

 

Magdalena uśmiechnęła się i ze zrozumieniem pokiwała głową. Sama karmiła córkę przez dwa lata i doskonale wiedziała, że pierś oznacza nie tylko pokarm. Od tamtego czasu minęło już kilka lat – Gaba zaraz pójdzie do zerówki – ale za każdym razem, kiedy widziała karmione dziecko, czuła w piersiach mrowienie.

 

– Włączyli fontannę! – wrzasnął wyłaniający się zza szerokolistnego krzewu Kacper. Tuż za nim galopowała po ścieżce Gabrysia.

– Ciszej! Ledwie zdążył zasnąć! – Matka się zezłościła i znów zaczęła nerwowo bujać wózkiem.

– Zasnął nas skarbecek? Zasnął nas Synek-Kminek? – Kacper pochylił się nad maluchem, który tylko uchylił powieki i zaraz zamknął je z powrotem, a grymas małych ust do złudzenia przypominał uśmiech.

 

„Po co ona tak trzęsie tym wózkiem – pomyślała Magdalena. – Nic dziwnego, że dzieciak nie może spać. A co mnie to właściwie obchodzi”. – Powstrzymała się od komentarza.

– Gabrysiu, pożegnaj się z kolegą, wracamy.

– Nie! Jeszcze troszkę! – prosiły dzieci, które najwyraźniej przypadły sobie do gustu. Nie widząc zdecydowanego sprzeciwu ze strony matki, Gabrysia złapała za rękę Kacpra i pociągnęła go na drewniany podest nad stawem.

 

Zrezygnowana Magdalena przycupnęła na brzegu ławki.

– Często tu pani bywa z córką? – zagaiła kobieta.

– Tak, choć w tym roku rzadziej. Gabrysi już się tu trochę nudzi. Ten plac zabaw bardziej się nadaje dla maluchów, a ileż można spacerować? Znamy na pamięć każdą alejkę, każdego krasnala…

– Otóż to – przytaknęła kobieta i zakołysała wózkiem.

– Bez towarzystwa dzieciaki się tu nudzą. Z tym małym mogłabym tu siedzieć cały dzień, ale Kacper by nie wytrzymał. Zaraz się ożywił, jak tylko poznał pani córeczkę. – Uśmiechnęła się.

 

Słońce zaczęło już się chować za wieże kościoła, a dzieci wędrowały po ogrodzie, od czasu do czasu podchodząc do ławki, przy której stał wózek. Poza tym spoglądały z półokrągłej kładki na staw, skakały nad strumykami w alpinarium, a w alejce czytały nazwy na opakowaniach, na których pokazano, do czego można używać roślin.

– O, takiego szamponu używa moja mama. – Gabrysia wskazała zieloną plastikową butelkę z obrazkiem ogórka.

– A moja, a moja… to nie wiem. – Kacper uważnie przyglądał się pudełkom. – O, taki kremik mamy w domu! – ucieszył się.

– Mogę popchać wózek? – Gabrysia uśmiechnęła się przymilnie i z radością przejęła uchwyt.– Ale kierujmy się już w stronę bramy. – Magdalena pomogła małej manewrować dziecięcym pojazdem i stanowczo zmierzała w stronę wyjścia. – Czas się żegnać. Pewnie się jeszcze kiedyś spotkamy…

– Mogłabyś mi urodzić braciszka. Albo siostrzyczkę – zachęcała Gabrysia. – Mówię ci, jaki ten Kminek jest słodki!

– Lizałaś go? – zażartowała matka.

– Nie, coś ty – zaśmiała się dziewczynka. – To po prostu widać.

– Dziwne imię – zauważyła Magdalena.

– Naprawdę nazywa się Pawełek, tylko tak na niego mówią. Synek-Kminek. Kacper mi powiedział.

– Fajnie.

– Przyjdziemy jutro do ogrodu?

– Nie sądzę. Chce ci się wciąż chodzić w to samo miejsce?

– Nie, ale Kacper będzie. On tam spędza prawie całe wakacje. Nie tak jak my.

– Zobaczymy…

 

„Nie tak jak my”. Magdalena się zamyśliła. Rzeczywiście, pół lipca i kawałek sierpnia spędzili poza Wrocławiem. Szymon wziął dłuższy urlop i wyjechali. To miały być wyjątkowe wakacje… Kiedy mąż przyniósł do domu wiadomość o planowanym urlopie, Magdalena nie posiadała się ze zdumienia. On, który zawsze wybierał gwarne, pełne wczasowiczów miejsca, tym razem zdecydował, że spędzą kilka tygodni z dala od ludzi, zaszyci w domku letniskowym jakiegoś znajomego czy kontrahenta, który mu zaproponowano. W pierwszej chwili nie wiedziała, czy się martwić, czy cieszyć. Ostatecznie radość wygrała – trzy tygodnie bez obcych, za to z najbliższymi i mnóstwem czasu dla siebie nawzajem, pośród lasów, nad małym, czyściutkim, jak zapewniał Szymon, jeziorkiem – to brzmiało kusząco. Pakując się, planowała wspólne wędrówki po okolicy. Może pojawią się grzyby? A w czasie deszczu będą dużo czytać. Zapakowała też kilka rodzinnych gier planszowych – och, zapowiadało się wspaniale! Wyjechali w połowie lipca, który dał im się cieszyć ładną pogodą. Dawno już minęły czerwcowe upały, nie nadeszły jeszcze sierpniowe gorące dni i zimne noce, było w sam raz. Domek zbudowano na wysokiej skarpie wznoszącej się nad brzegiem małego jeziora. Widok na nie roztaczał się z okien sypialni i zadaszonej werandy. Magdalena chętnie siadała tam w ciągu dnia, by dać odpocząć oczom, nawykłym do oglądania wrocławskich budynków. Tu mogła nasycić się zielenią, a jeśli i ta nużyła, kobieta trwała, zapatrzona w brązową, błękitną lub złotą, w zależności od pory dnia, powierzchnię jeziora. Domek był parterowy, prosty, ale przestronny. Urządzony oszczędnie w skandynawskim stylu, zawierał tylko niezbędne wyposażenie. Większość czasu spędzali na dworze, gdzie wystawili stolik i kilka krzesełek. Gdy się ściemniało, siadali przy kominku. Spoglądanie na ogień podczas cichych wieczornych rozmów i czytania było czymś, co na pewno zostanie w pamięci po tych wakacjach. Nie tylko to – wspólnie grali w badmintona, za siatkę mając drewniane ogrodzenie, spacerowali pośród niskiego poszycia okolicznych lasów, pluskali się w jeziorze. Gabrysia w nowych płetwach wypływała niemal na sam środek, co niezmiennie budziło lęk w Magdalenie. Jednak Szymon śmiał się i pozwalał małej na te wodne igraszki, widząc, że dziewczynka, jak to określiła kiedyś pewna instruktorka pływania, „lubi się z wodą”. Rzeczywiście, zaopatrzona w maskę i rurkę, śmigała jak rybka. Wypływała z ojcem daleko od brzegu, a Magdalena brodziła u zbiegu wody i piasku, wypatrując kropel srebrzących się na przybrzeżnych trzcinach i pajęczyn rozciągniętych na pobliskich krzewach. Czasem do kostek nóg podpływały jej małe rybki i łaskotały delikatną skórę miękkimi dotknięciami. Jeziorko, powstałe w miejscu wydobycia jakiegoś surowca, było dość zimne. Woda ogrzewała się trochę w słońcu, jednak gwałtownie opadające dno nie gromadziło ciepła. Po kąpieli siadali więc przy kominku i pili herbatę pachnącą korzeniami. Było cudownie. Dopieszczona słońcem i eterycznymi olejkami z sosen Magdalena dopiero po kilku dniach zorientowała się, że Szymon zachowuje się inaczej niż w czasie poprzednich urlopów. Ostrzegawcza lampka powinna się jej zapalić po tym, jak kategorycznie odmówił wyjazdu do jej matki. Nie musieli się kochać i jeść sobie z dzióbków – ostatecznie to zięć i teściowa, tłumaczyła sobie w duchu Magdalena – ale od dawna miała nadzieję, że przynajmniej część spędzą w nowym domu rodziców. Nareszcie, po wielu latach, został wykończony w stopniu pozwalającym nie tylko na mieszkanie, lecz także na przyjmowanie gości. 

 

Gabrysia spędzałaby czas w mikroklimacie obornickim, tak różnym od wilgotnego, miejskiego powietrza Wrocławia, bawiłaby się z dziećmi sąsiadów, mniej więcej w jej wieku. Tu małej brakowało towarzystwa rówieśników, choć kilkoro przychodziło na plażę u stóp wzniesienia, na którym stał ich domek. Ale jednorazowe spotkania nie skłaniały do wspólnej zabawy, tym bardziej że miejscowi zwykle trzymali się we własnym, większym gronie. W związku z tym cały czas Gabrysia spędzała z rodzicami, od rana do późnego wieczora. W pewnym momencie Magdalena uzmysłowiła sobie, że z Szymonem nie zostawała sama ani na chwilę. Rano jechał na zakupy, co samo w sobie wyglądało dość dziwnie, wszak zawsze to ona była osobą dbającą zarówno o zaopatrzenie, jak i przygotowywanie posiłków. Jako żona i to żona niepracująca wnosiła we wspólne życie wkład w formie prac domowych. Traktowała je i wychowanie dziecka jako oczywistość i święty obowiązek. Teraz zaś mąż, co prawda jedyny posiadacz prawa jazdy w rodzinie, chętnie zrywał się przed siódmą i jechał, a to po świeże bułeczki, a to mleko prosto od krowy (gdzie on znalazł takie gospodarstwo?!), a to po coś słodkiego, jeśli akurat mieli ochotę na łakocie. Dbał o drewno do kominka, które w małych wiązkach przywoził ze stacji benzynowej. O ile we Wrocławiu zwykle trudno było doprosić się go o podwiezienie dokądkolwiek, najwyżej do lekarza z Gabą, choć i wówczas wolał żonie dać na taksówkę, o tyle tutaj nie miał najmniejszego problemu z wykręcaniem na niewielkim podjeździe, odpalaniem samochodu nawet cztery razy dziennie i wyprawą po dwa pomidory, których zabrakło do wymyślonej spontanicznie sałatki. Właściwie cieszyło ją, że na wyjeździe Szymon bierze na siebie jej codzienne obowiązki, nudnawe i często rutynowo wykonywane. Jednak ta nagła zmiana i zachowania, i preferencji – żaden urlop dotychczas nie mógł się odbyć nigdzie indziej niż w jednej z tłumnych i drogich miejscowości letniskowych! – powodowała, że Magdalena z uwagą zaczęła obserwować męża. Początkowo cieszyła się z jego aktywności i czasu poświęcanego Gabrysi. Córce na co dzień bardzo doskwierała nieobecność ojca pochłoniętego pracą. Potem Magdalena zaczęła się zastanawiać. O ile Gaba była najlepiej zaopiekowanym wakacyjnie dzieckiem, o tyle ona czuła się nieco odsunięta na bok. Bo razem jedli, chodzili nad jezioro, grali w grzybobranie czy chińczyka. Szymon siedział z nimi, na ogół drzemiąc w fotelu, gdy Gabrysia słuchała bajek głośno czytanych przez Magdalenę. „Mój ty audiobooku!” – żartowała mała. Ale gdy zapadała noc, Gabrysia kładła się w pokoju z dwuosobową wersalką, gdzie, o ile nie zasnęła, czekała na matkę. Szymon nieraz kiwał się nad gazetą albo półsłówkami odpowiadał na pytania żony. Częściej jednak od razu szedł do małego pokoiku ozdobionego zasłonkami w postaci z bajek, gdzie stały półki na zabawki, po czym układał się na jednoosobowym tapczanie. Magdalena myślała, że właściwie to zrozumiałe, mąż naprawdę potrzebował odpoczynku. Cały rok ciężkiej pracy, częstych podróży. Nawet we Wrocławiu, gdzie jego firma miała siedzibę, rzadko wracał do domu przed dwudziestą. Nic dziwnego – nowe japońskie klocki, których był jedynym w Polsce dystrybutorem, należało skutecznie wprowadzać na rynek, co wiązało się nie tylko z częstymi delegacjami, lecz także ze spotkaniami na miejscu. Szaleństwo osiągało szczyt mniej więcej dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem i Dniem Dziecka, kiedy Szymon musiał spotykać się z wieloma potencjalnymi klientami. Bez biznesowych kolacji często zwyczajnie nie mogło się obejść. W czerwcu i lipcu już obmyślał strategię na następny rok szkolny, szukał partnerów i przedstawicieli handlowych, ze szczególnym upodobaniem do mniejszych placówek, sklepów z zabawkami i księgarni, bo omijając hurtownie, zostawiał sobie większą część marży. Tej marży, z której miał wyrosnąć ich dom. Ich własny dom. Upał nie zelżał ani na jotę, a na parującym skwarem chodniku, którym szły do domu, stał się jeszcze dotkliwszy. Magdalena, mocno trzymając za rękę Gabrysię, przystanęła na pasach przy Nowowiejskiej. Nie lubiła tego przejścia tuż przy skrzyżowaniu z Żeromskiego, bo nie było tu sygnalizacji świetlnej, a samochody gnały ze sporą prędkością. Ruszyły dalej i minąwszy narożne stoisko ze skarpetkami, które handlarka rozstawiała zimą i latem, dotarły do domu. Po chwili wspinały się na drugie piętro starej kamienicy. Jej front był odrestaurowany i elegancki, ale od podwórza straszyła ścianą proszącą o odnowienie. Magdalena nie była zachwycona obecnym mieszkaniem, a konkretnie jego lokalizacją. Co prawda śródmiejskie osiedle pełne było wszystkiego, co potrzebne na co dzień – sklepów, punktów usługowych, nawet małych knajpek, gdyby zechciała w takich bywać, pod bokiem miała przychodnię i bibliotekę – jednak każdy poranek uzmysławiał, że nie chciałaby spędzić tu reszty życia. Codziennie bowiem budziła się, patrząc na ścianę budynku po drugiej stronie ulicy. Było to kino, od wielu lat nieczynne. Przez jakiś czas działał tam Klub w Starym Kinie, jednak i on dość szybko został zamknięty, a budynek niszczał. Jego mury pękały i zupełnie nie rozpadły się chyba tylko dzięki farbie, którą na całej długości ściany nad frontową elewacją ktoś wymalował postaci trykających się kozła i diabła. Gabrysia lubiła to malowidło, każdego ranka wołała: „Dzień dobry, koziołki! Znów się bawicie?”. Magdalena jednak patrzyła na nie coraz bardziej niechętnie. Z zewnątrz barwny obrazek, pod spodem odpadający tynk i obłażąca, popękana farba. Trochę jak jej życie. Nie wypowiedziałaby tego głośno, może nawet nie zdawała sobie sprawy z myśli kiełkujących gdzieś z tyłu głowy. Wesoły motyw koziołka i diabełka jej kojarzył się bardziej z walką niż zabawą. Nie napawał optymizmem i wiarą w radość, szczęście i współpracę – na jakimkolwiek gruncie. Podobnie jak w życiu… Ale o ile dałoby się wyremontować mieszkanie, o tyle dużo trudniej byłoby coś zrobić z życiem. Na szczęście nie musi nic zmieniać, jest szczęśliwą żoną i matką, doprawdy nie miała pojęcia, skąd brały się w jej głowie te dziwne rozważania! Zamknęła okno. Ostatni miesiąc wakacji u swego schyłku dopieszczał piękną pogodą. By wynagrodzić chłód, coraz śmielej wślizgujący się wieczorami do mieszkań, nocami zrzucał gwiazdy na balkony, a w ciągu dnia grzał sierpniowym słońcem, zaczynającym już powoli zażółcać pierwsze liście. Magdalenę cieszyła myśl, że niedługo rozpoczyna się rok szkolny i Gabrysia wróci do przedszkola. To będzie jej ostatnie dziesięć miesięcy, potem pójdzie do szkoły, ale zerówkę zaliczy tu. Uznała, że jeszcze nie czas na uczniowskie życie córki. Mimo że córeczka była rezolutna i mądra, od dawna potrafiła czytać, choć nie należało to do jej ulubionych zajęć, świetnie liczyła do dziesięciu i pośród innych dzieci jej prace plastyczne wypadały naprawdę znakomicie, zachowanie Gaby czasem martwiło Magdalenę. „Żywe sreberko” – tak mówiły o niej opiekunki w grupie, siostry józefitki. Czasami aż nadto żywe, po prostu hiperaktywne. Gabrysia nie potrafiła usiedzieć na miejscu, kręciła się i podskakiwała, zasypywała wszystkich tysiącem pytań, a chwile, gdy uwaga dorosłych nie była skupiona na niej, znosiła zazwyczaj dość źle. Na szczęście nie była pozbawiona wdzięku, co pozwalało innym w jakimś stopniu tolerować jej wybryki. Całe dnie z córką sprawiały, że Magdalena z ulgą przyjmowała fakt jej niedługiego powrotu do przedszkola. Przynajmniej przez te kilka godzin odpoczną od siebie. Choć i teraz nie miała na co narzekać. Po codziennym powitaniu koziołków Gaba biegła przed telewizor w dużym pokoju i oglądając bajki, jadła śniadanie. Potem szły razem na zakupy, a gdy Magdalena szykowała obiad i sprzątała, dziewczynka bawiła się w swoim pokoju albo towarzyszyła matce w codziennych zajęciach. Rozdawane co chwilę całusy i uściski topiły serce Magdaleny i sprawiały, że zapominała o drobnych niedogodnościach związanych z dwudziestoczterogodzinnym przebywaniem z małą. Po obiedzie zwykle szły na spacer. Dziś przyszedł czas na park Tołpy – „park z łabędziami”, jak nazywała go Gabrysia. Rzeczywiście mieszkało tu kilka par łabędzi, tak zadomowionych, że nawet jesienią nie chciały odlatywać do ciepłych krajów. Poza tym mnóstwo kaczek, wiewiórki, a wczesnym wieczorem udawało się zobaczyć nawet nietoperze. Najczęściej jednak spędzały tu popołudnia. Poruszały się wówczas między placem zabaw, niewielkim wzniesieniem, zimą będącym znakomitym torem saneczkowym, a stawem, pośrodku którego znajdowała się niewielka wyspa.

 

– Weźmiemy rower? Weźmiemy rower? Weźmiemy rower? – Gabrysia podskakiwała dookoła matki szykującej się do wyjścia.

– Płyta ci się zacięła?

– Ale weźmiemy?!

– Dobrze, tylko się uspokój.

 

Pokryte wakacyjnym kurzem liście drzew znów uzmysłowiły Magdalenie upływ czasu – przecież dopiero co nagie i chude gałęzie zaczęły pokrywać się pierwszą, seledynową zielenią! A tu wrzesień zaraz. Alejki rozbrzmiewały nawoływaniami matek i śmiechem dzieci. Górka nad stawem zapełniona była opalającymi się ludźmi i psami lawirującymi między kocami w poszukiwaniu patyków i piłek rzucanych przez właścicieli. Co jakiś czas dawały się słyszeć krzyki i kłótnie, a potem wszystko wracało do normy. Magdalena nie mogła się nadziwić, jak można leżeć na trawie usianej psimi ekskrementami. Ona, dopóki Gabrysia była mała, nie pozwalała jej wbiegać na trawnik. Teraz, na szczęście, córka wolała spędzać czas na ogrodzonym placu zabaw albo jeżdżąc po parkowych dróżkach.

 

– Z drogi, śledzie, Gaba jedzie! – wołała i sprawnie wymijała spacerowiczów. Cudem uniknęła zaplątania się w wydłużoną smycz jamnika.

– Z drogi… O, Kacper! Zeskoczyła z rowerka i porzuciwszy go na środku alejki, pobiegła w cień wielkiego drzewa rozkładającego konary od strony ulicy Prusa. Przy ławce pod nim stał granatowy wózek i leżał Dziecięcy rower, którego właściciel, z bardzo brudnymi kolanami, wysłuchiwał reprymendy kobiety z niemowlęciem na rękach.

– A gdybyś się wywrócił na szkło? Potem będzie płacz! Prosiłam, żebyś nie jeździł tak szybko!

– Wybacz, nie wyrobiłem na zakręcie… – Pociągnął nosem i już gotów był się rozpłakać, gdy ujrzał dziewczynkę.

– Gabrysia! – Uśmiech rozjaśnił mu twarz i natychmiast zapomniał o burze, którą dostał przed chwilą.

– Pojeździmy dookoła stawu?

– Jasne, jedźcie. – Magdalena rozpoznała w matce niemowlęcia kobietę z ogrodu botanicznego, więc przywitała się i dosiadła do niej. – Można?

Maluch, jak to miał w zwyczaju, zamarudził, więc matka zakołysała lekko wózkiem.

– Kacper bardzo polubił pani córkę. Byliśmy potem kilka razy w ogrodzie, ale was nie widzieliśmy i trochę się martwił, że nie spotka już Gabrysi. Pani mieszka gdzieś w okolicy?

– Tak, na Żeromskiego, koło kina.

– A my zaraz przy szkole na Damrota. Jesteśmy więc sąsiadkami. – Kobieta ucieszyła się i znów zatelepała wózkiem.

– Teraz pewnie będziemy się tu widywać.

– W wakacje często przychodzimy do parku. Gaba idzie teraz do zerówki w przedszkolu, a gdy jest ładna pogoda, zostajemy na przedszkolnym placu zabaw.

– Kacper też idzie do zerówki. W szkole. – Poprawiła Kminkowi przykrywającą go flanelkę i rozejrzała się za dziećmi. Zajęte rozmową, jechały wokół stawu i zakręcały właśnie przy szalecie na rogu Prusa i Nowowiejskiej.

– Dobrze, że się poznali. Kacper czuje się tu dość samotnie.

– Gabrysia też. Koleżanki z przedszkola się porozjeżdżały, a na naszym podwórku nie ma nikogo bliskiego.

Zresztą te podwórka… Sama pani wie.

– Oj, tak, u nas niby powinno być dobrze, bezpiecznie, bo otoczone ze wszystkich stron budynkami, ale brudno, psy, a wieczorem młodzież urzęduje… Nie zdążyła dokończyć, bo od strony placu zabaw z impetem podjechał do nich głęboki bordowy wózek, pchany przez drobną, ale bardzo dynamiczną postać. W pierwszej chwili Magdalenie skojarzyła się z Audrey Hepburn – niewysoka, krótko ostrzyżona. Jednak z bliska zupełnie jej nie przypominała – kwadratowa, jakby męska twarz o bladej skórze, cieniutkie, rzadkie włoski i świdrujące, ciemnobrązowe oczy w żaden sposób nie kojarzyły się z gwiazdą kina. Kobieta zgrabnie wykręciła obok ławeczki i gwałtownie się pochyliwszy, wydobyła z siatki pod wózkiem plik czarno-białych czasopism. Wręczyła jedno z nich zdumionej Magdalenie i oznajmiła:

– Najnowszy numer „Poza Nawiasem”!

– Dziękuję, ale niekoniecznie… – nic więcej Magdalena nie zdążyła wyjąkać, bo paniusia (nie sposób było jej inaczej nazwać) aż się zachłysnęła:

– Proszę panią! Proszę panią, nie wygląda pani na kogoś, kto nie chce dowiedzieć się czegoś o życiu naszej społeczności! Każdy, powtarzam, każdy ma obowiązek wiedzieć, co się dzieje na osiedlu, a dowiedzieć się powinien nie ze skorumpowanych i zakłamanych mediów, lecz z p r a w d z i w e g o głosu Ołbina! „Poza Nawiasem” to jedyna w naszym rejonie niezależna gazeta, w której nie wahamy się pisać prawdy! A co piszemy, wiem doskonale, Julianna Miszczak, redaktor naczelna! – I wyciągnęła rękę.

 

Magdalena dyskretnie spojrzała na towarzyszkę, a zauważywszy, że ta śmieje się pod nosem, choć stara się tego nie okazywać, postanowiła nie dyskutować. Przyjęła podaną dłoń. Miszczak potrząsnęła nią energicznie, po czym ruszyła dalej, zatrzymując się przy kolejnych ławeczkach i wręczając spacerowiczom cienkie gazetki. Jeśli ktoś stawiał większy opór, kładła egzemplarze „Poza Nawiasem” na ławkach i pędziła dalej, aż kurzyło się spod kół wózka. Magdalena, nie mogąc się otrząsnąć ze zdumienia, przełożyła gazetę z ręki do ręki i spojrzała na mamę Kminka.

– Co to było?

– Pijawka. – Zakrztusiła się śmiechem, a widząc zaokrąglone oczy Magdaleny, wyjaśniła:

– Mój mąż tak ją nazwał. Ja mówię na nią „Proszępanią”, a ona zawsze się przedstawia: Miszczak, redaktor naczelna, więc naczelna skojarzyła się mu z naczelnymi ssakami, a ssaki z pijawkami. Poza tym, jak się przyssie do człowieka, to nie puści, póki nie weźmie się tej gazety.

– Rzeczywiście. – Magdalena zachichotała. Po godzinie, kiedy Kacper z Gabą bawili się w najlepsze i to bez żadnych kłótni czy przepychanek, a Magdalena i Joanna, bo tak miała na imię nowa znajoma, przeszły na ty, maleńki Kminek uznał, że dość już grzecznego spania, on też chce popatrzeć na świat poza wózkiem! I rozkrzyczał się na pół parku.

– Ale fajnie bawiliśmy się z Kacprem! – Zachwycona Gabrysia skakała po płytach chodnika, starając się nie następować na linie. – Umówiliśmy się, że następnym razem weźmiemy namiot i zrobimy sobie piknik w parku. Może też ognisko?

– Raczej nie. – Magdalena chwyciła córkę za rękę, zanim ta zsunęła się z wysokiego, ale pochyłego w tym miejscu krawężnika na jezdnię. – Tam nie wolno palić ognisk, a poza tym nie wiemy, kiedy oni następnym razem przyjdą.

– To zadzwoń do nich!

– Nie mam numeru. Zresztą zaraz wracasz do przedszkola, nie będziemy tak często chodzić do parku.

– Chodźmy, chodźmy! – prosiła dziewczynka. – Kacper jest taki fajny! A Kminek, no wiesz, słodki.

 

Ale Magdalena już nie słuchała. Z czasem nauczyła się głuchnąć na dźwięki wydawane przez córkę, zwykle pod koniec dnia, kiedy liczba pytań i komunikatów przekraczała granicę pozwalającą na przyswajanie tego wszystkiego.

 

Tym razem jednak zapatrzyła się na robotników wnoszących meble do pomieszczenia, które od pewnego czasu stało puste. Kiedyś był tam sklep z warzywami, wcześniej jeszcze coś innego. Kobieta z zaciekawieniem przyglądała się, jak wynoszą różne rupiecie i przyrządy malarskie, a w ich miejsce wstawiają meble z ciemnego drewna, prawdopodobnie regały, choć trudno to było stwierdzić z całą pewnością. Nie miała jednak czasu przypatrywać się dłużej – Gabrysia ciągnęła ją za rękę, w drugiej Magdalena trzymała rowerek córki. Zresztą niedługo może wróci Szymon, nie będzie zachwycony,

gdy ich nie zastanie. Co prawda zwykle to one czekały na niego, lecz zdarzało się, że przyjeżdżał już Koło osiemnastej, wtedy wolał, by były w domu, a Magdalena natychmiast podawała mu późny obiad. Może i dziś zjawi się wcześniej?

 

Nie doszukując się przyczyny, dla której nagły zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, ujęła mocniej rączkę Gaby i szybciej ruszyła do domu.

– Umyj łapy! – krzyknęła w stronę dziewczynki biegnącej wprost do swego pokoju i sama też poszła do łazienki.

 

Jasne kafelki, niemal białe, ale przełamane nutą błękitu, rozjaśniały mrocznawe wnętrze, na tyle duże, by znalazło się miejsce na sporą wannę, umywalkę i toaletę. W poprzednim mieszkaniu, które wynajmowali przez kilka lat, zanim urodziła się Gabrysia, łazienka była tak mała, że pralkę musieli postawić w kuchni. Tutaj zaś wszystko znakomicie się mieściło, a przestrzeni wystarczyło nawet na ozdobienie pomieszczenia wąskimi półkami. Na nich Magdalena poustawiała butelki z niebieskiego szkła, których przybywało, jeśli Szymon znalazł odpowiednią w trakcie którejś z licznych podróży. Na gwoździkach wbitych w spoiny między kafelkami wisiały suszone rozgwiazdy, koniki morskie i różne marynistyczne drobiazgi. Od czasu, kiedy się tu wprowadzili, czyli jakieś osiem lat temu, Magdalenie zmienił się gust, postanowiła jednak nic tu nie przerabiać – ostatecznie ich nowy dom rośnie, tam urządzi wszystko tak, jak się jej będzie podobało. Nie musiała oszczędzać, bo Szymon zarabiał wystarczająco dużo, by stać ich było na wiele, ale marzyła o czymś tak minimalistycznym jak domek nad jeziorem, w którym spędzili urlop. Cholera z tym urlopem. Co sobie o nim przypomniała, to zamiast radości, czuła smutek i niepokój. Umyła szybko ręce i przeszła do słonecznej kuchni o ścianach w ładnym odcieniu żółci i takim samym suficie. W nowym domu postanowiła urządzić ją podobnie, może tylko kafelki dobierze jaśniejsze, choć i ten brąz nie był zły. Zdjęła z suszarki naczynia umyte po obiedzie i wstawiła je do odpowiednich szafek. Starła niewidoczny pyłek z lśniącej płyty kuchenki i nastawiła wodę na herbatę. Gdy rozległ się chrobot klucza w zamku, zesztywniała i z lękiem spojrzała na drzwi wejściowe, widoczne wprost z kuchni. Kilkanaście sekund, w ciągu których nie napotkała wzroku męża, zdawało się ciągnąć w nieskończoność, jednak gdy wreszcie ich spojrzenia się skrzyżowały, obawa znikła. Magdalena z uśmiechem podeszła, by powitać Szymona.

 

– Miałeś dziś mniej pracy? – zapytała przy wspólnym posiłku, który dla niej i Gaby był kolacją, a dla niego obiadem.

– Tak, spokojny dzień. Ale mam spotkanie o dwudziestej, więc nie poleżę przed telewizorem. Co tam dzisiaj dają? – Popatrzył na córkę, która zeskoczyła z krzesła i pobiegła po gazetę z programem telewizyjnym. 

– A, nic takiego…

– Późno wrócisz? – spytała Magdalena, nie podnosząc wzroku.

– Postaram się załatwić to jak najszybciej. Niby nic takiego dziś nie robiłem, ale to gorąco osłabia. Dobrze, że jutro sobota, odpoczniemy sobie. Ale czekaj, czekaj, to ostatni weekend sierpnia? Gabrysia, do zerówki! Dziewczynka wskoczyła mu na kolana i się przytuliła.

– Moja mała córeczka już idzie do zerówki, jak to zleciało… Uśmiechnął się tak ciepło, że Magdalenie zadrżało serce i impulsywnie przykryła dłoń męża swoją. Szymon był wspaniałym ojcem. A Gabrysia tuliła się to do niego, to do matki, jak szczęśliwy piesek, który z wielkiej radości nie nadąża merdać ogonem. Ostatnia sobota sierpnia rozpoczęła się dla Magdaleny bólem głowy. Wiedziała, że nie pomogą kawa ani tabletka. Te zresztą działały coraz mniej skutecznie, odkąd zwiększyły się jej problemy z kręgosłupem, który – prosty i zasadniczo zdrowy – dokuczał jej czasami, jakby przerzuciła tonę węgla. Dzięki Bogu i piecom elektrycznym nie musiała tego robić, więc z dużym zaskoczeniem przyjęła pojawiające się nie wiadomo skąd bóle, które nawiedzały ją mniej więcej od roku.

Zwlokła się z łóżka i podeszła do okna. Bardzo chciało się jej do łazienki, ale ta, sądząc po pustej poduszce obok, była zajęta. Mąż przypuszczalnie wrócił bardzo późno, bo nawet się nie obudziła. Kozioł i diabeł niezmiennie walczyli na popękanej ścianie, a nad dachami wreszcie zamiast upalnego błękitu pojawiły się szare chmury. Może będzie padać, deszcz odświeży powietrze i zmyje z miasta cały wakacyjny kurz.

 

Po dłuższej chwili, kiedy czuła, że dłużej już nie wytrzyma, zapukała w drzwi łazienki. Cisza. Chwyciła za klamkę z nadzieją, że jednak zastanie tam Szymona. Spał w dużym pokoju. Ból głowy nie minął mimo nastania kolejnego ranka. Magdalena starała się o nim nie myśleć, co nie było bardzo trudne, bo głowę miała zaprzątniętą czym innym niż własne dolegliwości, które wolała bagatelizować. Sądziła, że jeśli się o czymś nie myśli, to problem znika w czarodziejski sposób; i rzeczywiście, nieraz ta sztuczka się udawała. Nie tym razem, więc musiała po prostu bardziej się postarać. Deszcz wisiał nad miastem, ale jak dotąd nie spadła ani jedna kropla, atmosfera gęstniała i wyraźnie zanosiło się na coś ponurego i mało przyjemnego. Może na burzę. Pranie zdjęła z balkonu już poprzedniego wieczoru, więc teraz zastanawiała się tylko, jak ubrać się do kościoła. Za ciepło na prewencję w postaci płaszczy przeciwdeszczowych, musi wystarczyć składana parasolka w torebce. Także i ta okazała się niepotrzebna, chmury skłębiły się tylko bardziej, więc po powrocie z mszy kobieta ucieszyła się, że obiad ma już niemal gotowy. Wystarczyło podgrzać uduszone wczoraj mięso i pokroić warzywa do sałatki. Nawet ziemniaki obrała z samego rana, więc z radością spędziła mniej czasu w kuchni rozgrzanej od słońca i gotowania. Popołudnie przyszło leniwe i parne. Oczekiwany od wczoraj deszcz nie spadł, ale napięcie rosło coraz bardziej. Mimo prób zaklinania rzeczywistości Magdalena czuła, że tym razem to się może nie udać, bo problem nie leży w jej wyobraźni. Cały wczorajszy dzień, który Szymon spędził w łóżku, świadczył o tym, że piątkowy Wieczór minął mu zgoła inaczej, niż miała nadzieję i niż sam sugerował. Omijając go wzrokiem, snuła się między kuchnią a pokoikiem dziecka, starając się nie odzywać, a najlepiej nawet nie zaglądać do dużego pokoju, gdzie mąż przespał także kolejną noc. W niedzielę nie pojawił się nawet na śniadaniu. Nic dziwnego, po całodziennym gniciu przed telewizorem sobotni wieczór także musiał sobie umilić na swój sposób. Wymknął się z domu nie wiadomo kiedy i wrócił po północy. Słyszała, jak hałasował w przedpokoju, ale ani myślała iść i pytać, czy (a jeśli to gdzie) zjadł kolację. Dlatego w niedzielę obudziła się zła i zawiedziona. Wiedziała, że w związku z samopoczuciem męża nie pójdą wespół do kościoła, nie spędzą też tego dnia tak, jak najbardziej lubiła – razem. Jak prawdziwa rodzina. Magdalenę trochę zastanawiało, że Gabrysia zdawała się nie widzieć niedyspozycji ojca. Śmiała się i podskakiwała wokół stołu jak wróbel, właziła Szymonowi do łóżka i dopominała się pieszczot. Czasem pogłaskał ją jak natrętnego psiaka, czasem żartobliwie odgonił, ale ona uporczywie wracała, pokazując w szerokim uśmiechu białe ząbki, wygłupiając się i próbując przypodobać się ojcu. Bardzo nie lubiła, gdy rodzice byli źli czy smutni, więc za wszelką cenę próbowała ich rozweselić. Gdy Szymon wreszcie zwlókł się z łóżka, Gabrysia chciała rozbawić i mamusię.

 

– Popatrz, stoję na głowie! – wołała, podrzucając nogi i opierając je o ścianę.

– Upadniesz i się potłuczesz – prorokowała Magdalena, niespecjalnie rozśmieszona, a właściwie zupełnie poważna. Gabrysia miała jednak cały arsenał minek i sposobów na topienie rodzicielskich serc i wywoływanie uśmiechów na ich twarzach. Nieraz udawało się jej rozładować atmosferę, nawet w sytuacjach, których nie rozumiała. Właściwie w większości przypadków nie była pewna, o co chodzi rodzicom, czemu warczą na siebie albo milczą godzinami. Tato wtedy żartował przynajmniej z córką, ale mama chodziła przygnębiona, przestraszona i czasem płakała. Gaba wiedziała o tym, choć mama udawała, że to katar albo że jej coś wpadło do oka. Ze wszystkich sił starała się wówczas zająć myśli mamy czymś, co odpędzi smutki.

 

O, zaraz pokaże jej coś śmiesznego! Odsunęła krzesło od stołu i weszła na nie, ustawiając się w pozycji jaskółki. Machając wyciągniętymi rękami, udawała, że frunie, jednak już po chwili zachwiała się gwałtownie i spadła z krzesła, po drodze uderzając lekko ręką o blat stołu. Magdalena zesztywniała. Raptownie zerwała się i szarpnęła córkę za rękaw:

 

– Uspokój się natychmiast! – Stała nad dziewczynką i dyszała przez zaciśnięte zęby. – Przestań! – Szarpnęła jeszcze raz, choć przerażone dziecko stało nieporuszone, nie próbując nawet złapać się za niespecjalnie bolący łokieć.

– Daj jej spokój. Przecież nic złego nie robi, bawi się. Szymon stał w przedpokoju, oparty o futrynę drzwi i przyglądał się scenie, jaką zastał.

– Nic nie robi? – Nagła złość ogarnęła Magdalenę. – Oczywiście, dla ciebie to zabawa! A ona… A ja… – Emocje spowodowały, że zabrakło jej słów, za to gwałtownie wybuchła płaczem. Szymon, wciąż w bezruchu, patrzył na żonę i zastanawiał się, o co, u diabła, tym razem jej chodzi. Jak nie nagłe wrzaski, to znów musztrowanie dziecka, jak teraz. Albo płacz nie wiadomo o co. Starał się, jak mógł, zapewnić im wszystko. Magdalena nie musiała iść do pracy, nawet nie życzył sobie tego – sam zajmował się finansami rodziny. Ale jej wiecznie coś nie pasowało, jeśli tylko nie była akurat bardziej zajęta czymś w domu, snuła się skrzywiona, skłonna do płaczu i pretensji. Co ona właściwie robi przez całe dnie? Trochę przejdzie się z Gabą, w domu na dobrą sprawę nie ma kto bałaganić, więc i roboty mało. No, gotuje, racja, ale ileż tego na trzy osoby, a zazwyczaj dwie, kiedy on wyjeżdża? Pokręcił głową i wzruszył ramionami.

– Łatwo ci wszystko bagatelizować. – Magdalena spojrzała oskarżycielsko. – Bo wpadasz do domu

 jak do hotelu i na co dzień nie zajmujesz się dzieckiem. Spróbuj spędzić z nią więcej czasu, zobaczysz, jak to jest!

– Według ciebie jestem złym ojcem? – Zdenerwował się. – Za mało zarabiam? Za mało dzieciak ma zabawek?

– Za mało spędzasz z nią czasu! Nie wiesz, co robi, jak się zachowuje. Powiedz, którą bajkę najbardziej lubi oglądać, mądralo!

– Którą? No, tę o królewnach. O królewnach czy konikach. Czy obydwie… – Głos Szymona tracił siłę, w końcu mężczyzna zamilkł. Zwęził oczy i rzucił w stronę córki:

– Ubieraj się, pójdziesz z tatusiem na spacer.

– Mogę w rolkach? – Gabrysi obeschły już łzy przestrachu i z radością przyskoczyła do ojca.

– Możesz.

Wyszedł, nie spojrzawszy na żonę. Usiłował pomóc Gabrysi schodzić po schodach, chociaż sama świetnie sobie radziła.

 

Magdalena, z czerwonym nosem i zapłakanymi oczami, ostrożnie podeszła do okna. Gaba i Szymon powoli szli wzdłuż chodnika, kierując się w stronę ulicy Jedności Narodowej. Pewnie za pocztą skręcą w prawo i albo pójdą na boisko szkolne, albo miną szkołę i dotrą aż na Mosty Warszawskie. Część ich chodników, stanowiąca ścieżkę rowerową, była gładziutka – w sam raz do jazdy na rolkach. Często tam chodziły.

 

Teraz córka szła z ojcem – oboje wysocy, o podobnych sylwetkach. Szymon ostatnio chyba schudł bardziej niż zwykle, ale właściwie zawsze był szczupły, z długimi nogami i rękami o smukłych palcach. Gabrysia wyglądała jak jego mniejsza kopia, nawet fryzury mieli podobne – półdługie, krucze włosy sięgające do ramion, u dziewczynki dodatkowo z grzywką. Magdalena przyglądała się im przez chwilę, potem weszła do łazienki. Przemyła twarz zimną wodą i zapatrzyła się w lustro odbijające niewielką, bladą twarz o zapuchniętych oczach. Prawie nie było widać, jak są zielone. Długie, sięgające pośladków włosy spięła klamrą, ale krótsze kosmyki nad czołem i uszami wysunęły się i sterczały na wszystkie strony. Ujęła grzebień i starannie doprowadziła fryzurę do porządku. Więcej jest spraw, które należałoby doprowadzić do porządku w tym domu. Zacznie od makijażu, potem pozmywa po obiedzie i… Do diabła z tymi porządkami! Do diabła i do ciężkiej cholery, mimo świętej niedzieli! 

 

Chyba czas najwyższy otworzyć oczy i przyjrzeć się temu, co wyprawia ze swoim… z ich życiem jej mąż. Bo wszystko wskazuje na to, że wbrew temu, co Szymon mówi i co ona sama usiłuje zepchnąć gdzieś w tył głowy – ale czuje to niezaprzeczenie – on od dłuższego czasu najwyraźniej sobie z czymś nie radzi! Nie jest tym wspaniałym mężczyzną, za którego wyszła, ani cudownym ojcem, za jakiego ma go Gabrysia… Magdalena wybiegła z łazienki i rozejrzała się po domu. Lśniące czystością trzy pokoje, każde pomieszczenie, także balkon, pokazywały, że mieszkają tu ludzie porządni, poukładani. Każda rzecz miała swoje miejsce i na nim się znajdowała. Krzesła stały w jednakowej odległości od stołu, książki na półce trzymano w pionie dzięki specjalnym podpórkom, dokumenty w szufladzie leżały w osobnych, dokładnie opisanych teczkach. Firanki miały równe fałdy. To nie może być dom, w którym dzieje się coś złego. To dobra rodzina, a że czasem Magdalenie coś się wydaje – trudno. Może Szymon ma rację i powinna zrobić coś ze sobą… 

 

Zawstydzona własnym brakiem równowagi i awanturą, jaką urządziła mężowi – przecież gdyby nie chciał pomagać jej w zajmowaniu się Gabrysią, nie poszedłby z nią na dwór! – rzuciła się w wir porządkowania kuchni po obiedzie. Z każdym umytym naczyniem miała nadzieję zmyć z rąk – a tym samym z siebie – poczucie winy.

(...)

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje