Kiedy ukrywasz coś, co okryje hańbą ciebie i całą twoją rodzinę... ucieczka wydaje się najlepszym rozwiązaniem...
Jest rok 1752. Agnes Trussel, dziewczyna z małej wioski w Sussex, postanawia uciec do Londynu. Przypadkowo zostaje pomocnicą twórcy fajerwerków - oschłego Johna Blacklocka. Pomimo trudnego charakteru pracodawcy Agnes dobrze czuje się w warsztacie pirotechnika, schowana między półkami pełnymi tajemnych substancji, z których Mistrz wyrabia egzotyczne ognie. Jest pojętną uczennicą i powoli zaczyna dzielić z Johnem Blacklockiem jego pasję. Są osoby, które chętnie postawiłyby Agnes pod pręgierzem opinii publicznej.
Są ludzie, których cieszą egzekucje na placu zwanym Tyburn.
A los nie jest dla Agnes łaskawy... nic nie uchroni jej przed nadciągającą katastrofą...
Chyba, że oczyszczająca moc ognia...
Dziś macie okazję, by bliżej poznać Agnes za sprawą premierowego fragmentu Księgi ogni oraz zwiastuna filmowego powieści:
W domu unosi się osobliwy zapach. Jak tylko pan Blacklock zamyka drzwi odcinające nas od hałasu ulicy i prowadzi mnie korytarzem, robi się coraz ciemniej. Jego szerokie ramiona przekrzywiają się nieco na jeden bok, jakby dźwigał wielki ciężar. Po lewej stronie mijamy otwarte drzwi, w pobliżu których niepokojąca woń o wielu barwach staje się jeszcze silniejsza.
— Będziesz kupowała to, czego mi potrzeba u handlarzy i sklepikarzy — rzuca pan Blacklock, zanosząc się kaszlem. — Będziesz przygotowywała przybory i bacznie obserwowała moje poczynania, żeby być mi pomocną. — Przez sposób, w jaki mówi, mam wrażenie, że jest z innego kraju, ale nie mam pewności. Dostrzegam drewno i tapety pokrywające ciemny korytarz. To stary dom, może nawet tak wiekowy jak dwór w Steyning. Wchodzimy do brudnej i zagraconej kuchni.
Stojąc obok niego, czuję się malutka jak dziecko. Jego wzrost jest uderzający. Przypomina samotne drzewo na środku pola zimą.
— Siadaj — mówi gwałtownie, wskazując palcem krzesło, a gdy tak czynię, rój ospałych much podnosi się z garnka stojącego na stole. Lampa naftowa rzuca kręgi światła na strony wielkiej księgi. Na ruszcie powoli gaśnie niedoglądany ogień. Półki stojącego przy jednej ze ścian kredensu są zastawione talerzami i garnkami. Mrugam w blasku lampy i rozglądam się dookoła.
— Umiem gotować, ale tylko skromne dania — mówię w pośpiechu, widząc ogromną i skomplikowaną kuchnię z rusztami. — Wiem, jak zrobić dobrą wodnistą zupę i upiec placek, umiem też ugotować jajko w popiele na palenisku. — Niepewnie spoglądam na rozżarzone węgielki, ale nie przerywam: — Potrafię ubijać masło, wiem, jak je odcisnąć i osolić. Jak pan chce, mogę upiec smaczny chleb albo przygotować rondel owsianki. — Ale pan Blacklock przerywa mi uniesioną w zniecierpliwieniu ręką. Oparzenie na twarzy to otwarta rana, która lśni w świetle świecy rzucającej cień jego olbrzymiej postaci na ścianę.
— No, to już coś, ale w tej chwili nie chcę słuchać listy twoich cnót! Nie znoszę ględzenia — rzuca krótko. — Nie potrzeba mi, aby bałagan z twojej głowy zaśmiecał moją. Nadmierna aktywność głosowa gardła nadyma brzuch powietrzem i niedorzecznościami. A wysłuchiwanie takich bredni sprawia przykrość uszom słuchacza. — Pochyla się nade mną i dźga powietrze między nami poczerniałym palcem. — Klarowność! Precyzja! Używaj słów jak klucza otwierającego drzwi zrozumienia. Dobieraj je właściwie. Wtedy szybko i bezbłędnie osiągniesz swój cel: dobrze prowadzona rozmowa w najlepszym wypadku uwalnia od niejasności. Jest wyjaśnieniem. Przygotowaniem. Niczym więcej. — Po tych słowach mierzy mnie surowym spojrzeniem, a ja patrzę na niego zmieszana.
— Tak, proszę pana — mówię, po czym zaciskam usta. Z emocji nie mam nawet odwagi zwilżyć warg. Zaczynam rozumieć, że on potrzebuje kogoś spokojnego, kto nie będzie tracił głowy. Przysięgam sama sobie, że mogę stać się kimś takim.
Pan Blacklock podnosi ceber stojący przy ruszcie i wytrząsa z niego grudki czarnego węgla na zarzewie, a ogień zaczyna syczeć. Widywałam już węgiel, ale nigdy nim nie paliłam. Nie gotowałam też jeszcze na kuchni węglowej. Może to przez dym węglowy w powietrzu unosi się ten dziwnie gryzący zapach. Spoglądam na książkę rozłożoną na stole. Na żółtych stronach widzę ciemne rysunki i rzędy słów, ale nawet marszcząc brwi w skupieniu, nie widzę sensu w kłębowiskach liter.
— To po włosku — rzuca niespodzianie, stojąc nade mną i opierając rozpostartą dłoń na jednej ze stron. Ręce ma smukłe i kościste, a palce długie. Z zaskoczeniem zauważam, że u prawej ręki, tam gdzie powinien być palec wskazujący, sterczy tylko kikut. Pan Blacklock bez ostrzeżenia zaczyna czytać zapalczywie: — …dzięki samej tej energii powstają metale i ożywają półżywe ciała. Półżywe! — parska. — Może.
Podnoszę wzrok i widzę wpatrzone we mnie czarne oczy. Pan Blacklock ma przeszywające, nieznoszące sprzeciwu spojrzenie, przed którym trudno coś ukryć.
— Jak się nazywasz? — pyta znienacka.
— Agnes, proszę pana, Agnes Trussel.
— Wszyscy czegoś chcą, Agnes Trussel. Cały świat domaga się wiedzy. — Uśmiecha się ponuro. — Wiedza jest jak czas, który prze do przodu, ale musi oglądać się za siebie, by pamiętać, skąd przyszedł. Jedynym pewnym sposobem stworzenia czegoś nowego są własne badania. — Podskakuję na dźwięk zatrzaskiwanej książki.
— Skąd pochodzisz, Agnes Trussel?
Zwlekam chwilę z odpowiedzią.
— Z Sussex, proszę pana — mówię.
Mimo ognia w kuchni panuje chłód, a ja staram się ukryć przed nim drżenie. Jestem tak słaba i zmęczona, że ledwo go słyszę.
— A jaka jest twoja sytuacja? — dopytuje się ostro.
Prędko myślę, co mam powiedzieć. Gorący węgiel spada z sykiem przez ruszt na posadzkę. Żarzy się płomienistą czerwienią, a potem stygnie i gaśnie.
— Nie mam rodziny — odpowiadam. — Oni… zginęli kilka miesięcy temu w pożarze, proszę pana. — Jakbym chciała usprawiedliwić swoje kłamstwa, myślę sobie, że mówię prawdę, bo dla mnie już ich nie ma.
Następuje chwila ciszy.
— Czy jesteś głodna lub spragniona? — pyta pan Blacklock.
— Wyschłam na pieprz, proszę pana — mówię. A on kiwa głową i wstaje. To już koniec naszej rozmowy. Gdzieś w ciszy domu bije zegar. Nie wspominam o tym, że moje ubrania są przemoczone, a ból, który odczuwam w głowie, miesza się z bólem w sercu i powoduje mdłości.
Pan Blacklock bierze książkę pod pachę.
— Zawołam gosposię Mary, Mary Spurren — wyjaśnia. — Dobranoc.
— Dobranoc, proszę pana — odpowiadam.
Gdy Pan Blacklock wychodzi z kuchni, słyszę, że szeptem rozmawia z kimś w sieni, chwilę później drzwi ponownie się otwierają i do kuchni gniewnym krokiem wchodzi Mary Spurren. Ramiona opadające nad jej długą, kościstą postacią zginają się w kształt przypominający haczyk na garnki. Wyraźnie widać, jak złości ją ta niespodziewana pobudka. Mamrocze pod nosem, krojąc coś w szafce na mięso i rzucając plaster zimnej gotowanej wołowiny na talerz. Kiedy staram się jeść, ona podejrzliwie bada podłogę wokół moich stóp, czekając, aż skończę i będzie mogła sprzątnąć ze stołu. Szyja dziewczyny jest wyciągnięta i wychylona do przodu, jakby ciężar głowy był zbyt dużym balastem. Cmoka od czasu do czasu dużymi ustami. Mięso, które mi podała, jest niesmaczne, piwo bardziej mnie cieszy, bo pomaga choć trochę rozgrzać się od środka. Przez tę dziwną sytuację i podróż dzwoni mi w uszach. Potem Mary wyjmuje nową świecę z pudełka i odpala ją od drzewa na ruszcie.
— Nieś prosto, jak wchodzisz po schodach, i zgaś, jak tylko położysz się do łóżka. Musi ci starczyć na tydzień, drugiej wcześniej nie dostaniesz. — Usta Mary Spurren przyjmują wyraz surowej dezaprobaty.
Gdy jesteśmy w sieni, Mary wskazuje, gdzie mam spać, potem odchodzi, a jej oddalająca się postać na krótko zostawia cienki cień, nim zniknie za rogiem. Wnoszę drżącą kulę światła i zmoczony tobołek do pokoju, zasuwa zatrzaskuje się za mną.
Podnoszę świeczkę do góry, rozglądając się dookoła. Od wewnątrz drzwi nie mają żadnego rygla. Izbę przepełnia ospały i nieruchomy chłód, który powstaje w miejscach nieodwiedzanych przez długi czas. Czuć też wyraźny zapach myszy. Gdy otwieram szafkę pod toaletką, widzę stertę przeżutego materiału i mysie bobki. W rogu stoi samotne łóżko, posłane chyba wiele miesięcy temu, bo dotykając palcami pościeli i koca, zbieram wilgoć i kurz. W jednym miejscu mole lub myszy wygryzły dziurę w wełnie. Łóżko skrzypi, gdy na nim siadam, by ściągnąć przemoczone buty.
Zdejmuję wierzchni przyodziewek i gorset, chociaż jest przeszywająco zimno, resztę rzeczy rozkładam na meblach w nadziei, że wyschną przez noc. Może jutro rozwieszę je przed paleniskiem na dole. Mam łzy w oczach, gdy odkrywam, że moja druga halka jest całkiem sucha, bo leżała na samym dnie tobołka pod innymi rzeczami. Przyciskam do niej twarz, czuję zapach domu.
— Nie — mówię głośnym szeptem i odkładam ją na bok.
Nie będę myśleć o domu.
Przy łóżku stoi krzesło. Jestem w dziwnym miejscu pełnym obcych ludzi, mogłabym je przesunąć, żeby zagrodzić drogę intruzom, chcącym wejść podczas mego snu, ale po co miałabym to robić? Krzesło jest koślawe i lekkie. Miast tego wskakuję na wpół ubrana do łóżka i leżę niespokojnie.
W głowie wiruje mi wspomnienie podróży, niczym trawiąca choroba, zupełnie tak, jakby to jeszcze nie był jej koniec, jakby mój duch nadal pędził drogami i z całych sił starał się mnie dogonić. Śliczna Lettice Talbot będzie bardzo zawiedziona, gdy zobaczy, że nie dotarłam na stancję. Strasznie mi przykro, że ledwo poznałam tak wyjątkową przyjaciółkę, a już ją straciłam. Co pomyślałaby sobie o mnie, wiedząc, że weszłam do pierwszego lepszego domu na ulicy i kładę się w nim spać, choć obiecałam, że będę ostrożna? Przy najbliższej nadarzającej się okazji muszę iść poszukać Lettice Talbot. Odnajdę ją i powiem jej, gdzie jestem.
Jak w ogóle nazywa się ta część miasta?
Mrugający płomień świecy wygina się w przeciągu. Na zewnątrz deszcz dzwoni o szybę, a wiatr porusza zasłonami.
Nad sobą słyszę jakiś hałas, a ze szpary w suficie drobny kurz sypie się na kapę. Naciągam kołdrę i mocno zaciskam powieki. Modlę się. Niech ciężka praca nie wpędzi mamy w chorobę teraz, gdy ją opuściłam, niech Liz nie denerwuje się i nie przepłacze całej nocy. Nie potrafię błagać, aby zmartwienie, które noszę w sobie, rozpłynęło się w powietrzu i dało mi spokój. Nawet nie dopuszczam do siebie takiej myśli. Nie będę się nad tym zastanawiać. Nie jestem w stanie powstrzymać łez, które spływają mi po twarzy do uszu. Obracam się, zdmuchuję świecę i czuję zgrubienie z monet pod spódnicą.
W nocy śnię, że John Glincy wpycha brudnymi palcami złoto do moich ust, a ja się nim dławię. Zatyka mnie marnotrawstwo, jakim jest połykanie monet pani Mellin.