Chwila szaleństwa w blasku księżyca zmienia się w niebezpieczną namiętność... Posępny i bezlitosny komisarz Royden Napier ściga niebezpieczną piękność. W przeddzień ucieczki z kraju śmiała i piękna Lisette Colburne przyjmuje propozycję Napiera: ma udawać jego narzeczoną i pomóc mu rozwiązać zagadkę. Wkrótce znajdzie się w prawdziwym niebezpieczeństwie - może stracić głowę dla człowieka, który jest zdolny ją zniszczyć... Nieugięty i tajemniczy, odrzucony przez swoją arystokratyczną rodzinę Napier przysiągł, że doprowadzi Lisette przed oblicze sprawiedliwości - lecz z każdym zakazanym pocałunkiem i każdym dręczącym dotykiem jego przekonanie o winie dziewczyny słabnie... Jak zakończy się ta historia? Warto się o tym przekonać podczas lektury książki Panna młoda w blasku księżyca, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Bis. Powieść bierze udział w plebiscycie "Najlepsza książka na lato". Można na nią głosować na www.ksiazkanalato.pl Warto też wziąć udział w specjalnym konkursie, który poświęcony jest właśnie książce Panna młoda w blasku księżyca oraz przeczytać fragment powieści, który premierowo publikujemy:
Prawda.
To proste słowo stanowiło znak firmowy Roydena Napiera. Motto, którym się kierował, kształtując swój los. Kryterium oceny każdego, kto wkroczył do jego życia i gabinetu.
Lecz prawda, podobnie jak piękno, bywa nieuchwytna, podczas gdy kłamstwa pospolite są niczym muchy. Doświadczenie nauczyło Napiera, iż wcześniej czy później wszyscy kłamią. Zdradzają. Kradną. Albo i gorzej – czasami znacznie gorzej. I na tym przekonaniu oparł służbę w Policji Metropolitalnej Jej Królewskiej Mości, królowej Wiktorii.
Och, często nazywano go cynikiem, lecz każda z osób, które pokonały cztery kondygnacje schodów wiodących z placu Whitehall do jego gabinetu miała do opowiedzenia jakąś historyjkę, począwszy od wstrętnych kreatur z rządu, próbujących sypać pogróżkami oraz wywierać polityczny nacisk, po śledczych z jego biura oraz kryminalistów, sprowadzanych od czasu do czasu ze Scotland Yardu, by ich przesłuchał.
Większość była bardziej niż chętna poświęcić prawdę – albo przynajmniej ją nagiąć - byle dostać to, czego pragnęli. Sprawić, żeby sprawy wyglądały tak, jak życzyli sobie je widzieć, i osiągnąć coś, co pozwoliłoby im dokonać zemsty, zyskać wpływy lub wolność.
A piękna kobieta czekająca teraz przed gabinetem niczym się od nich, zdaniem Roydena, nie różniła.
Mimo to wielce go intrygowała.
Zastanawiał się, jaką opowiastkę może mieć w zanadrzu taka piękność. Jakaż głęboka potrzeba przywiodła ją do tego miejsca pełnego gniewu i cieni, gdzie nikt nie zjawiał się z własnej woli, chyba że pragnął czegoś – i to pragnął rozpaczliwie?
Przechylił lekko w bok głowę i zerkając przez szparę w drzwiach, przesunął spojrzeniem po wykładanym boazerią pokoju przed gabinetem. Po jednej stronie ustawiono tam biurka dla urzędników, po drugiej rząd wielce niewygodnych krzeseł z wysokim oparciem, cieszących się zasłużenie złą sławą.
Na ogół starał się przetrzymać wizytujących, by nieco ich zmiękczyć, a po załatwieniu sprawy pospiesznie wyprowadzić. Numer cztery przy placu Whitehall był niczym młyn z większą ilością ziarna do zmielenia, niźli był w stanie przerobić, a Napier czas miał wypełniony po brzegi spotkaniami, zebraniami i całowaniem tyłka wyższych urzędników.
Jednak długonoga, smukła niczym chart rudowłosa za drzwiami wydawała się zdeterminowana. Wyglądało na to, iż zamierza czekać do skutku niczym pies myśliwski przed lisią norą.
Przesunął po niej spojrzeniem. Siedziała, złożywszy na kolanach zaciśnięte w pięści dłonie i zadarłszy niemal arogancko brodę. Ocenił, iż musi mieć około dwudziestu pięciu lat. Jej głowę zdobił mały, niemodny kapelusik z błękitnej siatki i aksamitu, dziwnie pasujący do masy dziko kręconych włosów.
Nie uczesała ich w modną fryzurę, złożoną z grzecznych loczków i splotów, ale upięła niedbale w miękki kok, z którego próbowały się – z sukcesem – wymykać. Wijące się pasma okalały jej twarz. Pomyślał, że gdyby puścić je wolno, opadłyby do bioder falą rudego jedwabiu. U stóp kobiety stała niewielka, zniszczona torba podróżna.
Napier był szczególnie nieufny w stosunku do kobiet, zwłaszcza, gdy były piękne.
Tylko że rudowłosa nie była tak właściwie piękna.
Nie, wydawała się raczej…wyzywająca. I wściekła. Wiedział wystarczająco dużo o naturze ludzkiej, aby rozpoznać gwałtowne uczucia, kiedy się ujawniały.
Nie miało to znaczenia. Otworzył gwałtownie drzwi i przygotował się, żeby odesłać ją z innymi na parter.
- Podkomisarz Napier – powiedział szorstko, blokując drzwi szerokimi barkami. – Czym mogę służyć?
Odwróciła ku niemu gwałtownie głowę. Jej oczy zabłysły niczym gwiazdy na bezksiężycowym niebie.
- Robiąc, co do pana należy – powiedziała, podnosząc się z szelestem ciemnoniebieskiego jedwabiu.
- Przepraszam bardzo – zauważył chłodno – ale nie miałem przyjemności zostać pani przedstawiony.
Dama nawet nie mrugnęła.
– Może pan pamiętać mnie jako Elizabeth Colburne.
Nazwisko było dość pospolite i nie potrafił skojarzyć, skąd mógłby ja znać. Mimo to spoglądała na niego wyczekująco. Poczuł wewnętrzne drżenie, które uznał później za przeczucie. Odsunął się jednak i zaprosił ją gestem, by weszła.
- Do usług, madame.
Uniosła ciemne, wyraźnie zarysowane brwi.
– Doprawdy? – zauważyła krótko. – Sądząc z tego, co wyczytałam w londyńskich gazetach, pozostaje pan raczej na usługach lorda Lazonby.
Napierowi zabrakło słów, co nie zdarzało się często.
Dama minęła go, dźwigając w jednej ręce torbę, a drugą unosząc nieco spódnice, jakby już samo dotknięcie Napiera mogło ją skalać.
Zamknął drzwi z większym rozmachem, niż miał w zwyczaju.
– Proszę pozwolić, że wyjaśnię – powiedział, okrążając ją. – Nie jestem przyjacielem lorda Lazonby. Poza tym lord i tak jest na łożu śmierci. Jak słyszałem, to rak. Tylko Bóg może mu teraz pomóc.
- Och, cóż za tragedia – prychnęła z pogardą. – Jest Welhamem, prawda? To podstępne, pospolite plemię trudno wytępić. Udowodnił to panu, i to nie raz, jego syn.
- Rance Welham może kpić sobie z prawa i żyć jeszcze bardzo długo, uciekając przed sprawiedliwością – stwierdził Napier ponuro. – Lecz ja nie jestem sędzią, droga pani. Ani katem. Pracuję w policji i jeśli chodzi o syna Lazonby’ego, zrobiliśmy, co do nas należało. I znakomicie się spisaliśmy.
- Znakomicie? – powtórzyła ostro. – Dobry Boże, nie potrafiliście nawet pozbawić go życia! A teraz czytam, że ma zostać ułaskawiony i wypuszczony na wolność! To nie do pomyślenia!
Napier położył dłoń płasko na blacie biurka i pochylił się ku nieznajomej.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział chłodno – lecz sprawa jest praktycznie przesądzona.
- Gdyby policja wykonała kiedyś swoją robotę jak należy, Rance Welham zgniłby już w grobie! Ale to była parodia. Biurokratyczne brednie i matactwa! Niekompetencja! Boże, sir, czy ci ludzie nie potrafią nawet założyć pętli?
Napier uśmiechnął się cierpko.
– Jest pani mistrzynią przymiotników, madame.
Oczy kobiety zabłysły wymownie.
– Nie dość, że nie potrafiliście go powiesić – mówiła dalej – to teraz zamierzacie pozwolić, by wybiegł tanecznym krokiem z Newgate jako wolny człowiek?
- Wybiegł? – wymamrotał Napier pod nosem. – Stawiałbym raczej na królewską kawalkadę.
- Nie, nie – kontynuowała, podnosząc głos. – Nie tylko jako wolny człowiek. Gdy jego wpływowy ojciec wreszcie umrze, Rance Welham zostanie parem królestwa – lordem Lazonby – i będzie cieszył się bogactwem i swobodą, a jego ofiary zostaną zapomniane.
Napier zaczął tracić wreszcie cierpliwość.
– Na Boga, madame – przerwał jej chłodno – czy sądzi pani, że to mi się podoba? Mój ojciec badał tę sprawę niemal do ostatniego tchu. A niełatwo było doprowadzić do skazania syna para, zwłaszcza tak bogatego, jak lord Lazonby.
Na chwilę w pokoju zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosami ruchu ulicznego z placu poniżej. Kobieta zbladła nagle – to znaczy zbladła jeszcze bardziej, ponieważ jej przejrzysta, z natury jasna cera i tak zdradzała wszelkie emocje.
- Tak, zawsze na tym się kończy, prawda? – Głos jej drżał. – Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Zawsze i za każdym razem, ponieważ to jest Anglia i wpływy są kupowane przez bogaczy, a biedni niech idą do diabła. Och, tyle jeszcze pamiętam!
Napier zawahał się, zaskoczony zmianą tonu.
Najwidoczniej wahał się zbyt długo, ponieważ kobieta podeszła szybko do biurka, uniosła torbę i otworzyła ją. Ze środka wypadła kaskada banknotów, tworząc na wypolerowanym blacie imponujących rozmiarów stos.
Napier wpatrywał się w nie zdumiony. Stos poruszył się i jeden plik zsunął się na podłogę, pociągając za sobą kolejne. Opadały niczym liście, unoszone jesiennym wiatrem.
- Boże święty – wyszeptał.
Podniósł wzrok, spojrzał kobiecie w oczy i zaschło mu w ustach.
Wpatrywała się w niego nieporuszona z wyrazem pogardliwej satysfakcji.
- Cóż – powiedziała cicho. – Należą do pana. Amerykańskie dolary, ponieważ wyjeżdżałam w pośpiechu. Będzie tego ze dwadzieścia tysięcy funtów. Proszę mi więc powiedzieć: ile angielskiej sprawiedliwości będę mogła za nie kupić?
- Słucham?
Machnęła dłonią w kierunku biurka.
– Proszę je wziąć. To wszystko, co mam, albo prawie. Lecz moje pieniądze są równie dobre jak Lazonby’ego. O ile się orientuję, wystarczy tego, aby zatrzymać Rance’a Welhama w więzieniu. Tym razem do czasu, aż będzie cholernym trupem.
- Boże, zaczynam sądzić, że postradała pani zmysły. – Wyrwał jej torbę i zaczął wpychać do niej banknoty. – Próba przekupienia urzędnika państwowego to przestępstwo. Proszę zabrać swoje pieniądze i wynieść się stąd, bo inaczej przysięgam, że panią aresztuję.
- Aresztuje mnie pan? – Wszelka łagodność zniknęła z jej głosu. – Na Boga, prawo w tym kraju musiało bardzo się zmienić, odkąd stąd wyjechałam. Zatem to w porządku, że wyrachowany morderca wychodzi na wolność, lecz moja próba przekupstwa stanowi przestępstwo?
- Proszę usiąść – rozkazał – i być cicho. Tak, powiedziałem, że panią aresztuję i nie radzę sprawdzać, czy mówiłem poważnie.
Jednak dziewczyna nie usiadła, ani nie przestała mówić.
– Do licha – wymamrotała, przyglądając się, jak Napier zbiera pojedyncze banknoty. – Źle pana oceniłam.
Napier wepchnął banknoty do torby, zamknął ją i cisnął kobiecie pod nogi. Wpatrywał się w nią z gniewem.
– To, madame, duże niedopowiedzenie.
Ani trochę nie skonsternowana, przeszła przez pokój i stanęła obok Napiera. Czuł woń jej gniewu, a także perfum, ciepłych i egzotycznych niczym wschodnie lilie w gorącym sierpniowym słońcu.
Zaczęła zdejmować rękawiczki, zsuwając je ostrymi, szarpiącymi ruchami i mierząc przy tym Napiera szacującym spojrzeniem z góry na dół.
– Cóż – powiedziała lekko ochrypłym głosem. – Jeśli nie pieniądze, panie podkomisarzu, to może mogłabym… powtarzam, mogłabym… przekonać pana w inny sposób?
Rzuciła na blat rękawiczki i odpięła guzik sukni, ukazując fragment delikatnego ciała, bladego i gładkiego niczym śmietanka.
To byłoby z pewnością skuteczniejsze, pomyślał.
Przez chwilę odczuwał pokusę, aby skorzystać z propozycji. Wzdrygnął się wewnętrznie, czując, jak żar wsącza mu się do żył. Fala pożądania zalała mu trzewia. Pragnął tego, co oferowała i przerażało go, iż w ogóle rozważa taką możliwość. Z drugiej strony, nie był przecież święty.
Przełknął mocno i spróbował oderwać wzrok od jej dekoltu. Boże, kobieta nie była nawet w jego typie. Zbyt szczupła, za wysoka. O dzikim spojrzeniu i rudowłosa. Zbyt… wyrazista.
Podeszła o krok bliżej i rozpięła kolejny guzik.
– Czyżbym dostrzegła w pańskich oczach zainteresowanie? – Jej oddech muskał mu policzek. – No dalej, niechże pan złoży mi ofertę. Quid pro quo. Coś za coś. Jak pan widzi, jestem dosyć zdesperowana.
Napier wiedział, że powinien się odsunąć, lecz nie był w stanie tego zrobić. Wszystko przebiegało inaczej, niż powinno. Z najwyższym trudem wstrzymywał się, by nie przesunąć palcami po uwodzicielskim zagłębieniu jej szyi, a potem opuścić dłoń niżej. I jeszcze niżej.
Musiała domyślić się, co czuje, spojrzała bowiem wymownie na dół jego kamizelki.
Uniósł brew.
– Na Boga, madame – powiedział. – Odważna z pani osóbka.
– Gdy nie mam wyboru, owszem – odparła, spoglądając mu znów w oczy. – Chcę, żeby Rance Welham został ukarany… lub powieszony… I jeśli będę musiała sprzedać diabłu duszę, zrobię to. Lub sprzedać się panu. W końcu, co za różnica.