Pierwszy rozdział nowej powieści Anne Bishop

Data: 2013-09-27 12:06:22 | Ten artykuł przeczytasz w 40 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Pierwszy rozdział nowej powieści Anne Bishop

Meg Corbyn jest jasnowidzącą szczególnego rodzaju – widzi przyszłość, jeśli rozetnie sobie skórę i pojawi się krew. Ten dar jest dla niej jednak przekleństwem, gdyż znajduje się w mocy Kontrolera, człowieka, który pragnie mieć stały dostęp do wizji Meg. Postanawia więc uciec, a jedynym bezpiecznym dla niej miejscem okazuje się Dziedziniec w Lakeside – dzielnica handlowa opanowana przez Innych. Simon Wolfgard, zmiennokształtny, niechętnie zatrudnia Meg na stanowisku łącznika z ludźmi. Od pierwszej chwili wyczuwa, że dziewczyna coś ukrywa, poza tym jej zapach jest inny niż zapach ludzkiej zwierzyny. Jednak instynkt nakazuje mu dać jej tę pracę. Kiedy już pozna prawdę i dowie się, że Meg jest ścigana przez rząd, będzie musiał zdecydować, czy jest warta rozpętania wojny między ludźmi a Innymi. Taki jest początek historii opisanej przez Anne Bishop w jej nowej powieści Pisane szkarłatem, która otwiera cykl Inni. Książce, opublikowanej przez wydawnictwo Initium, patronuje serwis Granice.pl. Polecamy ją uwadze czytelników i zachęcamy do przeczytania pierwszego rozdziału powieści:

 

Zawierucha niemal ją oślepiła. Wyszła niepewnie na otwartą przestrzeń pomiędzy dwoma budynkami, a potem ostrożnie skręciła za róg. Skarpetki i trampki miała zupełnie przemoczone, a stopy tak zmarznięte, że właściwie ich nie czuła. Wiedziała, że to niedobrze, że to może być groźne – jednak kiedy pojawiła się okazja ucieczki, złapała tylko to, co miała pod ręką.

 

Nie słyszała za sobą pogoni, ale to nic nie znaczyło. Mur ciągnący się wzdłuż drogi tłumił nawet odgłosy ruchu ulicznego.

 

Musi znaleźć jakieś schronienie. Nie można nocować na dworze przy takim mrozie. Na szkoleniu widziała fotografie ludzi, którzy zamarzli na śmierć. Ale schroniska dla bezdomnych to pierwsze miejsce, w którym będą jej szukać.

 

Czy umrze tej nocy? Czy ta zamieć śnieżna to początek końca? Nie. Nawet nie brała pod uwagę takiej możliwości. Nie podjęła takiego ryzyka, nie zaszła tak daleko, by zamiast początku miał ją spotkać koniec. Poza tym nie zrealizowały się jeszcze inne elementy przepowiedni. Nie spotkała ciemnowłosego mężczyzny w zielonym swetrze. A póki go nie spotka, nie musi się martwić o swoje życie.

 

Choć to nie znaczy, że stać ją na robienie głupstw.

 

Jej uwagę przyciągnął budynek w głębi otwartej przestrzeni – głównie dlatego że tylko stamtąd padało światło. Wyjrzała za róg, by upewnić się, że nadal jest sama, po czym ruszyła w jego stronę. Może uda jej się pod jakimś pretekstem wejść do środka choć na kilka minut, żeby jej przemrożone stopy odtajały.

 

Światła, które z daleka wydawały się takie jasne, okazały się tylko nocnym oświetleniem. Budynek był zamknięty, ale w błysku lampy udało jej się odczytać napis umieszczony nad przeszklonymi drzwiami. Gdyby nie znajdowała się w tak rozpaczliwej sytuacji, jego treść zmroziłaby ją bardziej niż śnieg i przeszywający wiatr.

 

Dziedziniec w Lakeside

l.p.t.n.d.

 

Ludzkie Prawo Tu Nie Działa. Znajdowała się na ziemi należącej do Innych. A to oznaczało, że choć chwilowo nie grozi jej niebezpieczeństwo ze strony ludzi, znajduje się na łasce stworzeń, które tylko wyglądały jak ludzie. Nawet ktoś, kto dotąd żył w więzieniu, wiedział, co się dzieje z ludźmi, którzy nie zachowują rozwagi podczas spotkań z terra indigena.

 

Na przeszklonych drzwiach, od wewnątrz, przylepiono taśmą jakąś kartkę. Zatrzymała się przy niej na dłuższą chwilę, choć trzęsła się z zimna i nie czuła już stóp.

 

Poszukujemy łącznika z ludźmi

zainteresowani mogą się zgłaszać 

w Zabójczo Dobrych Lekturach

(tuż za rogiem)

 

Praca. Sposób zdobywania pieniędzy na jedzenie i mieszkanie. Miejsce, gdzie mogłaby się chwilowo ukryć, bo nawet jeśli ją tu znajdą, nie będą jej mogli zabrać. Ponieważ ludzkie prawo tu nie działa.

 

Zabójczo Dobre Lektury. To musi być sklep prowadzony przez Innych.

 

Wiedziała, że grozi jej śmierć. Większość ludzi, którzy mieli nieszczęście zetknąć się z Innymi, umierała w ten czy inny sposób. Ale według proroctwa i tak miała umrzeć, więc przynajmniej raz w życiu niech coś stanie się na jej warunkach.

 

Podjąwszy tę decyzję, zawróciła i wyszła na Wronią Aleję. Kiedy skręciła w prawo, zobaczyła dwie osoby wychodzące ze sklepu. Światło i życie. Ruszyła w ich stronę.

 

 

 

Simon Wilcza Straż zajął miejsce w kasie, spojrzał na ścienny zegar, po czym powiedział:

 

Teraz

 

Z zaplecza księgarni dobiegło go przeciągłe wycie. Kilka kobiet pisnęło, a mężczyźni wydali z siebie zaskoczone chrząknięcia.

 

– Za dziesięć minut zamykamy – oznajmił Simon głośno, tak żeby usłyszeli go wszyscy klienci.

 

Oczywiście ludzie o tym wiedzieli, a wycie było tylko przypomnieniem – podobnie jak Wilk siedzący przy drzwiach, który pilnował bezpieczeństwa księgarni. Kiedy odgryzł rękę niedoszłemu złodziejowi, zaszczepił w ludziach przychodzących do Zabójczo Dobrych Lektur bezwzględną uczciwość. Widok kałuży krwi i Wilka, który z upodobaniem chrupał ludzkie palce, zapisał się trwale w ich pamięci i z pewnością dostarczał im wielu koszmarów sennych.

 

Nie zmieniło to faktu, że następnego dnia małpy przybyły tłumnie do księgarni, żeby popatrzeć na poplamioną podłogę i szeptać do siebie niespokojnie wśród półek z książkami. Dreszcz emocji, jakiego doświadczali, gdy zdarzyło im się zobaczyć tu Innego w jego zwierzęcej formie, i obawa przed przemocą wyraźnie podnosiły wyniki sprzedaży horrorów i thrillerów, dzięki czemu księgarnia wypracowywała odpowiedni zysk.

 

Oczywiście żaden sklep na Dziedzińcu nie potrzebował zysku, żeby się utrzymać. Prowadzono je dla wygody tutejszych terra indigena – tu mogli zaopatrywać się w interesujące ich ludzkie wyroby. Simon starał się zdobyć zyski z księgarni raczej po to, by zrozumieć ludzki sposób prowadzenia interesów – i sprawdzić uczciwość ludzkich firm, z którymi miał do czynienia.

 

Jednak w Zabójczo Dobrych Lekturach nie obowiązywały ludzkie zasady prowadzenia handlu, szczególnie jeśli chodziło o godziny pracy. W te wieczory, kiedy księgarnia była otwarta dla ludzi, zamykano ją punktualnie o dwudziestej pierwszej. Personel nigdy nie wahał się zmieniać postaci i gryźć maruderów, którzy uważali, że godziny otwarcia to tylko sugestia, a nie zasada.

 

Simon sprzedał kilka książek więcej, niż spodziewał się sprzedać w taki wieczór, kiedy każdy rozsądny człowiek powinien siedzieć w domu, zamiast szwendać się po mrozie kąsającym niczym Wilk. Oczywiście większość tych małp mieszkała w pobliżu i często zachodziła do księgarni i przylegającej do niej kawiarni Coś na Ząb. Chętnie oddawały się socjalizacji, jeśli nie miały ochoty pić przez cały wieczór w tawernach na ulicy Głównej.

 

Nie małpy, ludzie, napomniał się w myślach i poprawił druciane okulary. Nie potrzebował ich, ale uważał, że dzięki nim wygląda nieco gamoniowato i bardziej przyjaźnie. Nazywaj ich ludźmi, kiedy jesteś w księgarni. Nie powinieneś bez potrzeby obrażać personelu. Tak trudno znaleźć pracowników, których daje się tolerować. Nie ma sensu tracić tych, których mamy, z powodu niewłaściwych słów.

 

Określenie „małpy” pochodziło zza oceanu, z Afriki, gdzie pewien członek Lwiej Straży opisał ludzi właśnie jako bezwłose bełkoczące małpy. Kiedy terra indigena z Thaisii ujrzeli wizerunki małp, zaczęli określać tym słowem ludzi ze względu na uderzające podobieństwo. Ale Simon był członkiem Stowarzyszenia Przedsiębiorców, które prowadziło sklepy na Dziedzińcu, również te dostępne dla ludzi, a także przywódcą Dziedzińca w Lakeside, dlatego starał się nie zachowywać obraźliwie – a przynajmniej nie robić tego oficjalnie.

 

– Simonie?

 

Odwrócił się na dźwięk głosu, którego brzmienie przypominało ciepły syrop. Jego właścicielka zakładała właśnie skafander z kapturem. Krótki sweterek podjechał jej przy tym trochę do góry, ukazując kilka centymetrów brzucha, miękkiego i na pierwszy rzut oka całkiem smacznego.

 

Wiele ludzkich kobiet przychodziło do księgarni w nadziei, że zwrócą na siebie uwagę i nawiążą bliższe stosunki z terra indigena. Ale patrząc na tę konkretną, Simon miał ochotę zatopić kły w jej gardle, a nie kąsać jej brzuch.

 

– Tak, Asiu? – Przechylił głowę w geście, który był jednocześnie zachętą i odprawą.

 

Nie zrozumiała. Nigdy nie rozumiała. Asia Crane zwróciła na niego uwagę od razu pierwszego dnia, kiedy zjawiła się w Zabójczo Dobrych Lekturach. Między innymi dlatego jej nie lubił. Im bardziej starała się do niego zbliżyć, tym mniej miał ochotę na jej towarzystwo. Ale nigdy nie naciskała na tyle, żeby atak był usprawiedliwiony.

 

Jeszcze dwie osoby zakładały skafandry i szaliki, ale w pobliżu kasy nie było nikogo.

 

Rzuciła mu uśmiech typu: Ugryź mnie, lubię to, po czym powiedziała:

 

– No dalej, zgódź się. Obiecałeś, że o tym pomyślisz, a minął już tydzień.

 

– Niczego nie obiecywałem – odparł i zaczął porządkować ladę wokół kasy. Asia Crane miała jasne włosy i brązowe oczy. Dwóch ludzi, mężczyzn pracujących na Dziedzińcu, zapewniało, że jest piękna. Ale Simona coś w niej niepokoiło, choć nie potrafił postawić na tym łapy. Owszem, uganiała się za nim, choć dał jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowany, ale owo niejasne uczucie było powodem, dla którego nie zatrudnił jej w ZDL, kiedy przyszła szukać tu pracy. I dla którego nie chciał jej wynająć jednej z czterech kawalerek, które czasem Dziedziniec udostępniał ludzkim pracownikom. A teraz chciała zostać łącznikiem z ludźmi. Ponieważ ta posada dałaby jej dostęp do Dziedzińca, prędzej ją zje, niż zatrudni. Vladimir Sanguinati, który wraz z nim prowadził Zabójczo Dobre Lektury, nie raz proponował mu swą pomoc, gdyby któregoś wieczoru, patrząc na Asię, poczuł głód. Był to uczciwy układ, gdyż Vlada interesowała tylko krew, a Simon wolał świeże mięso. – Księgarnia jest już zamknięta, Asiu. Wracaj do domu – powiedział.

 

Westchnęła teatralnie.

 

– Naprawdę chciałabym dostać tę pracę. To, co robię teraz, jest nudne, a pensja ledwie starcza na opłacenie mieszkania.

 

Teraz nawet nie próbował być miły.

 

– Już zamknięte.

 

Kolejne westchnienie, a potem urażone spojrzenie. Asia zapięła suwak skafandra, założyła rękawiczki i wreszcie wyszła.

 

John, członek Wilczej Straży, porzucił swoje stanowisko przy drzwiach i ruszył sprawdzić, czy nikt nie został w środku, więc Simon był przy kasie sam, kiedy drzwi znów się otworzyły, wpuszczając do środka zimny podmuch wiatru. Chłodne powietrze przyniosło odświeżenie po tych wszystkich sztucznych zapachach, jakich używali ludzie.

 

– Już… – Spojrzał w stronę drzwi, ale nie dokończył zdania.

 

Kobieta stojąca w progu sprawiała wrażenie śmiertelnie przemarzniętej. Na nogach miała trampki – w taką pogodę! – a jej dżinsy były przemoczone aż do kolan. Pod drelichową kurtką – odpowiednią na letni wieczór – miała koszulkę z krótkim rękawem.

 

Była tak przemarznięta, że nawet przez chwilę nie zastanowił się, czy jest jadalna.

 

Popatrzyła na niego, jakby widziała go już wcześniej, i to ją przerażało. Jednak on jej nie rozpoznał. Ani z wyglądu, ani z zapachu.

 

Zrobiła dwa kroki w stronę kasy, zapewne tylko po to, żeby zanurzyć się głębiej w ciepło pomieszczenia, a nie żeby się do niego zbliżyć.

 

– Z-zobaczyłam ogłoszenie – wyjąkała. – W sp-prawie p-pracy.

 

Ona się nie jąka, to tylko zęby jej dzwonią, pomyślał Simon. Ile czasu spędziła na dworze? Zamieć była dziełem natury, nadciągała znad jeziora. Pierwsza w nowym roku. Niemniej i tak była paskudna.

 

– Jakiej pracy? – zapytał.

 

– Ł-łącznika z ludźmi – wyjąkała. – Było napisane, żeby zgłaszać się t-tutaj.

 

Mijały kolejne sekundy. Kobieta spuściła wzrok. Zapewne nie miała dość odwagi patrzeć mu w oczy, skoro powiedziała już, co miała do powiedzenia. Coś go w niej niepokoiło, ale inaczej niż w przypadku Asi Crane. Postanowił nie wyganiać jej na śnieg, póki nie stwierdzi, co to takiego. Poza tym tylko ona, nie licząc Asi, była zainteresowana tą posadą. Już ten fakt wystarczał, żeby poświęcił jej kilka minut.

 

Ruch na skraju pola widzenia. John, obecnie w ludzkiej postaci, ubrany w sweter i dżinsy, przekrzywił pytająco głowę.

 

Simon skinął lekko głową w niemej odpowiedzi i spojrzał na kasę.

 

– Chcesz, żebym zamknął? – spytał John, podchodząc z uśmiechem do dygoczącej kobiety.

 

– Tak – odparł, nie spuszczając wzroku z przybyłej. – Chodźmy obok, napijemy się kawy i porozmawiamy o pracy. – Odwróciła się i spojrzała niepewnie na drzwi prowadzące na zewnątrz.

 

– Nie. Tędy. – Wyszedł zza lady i wskazał jej przejście.

 

Kiedy księgarnia była zamknięta, a kawiarnia otwarta, przejście zamykano na kratę. Na ścianie obok znajdował się napis: Zapłać za książki, nim pójdziesz do „Czegoś na Ząb”, albo cię ugryziemy.

 

Napis po drugiej stronie kraty głosił: Jasne, możesz zabrać ten kubek. a my weźmiemy sobie w zamian twoją rękę.

 

Nie sądził, by umysł kobiety odtajał na tyle, żeby zdołała zinterpretować te napisy. Po pierwszym zaskoczeniu, jakie okazała na jego widok, rzeczywistość chyba przestała do niej docierać.

 

Kiedy weszli, Tess myła właśnie szklaną gablotę na ciastka. Przyjacielski uśmiech, którym przywitała Simona, zniknął, gdy zobaczyła jego towarzyszkę.

 

– Czym mogę służyć? – zapytała.

 

– Możemy dostać kawy? – Simon usiadł przy stoliku najbliżej lady, jak najdalej od drzwi i zimnej strefy przy stolikach pod oknami.

 

– Jeszcze trochę mi zostało – odparła Tess, rzucając kobiecie ostre spojrzenie.

 

Odchylił się na krześle i oparł kostkę jednej nogi o kolano drugiej.

 

– Jestem Simon Wilcza Straż – zwrócił się do kobiety. – A ty?

 

– Meg Corbyn.

 

Po wahaniu w jej głosie odgadł, że na co dzień nie używa tego imienia. Czyli nie nosi go od dawna. Nie lubił kłamców. Ludzie, którzy kłamali w drobnych sprawach, kłamali też w wielu innych, często istotniejszych.

 

Zresztą imię to nie jest drobna sprawa, kiedy przychodzi co do czego.

 

Ale kiedy Tess przyniosła kubki z kawą i zobaczył, jak Meg obejmuje swój, żeby zagrzać ręce, postanowił odpuścić. Podziękował Tess i znów zwrócił się do swojego gościa:

 

– Czy wiesz, na czym polega praca łącznika z ludźmi?

 

– Nie.

 

– Więc nie masz doświadczenia?

 

– Nie. Ale mogę je zdobyć. Chcę się uczyć.

 

Nie wątpił w szczerość jej słów, ale podejrzewał, że umrze na zapalenie płuc albo coś w tym rodzaju, nim zdąży się czegokolwiek nauczyć.

 

Nagle przypomniał sobie staruszkę, która grzała się w słońcu i proponowała ludziom wróżenie z kart. Jemu nie postawiła kart, ale jej słowa dźwięczały w jego myślach przez ostatnie dwadzieścia lat. Teraz niespodziewanie znów je sobie przypomniał, tak wyraźnie, jakby usłyszał je wczoraj: Bądź przywódcą swego ludu. Bądź głosem, który decyduje, kto będzie żyć, a kto umrze na twoim Dziedzińcu. Nadejdzie dzień, kiedy życie, które ocalisz, uratuje kogoś ci drogiego.

 

Fakt, że Simon był przywódcą Dziedzińca w Lakeside, nie ocalił dwa lata temu jego siostry Daphne. Ale teraz, kiedy patrzył na tę zmarzniętą Meg czekającą na jego decyzję, wspomnienie słów staruszki sprawiło, że poczuł się nieswojo.

 

Tess postawiła na stoliku gliniane miski z zupą i krakersy.

 

– Resztki z kotła – oznajmiła.

 

– Dziękuję, ale… nie mam czym zapłacić – szepnęła Meg, patrząc tęsknie na jedzenie.

 

Tess znów rzuciła Simonowi wrogie spojrzenie.

 

– Na koszt firmy – powiedziała i odeszła.

 

– Jedz – polecił Simon. – Jest pożywna i rozgrzeje cię.

 

Czekał, aż Meg się posili, obserwując Tess porządkującą kawiarnię. Jak zawsze obudziła w nim niepokój. Granica pomiędzy traktowaniem ludzi jak rozrywkę a zupełnym brakiem tolerancji dla ich obecności była u niej szczególnie cienka. Nie wiedział, kim jest Tess, wiedział tylko, że należy do Innych. Była tak niebezpieczna, że budziła strach nawet w innych rasach terra indigena. Ale kiedy kilka lat temu pojawiła się na Dziedzińcu w Lakeside, coś w jej oczach wzbudziło w nim pewność, że jeśli jej do siebie nie przyjmą, stanie się wrogiem wszystkich istot żywych.

 

Przyjęcie Tess na Dziedziniec to była jego pierwsza oficjalna decyzja jako nowego przywódcy. I jak dotąd nigdy jej nie żałował.

 

Co nie oznaczało, że ufał Tess.

 

– Co robi łącznik z ludźmi? – spytała Meg.

 

Simon spojrzał na jej miseczkę. Była w połowie opróżniona. Albo Meg miała już dość, albo musiała odpocząć.

 

– Na podstawie umowy pomiędzy ludźmi a terra indigena w każdym mieście w Thaisii znajduje się Dziedziniec, miejsce, gdzie mieszkają Inni. To tutaj terra indigena mogą zaopatrywać się w produkty wytwarzane przez ludzi. Ale ludzie nie ufają Innym, a my nie ufamy ludziom. Ludzie dostarczają nam wielu produktów, ale incydenty, jakie się przy tym zdarzają, przekonały i ludzki rząd, i naszych przywódców, że rozsądnie jest mieć kogoś, kto będzie przyjmował pocztę i paczki przeznaczone dla terra indigena, nie mając jednocześnie ochoty zjeść kuriera. Dlatego przy każdym Dziedzińcu stworzono biuro łącznika, gdzie odbywają się dostawy. Stowarzyszenia Przedsiębiorców, działające przy Dziedzińcach, decydują o wynagrodzeniu łącznika i związanych z nim świadczeniach. Zgodnie z umową ludzki rząd nakłada kary na firmy przewozowe, które odmawiają dostarczania przesyłek na Dziedziniec. Jednak jeśli stanowisko łącznika nie jest obsadzone przez określony, niezbyt długi czas, firmy przewozowe mogą odmówić realizacji dostaw na nasz teren bez obawy nałożenia na nie kary. Wakaty na stanowisku łącznika powodują, że tolerancja obu stron spada – a kiedy spada, ludzie zaczynają umierać. Czasami umiera masa ludzi.

 

Meg podniosła do ust kolejną łyżkę zupy.

 

– Czy to dlatego pozwalacie kupować ludziom w waszym sklepie? – zapytała. – Żeby budować tolerancję pomiędzy ludźmi a Innymi?

 

Mądra kobieta, pomyślał Simon. Jej wniosek wprawdzie nie był prawidłowy – większości terra indigena nie interesowała tolerancja wobec ludzi – ale najwyraźniej rozumiała, dlaczego potrzebny jest łącznik.

 

– Dziedziniec w Lakeside to rodzaj eksperymentu – wyjaśnił. – Sklepy na rynku obsługują wyłącznie terra indigena i naszych ludzkich pracowników, natomiast te wychodzące na Wronią Aleję w niektórych porach są otwarte również dla ludzi. Oprócz księgarni i kawiarni jest jeszcze centrum fitness, gdzie dopuszcza się członkostwo ludzi, pracownia krawiecka i galeria na ulicy Głównej, która jest otwarta dla wszystkich, o ile w ogóle jest otwarta.

 

– Ale ludzkie prawo nie działa w tych sklepach – zauważyła kobieta.

 

– To prawda. – Simon przyjrzał się jej uważnie. Asi Crane zwyczajnie nie ufał, ale jego reakcja na Meg nie była taka prosta. Dlatego właśnie postanowił ją zatrudnić. Dziedzińcowi nie zaszkodzi, jeśli pobędzie tu kilka dni, szczególnie gdy ktoś będzie ją nadzorował, a on w tym czasie ustali, dlaczego czuje się przy niej tak niepewnie. Ale nim poinformuje Meg o swojej decyzji, musiał jej uświadomić coś jeszcze. – Ludzkie prawo tu nie działa. Czy rozumiesz, co to znaczy? – Kiwnęła głową. Nie uwierzył jej, ale postanowił odpuścić. – Jeśli naprawdę chcesz tę posadę, jest twoja.

 

Spojrzała mu w oczy. Jej tęczówki były szare i przejrzyste jak u Wilka. Ale nie była Wilkiem. Blada skóra zaróżowiła się nieco na policzkach. Włosy zaczęły jej wysychać i okazało się, że nie tylko mają dziwny czerwony kolor, ale też że okrutnie cuchną. Będą musieli coś z tym zrobić.

 

– Mam pracę? – upewniła się Meg, a w jej głosie zabrzmiało coś na kształt nadziei.

 

Simon kiwnął głową.

 

– To praca na godziny – oznajmił. – Będziesz musiała prowadzić rejestr. Możesz zamieszkać w jednej z kawalerek nad pracownią krawiecką i robić zakupy we wszystkich sklepach na rynku.

 

W tym momencie, jak na zawołanie, z zaplecza wyszła Tess i rzuciła na ladę pęk kluczy.

 

– Przyniosę ze sklepów parę rzeczy, kiedy będziesz pokazywał Meg mieszkanie. Zostawcie naczynia na stole, zajmę się nimi później.

 

Wyszła równie szybko jak się zjawiła.

 

– Pamiętaj, Meg, mamy zasady i wymuszamy ich przestrzeganie. – Simon wziął klucze. – Dostęp na Dziedziniec jest ograniczony. Bez naszej wiedzy nie wolno ci sprowadzać do mieszkania gości. Jeśli zwęszymy obcego, zabijemy go. Nie interesują nas wymówki i nie dajemy drugiej szansy. W sklepie na rogu ludzie i Inni mogą się spotykać bez zezwolenia przywódcy. Możesz tam zabierać swoich gości. Rozumiesz?

 

– Tak – odparła krótko, kiwając głową.

 

Zaprowadził ją z powrotem do ZDL. Na ladzie John zostawił mu zimowy płaszcz. Simon założył go, otworzył drzwi i przytrzymał, żeby Meg mogła wyjść. Potem zamknął na klucz, wziął kobietę pod rękę, żeby się nie poślizgnęła, i poprowadził do przeszklonych drzwi budynku, w którym mieściła się pracownia krawiecka.

 

Wyciągnął pęk kluczy i włożył jeden z nich do zamka. Wprowadził ją do małego przedsionka i zamknął za sobą drzwi. Mając na uwadze fakt, że ludzie nie widzą w nocy tak dobrze jak Wilki, włączył światło i ich oczom ukazały się schody na piętro.

 

Meg weszła na górę i zaczekała na niego na podeście. Minął ją, sprawdził numer mieszkania na kluczu i wydał cichy pomruk zdumienia. Tess dała mu klucz do mieszkania od frontu, położonego najdalej od drzwi wychodzących na Wronią Aleję – i najbliżej schodów, które prowadziły na Dziedziniec.

 

Otworzył mieszkanie i włączył światło. Zdjął mokre buty i zostawił je w przedpokoju, a czekając, aż Meg zrobi to samo, rozejrzał się po mieszkaniu. Czysto i schludnie, choć bez luksusów. Na jednym końcu łazienka i szafa. Na drugim wnęka kuchenna z małą lodówką, kuchenką mikrofalową, szafkami i zlewem. Klasyczne łóżko i komoda. Niewielki prostokątny stolik i dwa krzesła o prostych oparciach. Fotel i puf oraz lampa do czytania, stojąca obok pustych półek na książki.

 

– W łazience powinien być komplet ręczników – powiedział Simon. – Wyglądasz na kogoś, komu przydałby się prysznic.

 

– Dziękuję – szepnęła Meg.

 

– Łazienka jest tam – wskazał.

 

Trzęsła się tak bardzo, że wątpił, czy uda jej się zdjąć z siebie te mokre rzeczy. Ale nie zamierzał jej pomagać.

 

Drzwi łazienki zamknęły się. Niewiele dało się ukryć przed jego słuchem, ale tym razem postanowił ignorować dochodzące go dźwięki. Kiedy wyciągnął z dolnej szuflady komody dodatkowy koc, usłyszał spuszczanie wody. Chwilę później Meg odkręciła prysznic.

 

Patrzył przez okno na padający śnieg, kiedy do mieszkania weszła Tess. Miała ze sobą dwie duże torby zamykane na suwak.

 

– Wpiszę to na twój rachunek – oświadczyła.

 

Jej włosy, zwykle brązowe i proste, teraz skręciły się. Przetykały je zielone pasma – znak, że Tess jest niespokojna. Na szczęście nie były jeszcze czerwone, gdyż to wskazywałoby, że jest wściekła. Kiedy włosy Tess stawały się czarne, ludzie umierali.

 

– Na mój rachunek? – zdziwił się Simon.

 

– Dwa komplety ubrań, piżama, przybory toaletowe, zimowy płaszcz i botki. No i jedzenie.

 

Płaszcz był jaskrawoczerwony. Mieszkańcom Dziedzińca podobał się ten kolor, ponieważ zwykle przywodził na myśl upolowaną zdobycz. Najprawdopodobniej dlatego nikt go dotąd nie kupił. Ciekawe, dlaczego Tess przyniosła go dla Meg, zastanawiał się.

 

– Myślałem, że w ramach wynagrodzenia będziemy jej serwować obiady – zauważył.

 

– Pewnie będziesz musiał porozmawiać ze Stowarzyszeniem Przedsiębiorców, zanim podejmiesz te wszystkie decyzje. Zważ, że właśnie zatrudniłeś bez naszej wiedzy łącznika – odparła ostro.

 

– Przyniosłaś mi klucze do mieszkania, nim zdążyłem o nie poprosić. Najwyraźniej więc też podjęłaś decyzję – wytknął jej Simon.

 

Nie odpowiedziała. Po prostu postawiła jedną torbę na łóżku, a drugą zaniosła do kuchni. Kiedy schowała jedzenie, podeszła do niego.

 

– To nie w twoim stylu przygarniać przybłędy. Szczególnie małpie przybłędy.

 

– Nie mogłem jej tak zostawić na mrozie.

 

– Owszem, mogłeś. Innych ludzi zostawiałeś na pastwę losu. Dlaczego dla niej zrobiłeś wyjątek?

 

Simon wzruszył ramionami. Nie chciał opowiadać jej o staruszce, której słowa wpłynęły na tyle jego decyzji.

 

– Potrzebny nam łącznik, Tess – powiedział więc tylko.

 

– To głupi pomysł, jeśli chcesz znać moje zdanie – odparła. – O tę pracę ubiegają się jedynie złodzieje, którzy chcą nas okradać albo tacy, którzy ukrywają się przed ludzkim prawem. Ostatniego wyrzuciłeś za lenistwo, a przedostatniego… przedostatniego zjadły Wilki.

 

– Nie tylko my go zjedliśmy – mruknął Simon.

 

Ale musiał przyznać, że Tess ma rację. Łącznicy ledwie mieli czas nauczyć się swojej pracy – o ile w ogóle fatygowali się to robić – kiedy z tego czy innego powodu musieli szukać nowego kandydata. Ludzie zawsze chcieli dostać pracę z powodów, które nie miały nic wspólnego z pracą. Czy nie dlatego odmówił Asi? Z jej strony była to tylko kolejna próba zwrócenia na siebie jego uwagi. A nie chciał, żeby węszyła wokół niego bardziej niż teraz.

 

– Przed czym ucieka Meg Corbyn? – spytała Tess. – Skąd się tu wzięła w takim stroju?

 

Nie odpowiedział, ponieważ doskonale znał jej podejrzenia i całkowicie się z nimi zgadzał. Równie dobrze Meg mogła mieć wypisane na czole słowo ZBIEG.

 

Zielone pasma zniknęły z włosów Tess.

 

– Może zostanie na tyle długo, żeby rozładować ten korek dostaw, który nam się zrobił – westchnęła.

 

– Może – zgodził się. Nie spodziewał się, żeby Meg Corbyn, czy jak tam naprawdę nazywała się ta kobieta, przetrwała tu dłużej niż do pierwszej wypłaty. Ale powiedziała, że chce się uczyć – nigdy nie usłyszał tego od żadnego innego człowieka. Nawet od Asi.

 

Zapadła chwila niezręcznej ciszy.

 

– Powinieneś iść – powiedziała wreszcie Tess. – Naga dziewczyna pod prysznicem. Obcy mężczyzna. Czytałam takie historie w ludzkich książkach. Zwykle kończyły się tak samo.

 

Simon zawahał się, ale wiedział, że Tess ma rację.

 

– Przekaż Meg, że będę na nią czekał w biurze łącznika jutro o ósmej trzydzieści – powiedział. – Chcę jej wyjaśnić, co ma robić, nim zaczną przychodzić dostawy.

 

– Ty tu jesteś szefem.

 

Położył klucze na stole i wyszedł z mieszkania. Choć miał wątpliwości, czy zostawiając Meg sam na sam z Tess, nie skazuje jej na rychłą śmierć.

 

 

 

 

Gorąca woda rozgrzewała obolałe ciało. Cudownie. Meg namydliła się i umyła włosy, a potem długo stała pod prysznicem, opierając się ręką o ścianę.

 

Chwilowo jest bezpieczna. Wiatr i śnieg zatarły jej ślady. Wprawdzie ludzie będą ją widywać, co może stanowić zagrożenie, ale póki pozostanie w granicach Dziedzińca, nikt nie będzie mógł jej tknąć. Nawet…

 

Drżąc, wyciągnęła przed siebie obie ręce. Cienkie, proste blizny, rozmieszczone w równych odstępach, co pół centymetra, pokrywały skórę od ramienia po łokieć. Takie same blizny miała u góry lewego uda i po zewnętrznej stronie prawego oraz po lewej stronie pleców – proste jak strzała i równo rozmieszczone. Właśnie takie musiały być, inaczej były mniej warte – a nawet nic niewarte. Chyba że miały służyć karze.

 

Przyjrzała się trzem pokrytym strupami przecięciom na lewym przedramieniu. Tych blizn nie będzie żałować. Wizje, które ujrzała, kiedy przecięła skórę w tych miejscach, przyniosły jej wolność. Oraz pokazały, w jaki sposób umrze.

 

Biały pokój. Wąskie łóżko z metalową barierką. Była zamknięta w tym pokoju, przywiązana do łóżka, tak zmarznięta, że ledwie mogła oddychać. A Simon Wilcza Straż, ciemnowłosy mężczyzna, którego widziała w proroctwie, krążył po pokoju i warczał.

 

Zakręciła wodę i otworzyła drzwi kabiny prysznicowej.

 

Chwilę później ktoś zapukał do łazienki.

 

– Meg? – usłyszała głos. – To ja, Tess. Otworzę drzwi i podam ci piżamę, dobrze?

 

– Tak. Dziękuję.

 

Meg wzięła ręcznik i zakryła się nim z przodu, zadowolona, że lustro jest zbyt zaparowane, by odbiły się w nim jej plecy.

 

Kiedy Tess wycofała się, Meg wyszła spod prysznica, wytarła się szybko i włożyła piżamę. Starła parę z lustra i sprawdziła, czy nie widać nigdzie blizn, a potem otworzyła drzwi i weszła do pokoju.

 

– Daj mi swoje mokre rzeczy – poleciła Tess. – Wysuszę je.

 

– Dobrze. Dziękuję. – Meg kiwnęła głową i przyniosła ubrania z łazienki.

 

– Jedzenie masz w szafce i w lodówce. Przyniosłam ci dwa komplety ubrań, ale rozmiar oceniłam raczej na oko, więc jeśli nie będą pasować, wymień je w sklepie. Simon będzie na ciebie czekał w biurze łącznika jutro rano, o wpół do dziewiątej. Wprowadzi cię w obowiązki.

 

– Dobrze – powtórzyła Meg. Teraz, kiedy było jej ciepło, niemal zasypiała na stojąco.

 

– Klucze są na stole – dodała Tess i ruszyła do drzwi.

 

– Bardzo ci dziękuję. Za wszystko.

 

Tess odwróciła się i popatrzyła na nią.

 

– Prześpij się.

 

Meg policzyła do dziesięciu, po czym podeszła do drzwi. Nie wiedziała, czy zdoła coś usłyszeć, przykładając do nich ucho, jak ludzie na filmach, ale spróbowała. Ponieważ jednak nic nie usłyszała, zamknęła drzwi na klucz i zgasiła górne światło. Lampy na Wroniej Alei świeciły dość jasno, by mogła podejść do okna. Zaciągnęła ciężkie zasłony na jednym oknie, a po chwili wahania postanowiła nie zasłaniać drugiego. Po omacku odszukała łóżko i wślizgnęła się pod koce. Drżała, póki nie zagrzały się od jej ciała.

 

Śmierć czekała na nią gdzieś na Dziedzińcu. Ale nie dziś. Dziś była bezpieczna.

 

Odetchnęła z ulgą, zamknęła oczy i odpłynęła w sen.

 

 

 

Simon otrząsnął się, żeby zmierzwić futro. Śnieg przestał wreszcie padać, a Wilkom nie przeszkadzał mróz – szczególnie że zbierały się na wilczy pęd po Dziedzińcu.

 

Nie chciałby tu być w swojej ludzkiej postaci. Jeśli za długo musiał w niej przebywać, zaczynał być podminowany. Owszem, sam zgłosił się na przywódcę tego Dziedzińca i sam nalegał na otworzenie kilku sklepów dla ludzi, żeby mieć na nich oko, ale to nie oznaczało, że mniej niż innych terra indigena irytowała go ich obecność w Zabójczo Dobrych Lekturach. Dlatego musiał odpocząć, przybierając postać Wilka. Musiał pobiegać.

 

Truchtem zbliżył się do niego Elliot. Choć to Simon był dominującym Wilkiem w Lakeside, jego ojciec był oficjalną twarzą Dziedzińca. Elliota nie interesowało prowadzenie sklepów i nie czuł się swobodnie w stosunkach z innymi gatunkami terra indigena, szczególnie z Żywiołami i Sanguinatimi, ale dobrze sobie radził z ludzkim rządem i potrafił godzinami rozmawiać z burmistrzem i innymi urzędnikami, nikogo przy tym nie kąsając.

 

Dlatego Simona często brano za biznesmena, natomiast bardziej towarzyskiego i wyrafinowanego Elliota za przywódcę Dziedzińca Lakeside. Simonowi to odpowiadało. Ojciec mógł ściskać dłonie, chodzić na kolacje i robić sobie zdjęcia, a przy odrobinie szczęścia burmistrz i jego kumple nigdy nie odkryją, jak płytkie w istocie jest jego wyrafinowanie.

 

Po chwili przyłączyło się do nich siedem innych Wilków. Simon, zadowolony z towarzystwa, ruszył zaśnieżoną drogą. Każdy gatunek terra indigena, który mieszkał na Dziedzińcu, miał tu własne terytorium, ale reszta ziemi była wspólna. Kiedy Simon i jego przyjaciele przejdą przez Most nad Strumieniem, znajdą się na terenie Jastrzębiej Straży. Potem skręcą w pierwszą drogę na ziemię niczyją, żeby rozpocząć wilczy pęd.

 

Wilk, pomyślał, kiedy ruszyli truchtem, by rozgrzać mięśnie. Może wilki wyglądały jak oni, kiedy świat był młody, ale terra indigena – szybkie, silne i zabójcze – miały się do zwierząt, które ludzie nazywali wilkami, tak jak tygrys do rysia.

 

Biegli truchtem po drodze, na której leżało zaledwie kilka centymetrów śniegu; reszta została skrupulatnie zwiana na jedno pobocze. Będzie musiał pamiętać, żeby podziękować za to dziewczynom na jeziorze.

 

Gdy mięśnie się rozgrzały, Simon przeszedł w cwał, prowadząc watahę przez most. Dobrze było biec. Dobrze było czuć mroźne powietrze. Dobrze było zasmakować…

 

Wiatr się zmienił. Sowa, nocna straż Dziedzińca, przeleciała nad ich głowami, przekazując ostrzeżenie.

 

Intruzi!

 

Na drodze, która wiła się między Parkiem Lakeside a Dziedzińcem, nie powinno być teraz nikogo, wyjąwszy pługi śnieżne, które pracowały z hałasem, by umożliwić ludziom dotarcie do pracy następnego dnia. Jeśli już jakiś urzędnik miejski musiał udać się na Dziedziniec, szczególnie w nocy, ktoś najpierw musiałby się skontaktować z Elliotem. 

 

Simon złapał trop i skręcił w wąską ścieżkę, która biegła wzdłuż ogrodzenia otaczającego Dziedziniec, po czym ruszył pełnym pędem.

 

Żadnego wycia, żadnego dźwięku, żadnego ostrzeżenia. Tylko czarne, białe i szare kształty, zlewające się z nocą i śniegiem – ścigające wroga.

 

Jeśli ludzie przynieśli ze sobą broń, głębszy śnieg na ścieżce spowolni Wilki, na tyle że zdołają oddać ze dwa strzały. To niebezpieczne, ale oni też będą musieli brnąć przez śnieg, więc nawet gdyby ranili dwa Wilki, i tak nie zdołają uciec.

 

Tam powiedział Simon.

 

Trzech ludzi szło z wyraźnym trudem od czarnego płotu z kutego żelaza, który wyznaczał granice Dziedzińca.

 

Strzelba stwierdził Elliot.

 

Widzę odparł Simon. Tylko jeden człowiek wszedł na ich teren z bronią? Mało prawdopodobne. Fakt, że innej nie widział, nie oznaczał jeszcze, że jej nie było.

 

Biegnąc ku intruzom, zauważył czarny dym unoszący się tuż nad śniegiem. Zignorował go i skupił się na człowieku ze strzelbą. Głupiec nie zauważył ani jego, ani pozostałych Wilków, póki jego kolega nie rozejrzał się i nie krzyknął ostrzegawczo.

 

Strzelba skierowała się w stronę Simona.

 

Nie dotrą do wroga dość szybko. Kula ugryzie któregoś z nich.

 

Nagle postać ze strzelbą otoczył czarny dym. Wychynęły z niego ręce, które skierowały lufę strzelby w niebo, w chwili gdy człowiek pociągnął za spust.

 

Simon minął spowitą dymem postać i skoczył na następnego człowieka z takim impetem, że obaj wylądowali w świeżym śniegu poza ścieżką. Zacisnął zęby na grubym szaliku otaczającym szyję mężczyzny, powoli dusząc ofiarę. Pozostałe Wilki rzuciły się na jego ręce, uniemożliwiając mu walkę.

 

Mężczyzna krzyczał przeraźliwie, ale Simon nie puścił go, póki ten nie przestał walczyć. Dopiero wtedy zwolnił chwyt, uniósł głowę i obwąchał jego twarz. Był nieprzytomny, ale żywy.

 

Świetnie.

 

Krew z gardła trzeciego z ludzi zalała ziemię ognistą kałużą. Wilki porwały na nim ubranie, żeby dobrać się do mięsa.

 

Dym wokół pierwszego zgęstniał, po czym zmienił się w kruczowłosego mężczyznę. Był ubrany w czarny golf i dżinsy. Przytrzymywał rękami człowieka, a raczej jego strzelbę.

 

Sanguinati przybierali formę dymu, owijali się wokół swojej ofiary i spijali krew przez jej skórę. W zimie większość skóry ludzie zakrywali ubraniem, dlatego twarz zaatakowanego człowieka pokryta była kropelkami krwi, które natychmiast zamarzały.

 

Vlad? zapytał Simon.

 

Vladimir uśmiechnął się, ukazując wydłużone kły.

 

– Zabiorę go na Pokoje. Dziadek ogląda akurat stare filmy. Ucieszy się z przekąski. – Simon kiwnął głową. – Wpadnę potem z Nyx, sprawdzę, czy coś może nam się przydać, i pozbędę się resztek – dodał Vlad z uśmiechem, po czym wyrwał strzelbę człowiekowi, chwycił go mocno za płaszcz i ruszył ku tej części Dziedzińca, która należała do Sanguinatich. Bez trudu wlókł za sobą swoją ofiarę.

 

Idąc tropem ludzi, Simon zobaczył połamane jałowce. Zasadzono je, by osłaniały Dziedziniec przed wzrokiem przechodniów i ciekawskich z parku po drugiej stronie ulicy. Uniósł się na tylne łapy i oparł o krzaki.

 

Ślady prowadziły do samochodu, który stał na światłach awaryjnych na poboczu Alei Parkowej. Na pewno kierowca pługu śnieżnego, który będzie tędy przejeżdżał, powiadomi o nim władze, ale to stanie się dopiero rano. Wcześniej nikt nie będzie zadawał żadnych pytań – o ile w ogóle ktoś je zada.

 

Wrócił truchtem na miejsce rzezi. Kilka Wilków z entuzjazmem rozrywało na strzępy drugiego człowieka. Elliot czekał tymczasem obok nieprzytomnej ofiary, patrząc w kierunku, w którym odszedł Vlad.

 

To była nasza zdobycz warknął.

 

Jego też. Simon wyszczerzył zęby. Dzielimy się?

 

Strata mięsa.

 

Nie, nie strata. To prawda, Sanguinati nie jadali mięsa, ale kiedy rodzina Vlada skończy ucztować, wezwie Boone’a Jastrzębią Straż, rzeźnika Dziedzińca. Jutro w sklepowej witrynie pojawi się dyskretna tabliczka informująca terra indigena, że w ofercie jest specjalne mięso.

 

Człowiek zaczął oddychać szybko, co wskazywało na to, że odzyskiwał przytomność. Nadszedł czas na kolację.

 

Palce przednich łap Simona i Ellliota zmieniły się w silne, porośnięte włosem odnóża zakończone wielkimi szponami. Rozerwali na człowieku płaszcz, zerwali szalik, flanelową koszulę i podkoszulek, podarli na strzępy dżinsy i długie kalesony, od ud po same kostki.

 

Sapnięcie. Człowiek otworzył oczy.

 

Simon wyszczerzył kły i wgryzł się w jego brzuch, a Elliot zatopił zęby w gardle, gwałtownie przerywając pełen bólu krzyk.

 

Szarpnięcie. Ugryzienie. Kęs gorącego, świeżego mięsa. Simon wyszarpał wątrobę i pożarł ją ze smakiem, pozostawiając Elliotowi serce. Zjadł swoją część, a potem odszedł, zaś jego palce znów przybrały wilczą formę. Zaczął tarzać się w czystym śniegu, by oczyścić futro. Kiedy jego przyjaciele najedli się do syta, Simon zawył Pieśń Zdobyczy. Inne Wilki, które tej nocy ogarnęła gorączka wilczego pędu, wpadną tu potem na kęs czy dwa.

 

Dzielimy się, pomyślał, patrząc na rękę, którą wyrwał człowiekowi. Podniósł ją i zawrócił na główną drogę Dziedzińca. Potem przebiegł przez Most nad Strumieniem, minął tereny Wilczej Straży i wreszcie położył kończynę na ziemi, która należała do Wron. Śniadanie na pewno je ucieszy.

 

Chwilę później dogonił go Elliot. Wlókł ludzkie żebra. Jego ojciec nie lubił dzielić się zdobyczą, ale kiedy przenieśli się do Lakeside, zgodził się słuchać Simona.

 

Tak, rano Wrony się najedzą. A kiedy wszyscy dostaną już swoją porcję, niewiele zostanie do pochowania.

 

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Szepty jeziora
Grażyna Mączkowska
Szepty jeziora
Tropem miłości
Izabela M. Krasińska
Tropem miłości
Oszpicyn
Krzysztof A. Zajas ;
Oszpicyn
Pokaż wszystkie recenzje