Niestety, porażką organizacyjną podczas tegorocznej Konferencji Tańca Współczesnego i Festiwalu Sztuki Tanecznej okazał się występ Trajala Harella „Showpony”. Na przedstawienie, które odbyło się w sali restauracji Myśliwskiej przy ul. Alojzjanów, trzeba było zapisać się wcześniej, bo uczestniczyć w nim mogła tylko ograniczona liczba osób. Tyle tylko, że o zapisach poinformowano wyłącznie dzień wcześniej, podczas przedstawienia Śląskiego Teatru Tańca, które bytomianie już doskonale znają. Nie uwzględniono także dojeżdżających – nie zamieszczono odpowiedniej informacji w programie. Stąd też gdy po występach Henrika Kaalunda wiele osób udało się kilka ulic dalej, większość z nich musiała odejść z kwitkiem. - Specjalnie wziąłem dzień wolny i przyjechałem tu z Krakowa – mówił Piotr Marzewski. - To jakieś szaleństwo, jak można było nam zafundować taką głupotę organizacyjną. Wystarczyłoby napisać coś w programie, zaznaczyć na plakatach, na stronie internetowej. Bzdura, mili Państwo.
Rozgoryczeni byli też bytomianie i mieszkańcy okolicznych miast. - A, co ja się będę awanturować – podsumowywała rozgoryczona pani Iwona z Mikulczyc. - Po prostu nie ma po co tu przyjeżdżać. Impreza niby międzynarodowa, ale organizacja czysto polska. Gratuluję, po prostu gratuluję.
I choć goście nieco przesadzali, to jednak trzeba przyznać im wiele racji. Podobne problemy rozgrywały się przy rozdziale miejsc. Przed wejściem do Bytomskiego Centrum Kultury już na długo przed przedstawieniami ustawiały się codziennie długie kolejki. Wszystko dlatego, że posiadacze zaproszeń musieli odbierać bilety bezpośrednio przed poszczególnymi spektaklami. Ci spośród nich, którzy wcześniej nie odebrali biletów (informacje o konieczności ich odebrania były, delikatnie mówiąc, nieszczególnie widoczne) wchodzili do sali ToTu i po kilku minutach musieli opuszczać konkretne miejsce, ponieważ okazało się, że są one przeznaczone dla posiadaczy biletów.
Nieszczególnie udał się również spektakl „Lament” grupy Eiko & Koma oraz współpracującej z nimi pianistki. Zapowiadało się interesująco. Intrygująca była już scenografia, na którą złożyły się żółte liście. Wszystko zwiastowało zapowiadany w programie spektakl o współczesnym świecie, który na własne życzenie ludzkość zniszczyła. Jesień świata, jesień ludzkości. Również akordy muzyki Cage'a zdawały się doskonale odpowiadać wizji twórców. Następnie na scenie pojawili się aktorzy. Ci wykonywali konwulsyjne ruchy, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Ukazali, że w dzisiejszych czasach wszystko jest wynaturzone – ludzie niszczą się zamiast wspierać, miłość sprowadza się wyłącznie do prymitywnego, zwierzęcego seksu, który nie prowadzi już do rozrodu, lecz jest własną karykaturą... Jednak nawet w takim świecie możliwa jest pewna forma szczęścia. Kulawe, ułomne, nieszczególnie atrakcyjne – ale jednak szczęście czy miłość są możliwe. Nawet w tak parszywym świecie.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że przedstawienie trwało niemal godzinę. Aktorzy wykonywali monotonne sekwencje ruchowe, spektaklowi brakowało dramatyzmu. Na scenie panował marazm, który zdawał się ogarniać również widownię. Intrygująca w pierwszych chwilach muzyka zaczynała męczyć i w efekcie coraz więcej osób opuszczało widownię. Wreszcie przedstawienie dobiegło końca i okazało się, że zamiast zapowiadanego wielkiego wydarzenia artystycznego publiczność została zwyczajnie oszukana przez twórców. Pierwsze poważne rozczarowanie tegorocznego festiwalu. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że najciekawsze przedstawienia, najlepsze i najgłębsze spektakle mamy jeszcze przed sobą.