Podtrzymywać płomień. „Po drugiej stronie książki" Andrzeja Pilipiuka

Data: 2021-11-23 08:00:02 | Ten artykuł przeczytasz w 14 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Mózg jest jak piec – żeby zaczął dobrze buzować, trzeba sypać opał. Podtrzymywać płomień. W moim piecu przez całą młodość tlił się zawilgły torf. Ale dmuchałem na niego z całej siły.  

Tym razem Andrzej Pilipiuk nie proponuje czytelnikom kolejnych przygód Jakuba Wędrowycza, ale dowiecie się wiele o śladach przeszłości pozostawionych w wojsławickiej szopie. Zamiast kolejnej zagadki dla Roberta Storma będzie wspomnienie Michaela Jacksona na warszawskim Kole. Doktor Skórzewski będzie musiał ustąpić miejsca opowieści o Muminku, który poszedł do pracy w fabryce luster.

Obrazek w treści Podtrzymywać płomień. „Po drugiej stronie książki" Andrzeja Pilipiuka [jpg]

Po drugiej stronie książki znajdziecie wspomnienia o szarości komuny, snach, które przyniosły nowe pomysły, mapach, które nie wyglądają jak mapy. Krótko mówiąc: znajdziecie tu wszystko, co kiedykolwiek chcieliście wiedzieć o Andrzeju Pilipiuku, ale nie wiedzieliście jak zapytać. Do lektury wywiadu-rzeki z autorem zaprasza Wydawnictwo Fabryka Słów. Ostatnio na naszych łamach mogliście przeczytać pierwszy fragment książki, tymczasem już dziś zapraszamy do lektury kolejnej jego części:

Najciekawsze miejsce w okolicy nowego mieszkania to był sklep Pewexu, gdzie przez szybkę można było popatrzeć na różne niedostępne dobra. Ależ to ryło psychikę... Szyba, a za szybą kawałek jakby zupełnie innego świata... Dowcip o milicjancie, który przeskoczył ladę w Pewexie i poprosił o azyl, wcale nie wydawał się w tym momencie zabawny. Raz nawet przyśniła mi się taka teleportacja... Przeskoczyłem i byłem tam, ale zaraz mnie wygoniono. 

Dzielnica wokoło mojego domu nie była szczególnie frapująca, do dziś w żaden sposób nie zagrała w tekstach literackich. Tu też były wały kolejowe i zagajniki między nimi, ale tam, poza zrujnowaną kapliczką na dawnym cmentarzu cholerycznym, nie było niczego fascynującego. Dopiero jako dorosły człowiek przyjrzałem się paru miejscom dokładniej i stwierdziłem, że długi rów biegnący zakosami to chyba jest okop... 

To, co naprawdę ważne i ciekawe – fundamenty więzienia Toledo i odkryte niedawno doły śmierci kryjące szczątki bohaterów podziemia niepodległościowego – było splantowane, zasypane i pokryte trawnikiem. W świadomości mieszkańców zapisało się więzienie kobiece funkcjonujące w tych murach później. Ci, którzy znali mroczne i tragiczne historie z lat stalinowskich, nie gadali o tym, a już na pewno nie z takimi dzieciakami jak my. 

Opodal „nudnej dzielnicy” znajdowała się stara część Pragi – między ulicami Szwedzką, Stalową i Jedenastego Listopada, do dziś zwana pieszczotliwie „trójkątem bermudzkim” – ciekawa architektonicznie, ale lepiej się było tam nie włóczyć, bo miejscowa żulia biła obcych. Chodziłem tylko na ulicę Środkową do piekarni po bułki. A w drodze powrotnej zachodziłem na ulicę Strzelecką, gdzie był mały bazar i antykwariat. Szedłem zawsze stałą trasą. Najkrótszą drogą. Nie zapuszczałem się głębiej, a idąc, rozglądałem się uważnie na boki. Uważałem na siebie, choć trafiały się drobne przykrości. Raz ktoś mnie opluł z balkonu. Kiedy indziej Cygan rówieśnik rzucił za mną sporym kawałkiem cegły. Świsnęła mi koło ucha i roztrzaskała się o ścianę. Gdyby trafił – szpital albo i cmentarz... Raz jakiś wyrostek chciał mnie obrabować, przetrząsnął mi kieszenie, ale kupiłem już bułki i nie miałem przy duszy ani grosza. Za to zażądałem, by dał mi dwie dychy „na rozmnożenie”. Słyszałem o tym jeszcze w starej szkole. Jeśli rabowany okaże się kompletnym gołodupcem, praski kizior powinien dać mu parę złotych ze swojego... Zdziwił się chyba, że ktoś „nie stąd” zna ten zwyczaj, kasy mi wprawdzie nie dał, ale i tak zwanego wpierdolu nie spuścił. 

W każdym razie wszystko, co ciekawe, działo się w książkach i w mojej głowie pod wpływem lektury, marzeń, przemyśleń... Uciekałem. Lubiłem po powrocie ze szkoły poleżeć godzinę z zamkniętymi oczami, wyobrazić sobie, że jestem kimś innym, że mam przygody, że żyję gdzieś daleko. Lepiej, inaczej. Robię coś naprawdę ważnego, wyjątkowego, nietuzinkowego. Po prostu, by przetrwać szkołę w PRL-u, trzeba było mieć coś dodatkowego. Hobby, książki, zajęcia w klubie, przyjaciół, z którymi można się spotkać po lekcjach, dziewczynę... W TV emitowano wówczas jeden program. Nawet sensownych kumpli nie umiałem sobie znaleźć. Tak zwani koledzy z klasy to nie był dobry materiał na przyjaciół. Dziewczyny nie chciały ze mną nawet gadać. Żadna znajomość z tego okresu nie przetrwała. Ale, jak wspomniałem, odwiedzałem kumpli ze starej szkoły. Miałem książki. Miałem galopującą wyobraźnię. Próbowałem pisać. 

Interesowałem się Skandynawią. Pasjonowałem się Egiptem. Ciekawiła mnie Ameryka Południowa. Książek na interesujące mnie tematy było mało. Przeczytałem, co się dało. Szans, by pojechać i zobaczyć to wszystko z bliska – zero. Jedyna skromniutka kolekcja sztuki egipskiej była w Muzeum Narodowym. Oglądało się Tony’ego Halika w TV, ale naprawdę fajne programy podróżnicze o Norwegii zobaczyłem dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych. Interesowałem się monetami, zbierałem je – ale ciekawe okazy były stanowczo za drogie. Gdybym interesował się piłkarstwem, mógłbym czytać „Przegląd Sportowy” i kopać piłkę między blokami. A tak? 

Do Wojsławic latem też już nie jeździłem... To był bardzo zły i trudny okres. Jedyny oddech łapałem w wakacje. Też nie był to oddech zbyt głęboki. Rodzice wypruwali sobie żyły, żebym z siostrą pojechał w góry lub nad morze. Żeby zmienić klimat. Coś zobaczyć. Mnie się marzyły szaleńcze dalekie wyprawy. A tu figa. Kasy nie było, a i paszportów nie dawano. 

Przeżyłeś system, w którym normalność oznaczała totalny zawrót głowy, wystarczy obejrzenie filmów Barei dla zrozumienia, z jakim zmagałeś się absurdem. 

To też niezupełnie tak: miałem naście lat – nie zmagałem się z żadnymi absurdami systemu. To był świat ludzi dorosłych. W dodatku nie wszystkich, a raczej tych, którzy chcieli coś osiągnąć, coś załatwić, zdobyć deficytowe dobra... To oni musieli się płaszczyć, zapisywać do partii, nosić urzędnikom koniaki i czekoladki, kupować pokątnie dewizy celem nabycia za nie dóbr luksusowych... Władza lubiła poddanych trochę zgnoić i przeczołgać tych, którzy chcieli żyć inaczej niż wszyscy. Ale kopała i pałowała głównie takich, co wierzgali przeciw komunie. Zwykły człowiek chodzący do pracy doświadczał zwykłych bolączek: marnej wypłaty, stania w kolejkach, towarów na kartki, nudy i poczucia beznadziei. Raczej nie groziło mu, że oberwie na ulicy pałą od milicji, a urzędników widywał raz na kilka lat. Owszem, zdarzało się, że ktoś oberwał „przypadkiem” albo się panom milicjantom „nie spodobał”, albo miał pecha, bo akurat ZOMO było w akcji i gazowało i biło wszystkich jak leci. Ale trafiało się to raczej sporadycznie.

Mnie ta nienormalność dotykała tylko pośrednio. Żyłem w nienormalnym kraju, miałem tego świadomość. Każda gazetka z Zachodu pokazywała, jak bardzo inaczej jest gdzie indziej. I tyle. Wpieniało mnie to, ale nie bardzo miałem z kim o tym pogadać. Żyło się na pół gwizdka ze świadomością, że żyje się na pół gwizdka. Znów, patrząc szerzej – do dziś masa Polaków żyje na pół gwizdka, tylko teraz to pół gwizdka jest bardziej błyszczące. 

Twoja rodzina nie doznawała represji? 

Nie. Bo i za co niby? Powtórzę: to nie był system, który czepiałby się bez sensu każdego. Kto nie fikał, ten sobie żył cicho i spokojnie. Jak chłop pańszczyźniany, jak niewolnik. Z mglistą perspektywą, że będzie lepiej; że podepną w końcu telefon. I może jeszcze dadzą wreszcie ten samochód, na który się latami płaci. 

Ale wkurzałeś się na rzeczy, jakie widzisz wokół siebie w PRL-u. 

Wkurzały mnie siermiężność świata wokoło, ograniczenia ekonomiczne, brak możliwości pojechania gdzieś daleko, przeżycia przygód jak z książek... Popłynąć gdzieś za horyzont własnym jachtem, zobaczyć norweskie fiordy, szwedzkie szkiery, ruiny miast Inków, powędrować przez lasy ze strzelbą i maczetą, znaleźć rzekę, w której da się płukać złoto... O tym marzyłem. Za wysoko zawiesiłem poprzeczkę? 

Jacht to chyba rzeczywiście wysoko zawieszona poprzeczka... 

Nie wiedziałem wiele o żegludze. Ale marzyłem. O wielkiej ucieczce w świat; o własnej łajbie do podróżowania; o wyremontowaniu wraku leżącego na grobli w Górkach Wschodnich... Wyobrażałem sobie przed snem, jak z kumplami ściągamy go do Warszawy, jak w garażu rodziców jednego z nich prowadzimy remont... Jak spychamy go na Wisłę, a potem, zmyliwszy straż przybrzeżną, zmykamy przez Bałtyk i dalej, na Ocean Atlantycki, by wieść życie wolnych wagabundów – włóczęgów i przemytników. 

Napisałeś w „Raporcie z północy”: „Urodziłem się w roku 1974 na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ludność tego kraju, jak to zwykle w kolonii, dzieliła się na niewolników, poganiaczy niewolników (którzy sami też byli niewolnikami) oraz nielicznych właścicieli niewolników, którzy również tak do końca nie stanowili o sobie”. Nie przesadzasz z tym niewolnictwem? 

Tak właśnie się czułem. Jak niewolnik. Dziś, gdy chcemy zobaczyć na przykład Galerię Uffizi, to sprawdzamy w necie, którego dnia są najtańsze bilety lotnicze, bukujemy pokoik w hotelu i fru. Wtedy, gdy komuś udało się wyrwać za granicę, zbierali się ludzie, żeby opowiedział, jak było... Kiedyś wybrałem się z rodzicami do ich znajomych – ktoś wrócił z Danii. Pokazywał slajdy z rzutnika, był na Jutlandii, a interesował się gadami, więc głównie były na nich duńskie węże, a czasem kawałek nadmorskiego krajobrazu. Slajdy były wykonane na zachodnich taśmach – cieszyły oko bardzo nasyconymi barwami. Innym razem na wakacjach wybrałem się do miejscowego domu kultury, bo jakiś facet wrócił z Australii. Zrobił dla miejscowych dzieciaków pokaz slajdów i pokazywał, jak tam jest. Tak to wyglądało: nas zżerała ciekawość. Ci, którzy wracali z daleka, opowiadali. Jedni chcieli się pochwalić, inni chyba czuli się poniekąd naszymi wysłannikami i poczuwali się w obowiązku zdać relację. W piątej klasie załapałem się na wycieczkę do NRD. Gdy wróciliśmy, poświęcono bodaj dwie godziny lekcyjne, żeby uczestnicy opowiedzieli innym, co widzieli. 

Nigdy nie pojechałem szczególnie daleko, ale do dziś mam zakodowany ten imperatyw – przekazać, co się widziało, tym, którzy sami nie mogli tego zobaczyć. Dlatego napisałem „Raport z północy”. Przygotowanie takiej książki dzisiaj jest nieco bez sensu. Każdy ciekawy może sobie obejrzeć te miejsca w necie, a jak mu się zdjęcia czy filmiki spodobają, kupić bilet na samolot i zobaczyć na własne oczy. Ale tkwi we mnie tamten zwyczaj: byłeś gdzieś – opowiedz innym, tym, którzy nie mieli szansy. 

Kiedyś zastanawiałem się, co chciałbym w życiu osiągnąć, jakie są moje marzenia. Miałem trzy: pojechać do Norwegii, do Egiptu i do Ameryki Południowej. Wszystkie trzy były niewykonalne. Średnia płaca wynosiła po czarnorynkowym kursie 20 dolarów... Ile set wypłat trzeba by odłożyć? Ewentualnie Skandynawia była jeszcze jakoś tam do ogarnięcia. Lata ciułania, podróż życia, żeby choć raz zobaczyć te całe fiordy... 

Byłem jakoś chyba w ósmej klasie, gdy ktoś podarował szkole kalendarz z widokami z Norwegii. Wisiał w sali geograficznej. Kilka razy na przerwie przeglądałem go kartka po kartce. Cudna rzecz... W książkach, które czytałem, zdjęcia były czarno-białe, a tu barwy, feeria barw. A potem znikł – podobno ktoś go ukradł... 

Potem PRL się skończył, zaczęli dawać paszporty wszystkim. Płace wzrosły do około 150 dolarów, w dodatku można było te dolary zupełnie legalnie kupić w kantorach. Brakowało pieniędzy, wymagano wiz i odpowiedniej (kosmicznej dla nas) kwoty na każdy dzień pobytu, ale już wiedziałem, że kiedyś będę mógł pojechać i zobaczyć to wszystko, o czym czytałem. 

Za komuny wyjazd za granicę był trochę jak lot w kosmos... Po jej upadku świat nagle znalazł się bliżej. Trzeba było uciułać sporo pieniędzy. Minęło kolejne dziesięć lat i to, o czym kiedyś czytałem, znalazło się na wyciągnięcie ręki. Miałem jedenaście lat, gdy oglądałem mapę, usiłując sobie wyobrazić, jak to może być tam, nad fiordami. A potem nagle miałem dwadzieścia pięć lat i w towarzystwie Ojca szedłem z plecakiem na ramionach ścieżką – właśnie nad fiordem. 

Popłynąłem na rejs jachtem po norweskich fiordach i drugi raz po wyspach greckich. Własny jacht? No cóż, trochę drogo... Ale można skrzyknąć ekipę i wyczarterować. 

Najlepsza była ostatnia dekada przed epidemią. Tanie linie lotnicze. Zarabiałem przyzwoicie, jeździłem z żoną, ze znajomymi. Samolotem, autem... Pokazałem swoim dzieciom prawdziwe Bullerbyn. Zobaczyłem kościół typu stav w Borgund. Zobaczyłem dom Carla Larssona w Sudborn. Chodziłem po wnętrzach doskonale mi znanych z pięknych obrazów ulubionego malarza. Widziałem miejsca, które namalował. Odwiedziłem dom Selmy Lagerlöf w Mårbace. Jest tam ogród, gdzie stała, wymyślając fabułę „Cudownej podróży”. Byłem tam, na tych ścieżkach. Mam zdjęcie, jak siedzę na schodkach domu, w którym urodziła się Astrid Lindgren. Byłem na pokładzie statku Fram. Przechodziłem drzwiami, którymi przechodził Nansen, otwierając je tą samą klamką, której on używał. Byłem pod wapiennym urwiskiem na północ od Visby. W tym miejscu Linnneusz odkuł pierwsze próbki skały bogatej w skamieliny, które naprowadziły go na koncepcje paleontologiczne... 

Oglądałem w Berlinie skarby przeszłości, o których kiedyś czytałem albo widziałem je na czarno-białych ilustracjach: kolekcję egipską, ołtarz pergameński i rekonstrukcję bramy Isztar. Pojechałem z żoną do Rawenny – obejrzałem grób Teodoryka Wielkiego, nakryty monolitycznym kamiennym dyskiem o średnicy jedenastu metrów. Podziwialiśmy fantastyczne mozaiki wczesnochrześcijańskich bazylik. Byłem w Atenach. Zobaczyłem słynną ikonę – św. Krzysztof z głową psa – w muzeum sztuki bizantyjskiej oraz złoto Myken i tak zwany komputer z Antykitreny w Muzeum Archeologicznym. 

Raz wpadliśmy z żoną na pomysł, by lecieć do Włoch. Spontanicznie. Bilet za śmieszne pieniądze, wylot bodaj następnego dnia. Zrobiliśmy przez net rezerwację w znajomym hotelu i w drogę. Cztery dni w mieście nad laguną. Muzea, zabytki... Ganialiśmy bez wytchnienia, a i tak obejrzeliśmy może połowę tego, co planowaliśmy. 

I tylko taka paskudna myśl: kim byłbym dziś, gdybym mógł to zobaczyć, kiedy miałem naście lat? Gdy ciekawość świata zaspokajały co najwyżej kiepskie ilustracje w drukowanych offsetem albumach. Mózg jest jak piec – żeby zaczął dobrze buzować, trzeba sypać opał. Podtrzymywać płomień. W moim piecu przez całą młodość tlił się zawilgły torf. Ale dmuchałem na niego z całej siły. 

Po drugiej stronie książki kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Po drugiej stronie książki
Andrzej Pilipiuk0
Okładka książki - Po drugiej stronie książki

"Mózg jest jak piec - żeby zaczął dobrze buzować, trzeba sypać opał. Podtrzymywać płomień. W moim piecu przez całą młodość tlił się zawilgły torf. Ale...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Zły Samarytanin
Jarosław Dobrowolski ;
Zły Samarytanin
Pokaż wszystkie recenzje