Nakładem Wydawnictwa Zwierciadło ukazała się właśnie powieść Stulecie winnych. Ci, którzy przeżyli - epicka opowieść o losach polskiej rodziny, wpleciona w dramatyczne wydarzenia XX wieku. Tom I sagi rozpoczyna się z chwilą wybuchu I. wojny światowej, a kończy po stu latach - w czasach współczesnych.
Czerwiec 1914 roku. Podczas porodu bliźniaczek - Marii i Anny - umiera ich matka. Stanisław Winny, ojciec nowonarodzonych dziewczynek, opłakuje ukochaną żonę, patrząc z lękiem w przyszłość - ma bowiem pod opieką nie tylko bliźniaczki, ale również dwóch synków. Bracia Stanisława oraz jego rodzice, Bronisława i Antoni, jednoczą swoje siły w obliczu tragedii. Kilka tygodni później nadchodzą kolejne dramatyczne wydarzenia - pewnego upalnego lipcowego dnia wybucha wojna...
Długie lata I. wojny światowej i epidemia grypy hiszpanki boleśnie doświadczają ród Winnych. Tym bardziej cenią oni pokój i dobrobyt, które niesie ze sobą dwudziestolecie międzywojenne, chociaż przewrotny los nie szczędzi Winnym życiowych doświadczeń. Z rosnącym niepokojem obserwują, jak wielkimi krokami nadchodzi kolejna wojenna zawierucha. Jak potoczą się ich losy? Warto się o tym przekonać podczas lektury powieści Stulecie winnych. Ci, którzy przeżyli, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Zwierciadło. Dziś publikujemy jej premierowe fragmenty:
Rok 1938
Jan Winny przyszedł na piknik w białej koszuli i z bukietem kwiatów, które wręczył Łucji wśród chichotów jej koleżanek.
– Szanowanie… – Stuknął obcasami i wszedł do środka.
Szybko stało się jasne, że ktoś taki jak on zupełnie do tego towarzystwa nie pasuje. Na wiklinowych krzesłach siedziały damy, jakich Jasiek do tej pory nie widział, i zasłaniały się przed słońcem białymi parasolkami. Piesków takich jak Bibi było w towarzystwie jeszcze trzy i Jasiek usilnie starał się nie kopnąć i nie rozdeptać żadnego z nich. Na dodatek na środku trawnika stał stół przykryty białym obrusem, a na nim mnóstwo ciast, drobnych słodyczy i przekąsek, których postanowił na wszelki wypadek nie ruszać, bo nie był pewien, czy na pewno są przeznaczone do jedzenia.
– Czy mógłby pan przynieść mi nieco ponczu? – zwróciła się do niego jasnowłosa dziewczyna w białym stroju, z kapeluszem słomkowym na głowie, brzydka jak wietrzna noc listopadowa.
Ukłonił się i podszedł do stołu w poszukiwaniu pączków, ale nigdzie takowych nie było. Wrócił więc do dziewczyny i powiedział jej, że może przynieść jej inny deser, jeśli sobie tego życzy. Brzydka dziewczyna spojrzała dziwnie, odwróciła się i poszła do koleżanek, z którymi szeptała coś, spoglądając spode łba na Jaśka. Było mu nieprzyjemnie i był pewien, że śmieją się z niego, tylko nie rozumiał zupełnie, dlaczego. Kolejny koszmar zaczął się, kiedy Łucja zarządziła turniej tenisa. Wszyscy udali się na pobliski kort, gdzie długo licytowano się, czy odbędą się mecze indywidualne czy deble. Łucja zapytała Jaśka, czy dobrze gra w tenisa, a on musiał się przyznać, że zupełnie nie wie, o co w tej grze chodzi. Dziewczyna od pączków zaśmiała się głośno i poszła wybierać rakietę, a Łucja spojrzała z ukosa i poleciła mu, żeby zajął miejsce na trybunach. Usiadł więc nieszczęśliwy i zapatrzył się w panny, które w bieluteńkich strojach odbijały niewielką żółtą piłkę. Pilnował, żeby klaskać dokładnie w tych momentach, w których klaszczą inni.
– Podobało się panu? – zwróciła się do niego, kiedy skończyli.
– Najbardziej to, że pani wygrała. – Ukłonił się ponownie.
Brzydka dziewczyna zerwała z głowy słomkowy kapelusz.
– Strasznie chce mi się pić..
– Chętnie paniom przyniosę czegoś do picia. – Jasiek zerknął na stół, na którym stała waza z kolorowym napojem. – Lemoniady?
– To jest poncz – niegrzecznie powiedziała brzydka. – Już prosiłam, żeby pan mi przyniósł, a pan pomylił go z pączkami…
Łucja i jeszcze dwie dziewczyny, które stanęły koło nich, wybuchnęły śmiechem. Jasiek stłumił chęć wytargania brzydkiej za mysie warkoczyki.
– W takim razie panie wybaczą moją niewiedzę… – Uśmiechnął się, pokazując rząd nieskazitelnie białych zębów. – Przyniosę paniom poncz…
Wściekły na siebie poszedł do stolika, nalał chochelką kolorowego płynu do trzech szklaneczek i wziąwszy je do kupy w obie ręce, zaniósł dziewczynom. Wzięły z wahaniem szklaneczki i zanurzyły w nich usta.
– Pan się nie napije? – spytała jasna, wysoka dziewczyna w marynarskim mundurku.
– Rzeczywiście, ja się też napiję – stwierdził, po czym obrócił się na pięcie i nie żegnając się z gospodarzami, opuścił nieszczęsny piknik główną bramą. Towarzyszyło mu ironiczne spojrzenie Maćka Zielonki, który pracował u Wieruszów jako portier.
Dogoniła go przy zagajniku, zziajana, ze słomkowym kapeluszem w ręku.
– Czemu pan odszedł?
– Bo ja, panienko, nie wiem, co to poncz i nie umiem grać w tenisa…
– A co to ma do rzeczy? – Ciemny rumieniec oblał jej twarz.
– A to. – Ukłonił się jej po raz setny. – Że żadna z pani koleżanek nie będzie sobie ze mnie pokpiwała.
– Krysia jest trochę dziwna… – przyznała. – Przepraszam pana w jej imieniu…
– Miała szczęście urodzić się w rodzinie, w której podają poncz i grają w tenisa… – Skrzywił się. – Nie trzeba przepraszać. Zwłaszcza w czyimś imieniu.
– Mogę pana nauczyć grać – zapewniła go naiwnie. – To nie jest trudna gra…
– Na pewno pani może… – Ponownie się skrzywił. – Jak już zainstaluję państwu prąd w pałacu, to możemy zacząć się uczyć grania w tenisa…
– Czemu pan jest taki? – spytała smutno i wyciągnęła rękę przed siebie. – Proszę…
Wziął kolorową babeczkę i popatrzył na nią nieufnie.
– Nie otruje się pan – roześmiała się. – Pana babcia piekła specjalnie na dzisiejszy piknik. W środku są maliny…
Ugryzł, a odrobiła różowego nadzienia skapnęła mu na koszulę.
– Tak mi przykro… – westchnęła Łucja, widząc, jak Jan patrzy na odświętną koszulę z mieszaniną smutku i zdumienia. – Jakoś wszystko idzie nie tak, jak powinno…
– Nic, nic… – Wytarł różową plamę. – Matkę poproszę, to upierze. Niech się pani nie martwi… Czasem tak bywa, że nic nie idzie, jak powinno…
– Ja kłopot zrobiłam… – Zasmuciła się. – A chciałam dobrze…
– Nie musi pani wracać do swoich koleżanek? – przerwał jej.
– No… – Obejrzała się nerwowo. – Powinnam… Ale chciałam przeprosić pana za afront Krysi i zapewnić, że ja nigdy nie zakpiłabym sobie z pana. Przenigdy…
Stał, oglądając czubki zakurzonych butów.
– Pokaże mi pani swoje obrazy?
– Oczywiście. – Klasnęła w dłonie. – Kiedy pan tylko zechce…