Kiedy Łucja pierwszy raz zobaczyła pałac rodziny Kreiwetsów, od razu poczuła, że w starych komnatach zdarzyło się coś wyjątkowego. Małe miasteczko, urokliwy Różany Gaj, nad którym górowały malownicze ruiny, także skrywało niejeden sekret. Tajemnice aż prosiły się o odkrycie. Łucja uciekła od zgiełku wielkiego miasta, od bolesnych wspomnień, by ukojenie odnaleźć właśnie tam. Przeprowadzka miała być próbą odzyskania siebie. Nie mogła wiedzieć, że w czarującym zaciszu na prowincji będzie musiała zmierzyć się z poważnymi wyzwaniami. Kiedy umierająca przyjaciółka prosi ją, aby odnalazła ojca jej małej córeczki, Łucja nie podejrzewa, że zadanie to zaprowadzi ją w nieoczekiwanym kierunku. Okazuje się, że miłość czeka na nas tam, gdzie nigdy byśmy się jej nie spodziewali. Poruszająca powieść Doroty Gąsiorowskiej Obietnica Łucji to przesycona emocjami, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji, magiczna historia, od której nie można się oderwać. Warto się o tym przekonać. Do lektury zaprasza wydawnictwo Znak, a my zapraszamy także do przeczytania premierowych fragmentów powieści:
- Na miłość boską! Łucjo, jak pani wygląda! – Matylda złożyła ręce na piersiach, widząc lokatorkę.
Łucja udała, że nie wie, o co chodzi. Rzuciła na podłogę siatkę z zakupami i szybko zdjęła przemoczone rękawiczki. W ślad za nimi na terakotowej podłodze ganku wylądowały buty i inne zawilgocone części garderoby. Matylda popatrzyła krytycznie.
– Łucjo, niech się pani nie obrazi, ale… u nas w takich bucikach się nie chodzi. – Spojrzała litościwie na kozaki, które wyglądały naprawdę żałośnie.
– Nie mam innych butów – odparła zmieszana Łucja. – Nie wiedziałam, że tutaj nie da się chodzić w takich kozakach. – Usiadła na małym taborecie i bezradnie opuściła ręce.
– Niech się pani nie martwi – powiedziała troskliwie Matylda. – Coś zaradzimy. Mam w domu dwie pary nowych śniegowców, które zostały po moich córkach. Może będą dobre na panią?
W tej chwili Łucji było już wszystko jedno. Musiała przyznać pani Matyldzie rację, że tutaj, w Różanym Gaju, zimą naprawdę nie dało się chodzić w eleganckich butach. Jej modny płaszczyk z miękkiej wełny też nie był do tego odpowiedni. O wiele praktyczniejsza byłaby gruba puchowa kurtka albo kożuch.
Kiedy kilka minut później siedziały w kuchni przy filiżance rozgrzewającej, imbirowej herbaty, a pani Matylda mieszała w zielonym emaliowanym garnku aromatyczny kapuśniak, Łucja trawiła w myślach popołudniowe przeżycia. Przed oczami nadal miała twarz nieznajomej kobiety, a w opuszkach palców czuła chłodny i zarazem miły dotyk rzeźb.
Matylda odeszła od kuchenki, wzięła filiżankę z ciepłą herbatą i zajęła krzesło tuż obok lokatorki.
– O czym pani tak myśli, pani Łucjo? – spytała, na moment odwracając głowę w stronę garnka
z parującą zupą. Nie chciała być wścibska, nie chciała naruszać prywatności Łucji, ale zdawała sobie sprawę, że żyjąc pod jednym dachem, nie unikną bliższej konfrontacji.
Łucja uśmiechnęła się.
– Byłam dzisiaj w pałacu Kreiwetsów – powiedziała takim tonem, jakby to nie było zbyt istotne. Jej mina zdradzała jednak coś innego: wciąż żywe podekscytowanie.
Matylda spojrzała na nią czujniej.
– To ja już teraz wiem, skąd ta przemoczona odzież. Łucjo, dlaczego pani nie powiedziała, że zamierza odwiedzić to miejsce? Przecież Ignacy podjechałby po nas saniami i zawiózł panią pod samą bramę. Zresztą na razie ja nadal mam klucze, więc mogłaby pani zobaczyć również wnętrze. – Matylda miała taką minę, jakby kompletnie nie rozumiała pobudek, którymi kierowała się Łucja, idąc do pałacowego parku.
– Naprawdę ma pani klucze od bramy? – Teraz już z głosu Łucji przebijał niedający się ukryć entuzjazm.
– Tak, od lat opiekuję się tym miejscem razem z Ignacym, którego już pani poznała. To znaczy… Moja opieka polega głównie na sporadycznym doglądaniu pałacu. Ignacy ma o wiele więcej obowiązków. Podcina krzewy w ogrodzie, naprawia zepsute zamki w drzwiach i łata pojawiające się co jakiś czas dziury w dachu. Powiedzmy, że Ignacy to taka złota rączka, dobry duch naszego pałacu.
– Pani Matyldo… – przerwała jej Łucja.
Gospodyni znów spojrzała na nią baczniej.
– Kiedy byłam w parku, spotkałam tam dziwną kobietę.
Łucja miała zamiar opisać wygląd nieznajomej, który zapadł jej w pamięć, ale pani Matylda nie wydawała się zaskoczona.
– Ach. – Machnęła z lekceważeniem ręką. – To tylko Eleonora.
– Eleonora? – Łucja popatrzyła pytająco. – Kim ona jest?
– Mówią na nią „pomylona Lora”. To mieszkanka wsi. Jest psychicznie chora… Chyba pani zauważyła? – Spojrzała wymownie na Łucję. – Ale nie jest niebezpieczna. Ciągle plącze się gdzieś przy pałacu. Twierdzi, że jest jakąś krewną Kreiwetsów, ale wszyscy traktują te rewelacje z przymrużeniem oka. Zresztą od kilku lat Eleonora do nikogo się nie odzywa. Mówią, że ogłuchła. – Matylda pokręciła głową.
Faktycznie, tamta kobieta zachowywała się tak, jakby brakowało jej piątej klepki, a może rzeczywiście była głucha? Łucja przypomniała sobie, że dwukrotnie nie zareagowała na jej pozdrowienie. Poza tym ten jej nieobecny wzrok…
– Eleonora od zawsze mieszkała we wsi. Jej prababka przed pierwszą wojną podobno była służącą w pałacu Kreiwetsów, ale po wojnie wszystko się zmieniło. Właściciele zostali zmuszeni do ucieczki za granicę, a zaraz potem budynek przejęło państwo… Takie to były czasy. – Matylda westchnęła. – Szkoda, bo gdyby ktoś opiekował się tym miejscem przez ten niechlubny w dziejach państwa okres, to może nasza „wiejska perełka” nie byłaby teraz tak zrujnowana. – Matylda popatrzyła smutno, jakby to miejsce było jej naprawdę bliskie.
Po czym zaczęła się rozwodzić nad wszystkimi ubytkami. Mówiła o przeciekającym dachu, kilku niedomykających się oknach i jeszcze o wielu innych niedociągnięciach, których Łucja nie była w stanie zapamiętać.
– Łucjo, proszę mi obiecać, że kiedy będzie miała pani ochotę wybrać się do pałacu następnym razem, powie mi o tym. Ręczę, że saniami o wiele lepiej jest się tam dostać – podsumowała konkretnie.
– Nie wątpię. – Łucja się uśmiechnęła. – Nie ukrywam, że chętnie odwiedziłabym to miejsce jeszcze raz. Chciałabym zobaczyć wnętrze pałacu.
– W gruncie rzeczy w środku nie ma praktycznie niczego. Wszystkie meble rozkradziono. Ostały się tylko kaflowe piece i piękne mozaikowe podłogi, ale muszę przyznać, że mimo pustki atmosfera w pałacu jest nader dworska. Mam takie odczucie, jakby tam nieustannie unosił się duch minionych czasów. Zresztą… sama pani zobaczy. Proponuję krótką wycieczkę saniami Ignacego. Może w sobotę? – Matylda popatrzyła w oczekiwaniu na Łucję.
– Tak, tak, może być sobota – przytaknęła. Pomysł zobaczenia pałacu od środka wydał się jej bardzo kuszący.
* * *
Dyrektorka popatrzyła na nauczycielkę rzeczowym wzrokiem szkolnego pedagoga.
– Słucham panią, Łucjo.
– Chodzi o Anię. Ona jest taka…
– Smutna – dopowiedziała pani Lucyna. – Ania i tak trzyma się bardzo dzielnie, biorąc pod uwagę jej sytuację.
– No właśnie, ona jest zawsze smutna i taka nieobecna. O co chodzi? – Łucja spojrzała pytająco.
– Właściwie już na wstępie powinnam poinformować panią o sytuacji domowej wychowanków. Zwłaszcza że w pani klasie znajduje się kilka osób, na które należałoby zwrócić szczególną uwagę. Jeżeli chodzi o Anię, to… – Pani Lucyna zacisnęła usta. – Jest naprawdę kiepsko. Wychowuje ją tylko matka, o jej ojcu nic nie wiadomo, a w tej sytuacji mógłby okazać się dla dziecka prawdziwym wybawieniem. – Zamilkła, opuściła głowę i utkwiła wzrok w podłodze.
– Pani dyrektor, co się dzieje w rodzinie Ani? – Łucja oderwała się od ciepłego kaloryfera i przybliżyła do pani Lucyny. Dyrektorka podniosła głowę i smutno popatrzyła na podwładną.
– Mama Ani jest nieuleczalnie chora… ona umiera. – Głos uwiązł jej w gardle.
Łucja poczuła, że traci grunt pod nogami. Tego się nie spodziewała. Skłonna byłaby pomyśleć, że zbyt szczupła Ania jest głodzona, może bita czy zaniedbywana, ale nie przyszłoby jej do głowy, że to dziecko musi mierzyć się każdego dnia z takim cierpieniem. Że codziennie zagląda w oczy śmierci, która uśmiecha się do niej z twarzy jedynej bliskiej osoby.
– Boże! – krzyknęła Łucja. – Ale jak to?! – odezwała się zupełnie bez sensu.
Przecież na całym świecie każdego dnia, w każdej sekundzie umierało tylu ludzi. Kiedy jednak śmierć dotyka naszego otoczenia, konfrontując nas ze sobą bezpośrednio, nie potrafi my na nią odpowiedzieć. Nie umiemy znaleźć słów, by ją opisać. Czujemy przed nią lęk. A przecież śmierć to tylko iskra i dopełnienie w naszym cyklu przemiany. Niestety do niektórych przychodzi zbyt szybko, zbyt gwałtownie. Niektórych zaś omija, choć uporczywie na nią czekają. Nie ma na nią recepty, nie ma lekarstwa. Jest tylko wielka niewiadoma. Pani Lucyna stanęła prosto. Widać było, że nieustannie myśli, starając się wydobyć z siebie jakieś sensowne zdanie.
– Ewa, mama Ani, zachorowała kilka lat temu na białaczkę. Wówczas udało się stłumić chorobę, ale rok temu znowu… – Nagle przerwała i zasłoniła usta. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Łucja patrzyła na nią niewidzącym wzrokiem. Czuła, że narasta w niej rozpacz, a łzy napływają do oczu. Nie chciała dowiedzieć się od dyrektorki już niczego więcej, bo to, co usłyszała, było dla niej zbyt trudne. Cofnęła się do drzwi.
– To… ja już chyba pójdę – odezwała się zduszonym głosem. – Do widzenia. – Ostatnie słowa wymówiła, przekraczając próg szkoły. Nie odwróciła się już. Nie miała odwagi ani siły, by jeszcze raz wyczytać z twarzy przełożonej bezmiar tragedii. Wypadła na zewnątrz, z impetem zatrzaskując drzwi. Haust lodowatego powietrza wdarł się do jej gardła. Zakasłała, przytykając usta ręką. Tysiąc myśli kotłowało się w jej głowie, a w uszach pobrzmiewała niedawna rozmowa. Doszła do bramy i oparła się o betonowy słup. Myślowy galimatias zawładnął jej ciałem. Nie miała siły zrobić ani kroku więcej.
Dlaczego ta dziewczynka była jej taka bliska? Czy przyciągało ją cierpienie dziecięcego serca, które wyczuła już pierwszego dnia, gdy tylko ją zobaczyła? Przecież sama była teraz ukształtowaną przez życie kobietą. W głębi wiedziała jednak, że to nieprawda, bo mimo dorosłego ciała wciąż była małą bezradną dziewczynką. Chociaż jej serce urosło, nadal pokryte było bliznami, pozostałościami po ranach zadanych w dzieciństwie.