Kiedy 12-letni chłopiec przenosi się z Seulu do miasteczka na prowincji i zaczyna tam naukę w szkole, jest przekonany, że zaimponuje kolegom i zostanie liderem. Okazuje się jednak, że natychmiast pada ofiarą charyzmatycznego i skorumpowanego zarazem Om Sok-dae – gospodarza klasy. Przemoc, zastraszanie i skomplikowane intrygi zapewniają mu sukces: chłopcy są posłuszni, a jego najwyższa pozycja w hierarchii klasowej pozostaje niezachwiana.
Nasz skrzywiony bohater to historia opowiedziana z perspektywy dorosłego już mężczyzny, który wspomina brutalną walkę, jaką musiał stoczyć w poszukiwaniu sprawiedliwości, a także własnego „ja”.
Ta intrygująca alegoria systemu politycznego i władzy, często porównywana do Władcy much, zaczyna się jako prosta opowieść o dominacji w szkolnej klasie, lecz rozwija się w chłodną przypowieść o żądzy władzy i desperackiej potrzebie akceptacji. Warto ją poznać. Warto sięgnąć po książkę Nasz skrzywiony bohater, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Kwiaty Orientu. Dziś publikujemy jej premierowy fragment:
Minęło już prawie trzydzieści lat, ale za każdym razem kiedy wspominam moją samotną i wyczerpującą walkę ciągnącą się od wiosny do jesieni tamtego roku, jestem zagubiony i przygnębiony, zupełnie tak jak wtedy. Prawdopodobnie wdajemy się w takie spory nieustannie przez całe nasze życie i być może czuję się tak teraz, bo ciągle nie potrafię otrząsnąć się z tego, co się wówczas wydarzyło.
Mniej więcej w połowie marca tego roku, kiedy liberałowie cieszyli się końcowym okresem swojej władzy, przeniosłem się z prestiżowej szkoły podstawowej w Seulu – gdzie chodziłem z dumą – do niczym niewyróżniającej się szkoły w małym mieście. Miałem wtedy dwanaście lat i zaczynałem piątą klasę. Cała nasza rodzina wyprowadziła się na prowincję, ponieważ ojciec, który przedtem był pracownikiem administracji publicznej, został zdegradowany i wylądował właśnie tu.
Już od pierwszego dnia po przeniesieniu, kiedy tam przyszedłem odprowadzony za rękę przez matkę, moje rozczarowanie szkołą podstawową Y nie miało końca. Do tej pory byłem przyzwyczajony do oglądania nowych kompleksów szkolnych rozplanowanych wokół majestatycznego trzypiętrowego gmachu głównego z czerwonej cegły. Tutejsza szkoła ze starym cementowym budynkiem w stylu japońskim i kilkoma zrujnowanymi klasami pokrytymi smołą wyglądała jakoś tak żałośnie, że niespodziewanie nasuwała mi skojarzenie ze mną jako obalonym księciem w nędznych ruinach. I choć duży nie zawsze oznacza dobry, już sam fakt, że przyszedłem z podstawówki, gdzie w jednym roczniku uczyło się piętnaście klas – a tutaj było ich zaledwie sześć – sprawiał, że mimowolnie patrzyłem na tę szkołę z góry. Przywykłem do uczenia się tylko w klasach mieszanych, więc surowy podział na grupy chłopców i dziewcząt, jaki tu zastałem, wydawał mi się zacofany.
Ale to jeszcze nie wszystko. Moje pierwsze wrażenie spotęgował tylko pokój nauczycielski. W szkole, do której chodziłem do tej pory, jak przystało na jedną z lepszych szkół w Seulu, był on przestronny i błyszczący, a nauczyciele w nim zawsze schludni i tryskający energią. Tutaj było to pomieszczenie wielkości zaledwie jednej klasy, gdzie zaniedbani nauczyciele siedzieli zasępieni, niczym prości wieśniacy zajęci jedynie wydmuchiwaniem papierosowego dymu, jak kominy. Także wychowawca, który wyszedł na powitanie mojej matki i mnie, okazał się daleki od moich oczekiwań. Nawet jeśli nie mogła być to piękna i uprzejma nauczycielka, myślałem, że będzie to chociaż łagodny i liczący się z innymi elegancki mężczyzna. Zaschnięta biała plama po makgeolli* na rękawie jego marynarki powiedziała mi jednak, że nie mam na co liczyć. Włosy miał nieuczesane, nie używał brylantyny, patrzył na moją matkę, udając, że słucha, a jego twarz wyglądała tak, jakby nie umył jej dzisiejszego poranka. Naprawdę nie mogłem być bardziej zawiedziony, że ktoś taki jak on miał zostać moim wychowawcą. Być może to spotkanie było swojego rodzaju zapowiedzią fatalnej relacji, która miała ciągnąć się przez następny rok.
Przybrała ona kształt chwilę później, po tym jak przedstawiono mnie kolegom z klasy.
– Oto nowo przybyły do naszej szkoły Han Byong-tae. Mam nadzieję, że będziecie od tej pory w dobrych stosunkach.
Po tym krótkim wprowadzeniu wychowawca usadził mnie w wolnej ławce z tyłu klasy i bezzwłocznie przeszedł do prowadzenia lekcji. Nie byłem w stanie zdławić w sobie rozczarowania tym jakże skromnym powitaniem, mając w pamięci to, jak nauczyciele z Seulu przedstawiali swoich nowo przybyłych podopiecznych – obsypywali ich pochwałami do tego stopnia, że wprawiali ich w zakłopotanie. Nie musiał opowiadać cudów, wystarczy, że wspomniałby innym dzieciom o moich osiągnięciach. Liczyłem, że pomoże mi to w budowaniu relacji z nowymi kolegami.