Warszawa, druga połowa XIX wieku. Kinga, choć mieszka z ciotką i wujem oraz dwojgiem kuzynów, nie czuje się u nich dobrze - dusi się w atmosferze mieszczańskiej kamienicy i czegoś jeszcze... Młoda dziewczyna nie potrafi zrozumieć, dlaczego ciotka Maria Burgiewiczowa tak bardzo jej nienawidzi. Jedynym wyjściem jest wyprowadzka z domu wujostwa. Kinga decyduje się na ten odważny krok i wyjeżdża do Krakowa, gdzie zamierza odnaleźć jedyną żyjącą krewną swojego ojca, o której istnieniu jeszcze niedawno nie miała pojęcia. Wkrótce przekona się, że droga do niezależności bywa dłuższa i bardziej skomplikowana niż podejrzewała.
Do lektury powieści Agnieszki Janiszewskiej z cyklu Owoce zatrutego drzewa zaprasza Wydawnictwo Zaczytani. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki:
1887
– Od dawna miałam takie paskudne przeczucie, że koniec końców spadnie to na mnie. Choć jednocześnie nie porzucałam zupełnie nadziei, że może jednak będzie mi to oszczędzone. Że mój ojciec dożyje chwili, gdy ta smarkata dorośnie i tym samym nie będę zmuszona brać na siebie tego brzemienia. Ale nie, to byłoby zbyt piękne, aby mogło się ziścić. A teraz… Niech to wszyscy diabli!
Słysząc te słowa, doktor Stefan Burgiewicz mimowolnie się wzdrygnął, choć na dobrą sprawę nie powinien czuć się zaskoczony. Jego żona na ogół dokładała wszelkich starań, by przestrzegać etykiety, by panować nad emocjami i w każdej, najbardziej nawet niesprzyjającej sytuacji zachowywać się jak dama. Nie bardzo jej to jednak wychodziło, on w każdym razie już dawno pozbył się wszelkich złudzeń wobec tej kobiety.
Nie powinien zatem i w tej chwili czuć się zaskoczony, a jednak jej słowa i zachowanie dotknęły go tak boleśnie jak nigdy dotąd. Domyślał się, że to zaledwie preludium do całej litanii wyrzekań i skarg i choć nauczył się już je ignorować, tym razem:
– Nie masz wyboru – zauważył z gniewem. – Jesteś teraz najbliższą żyjącą krewną tego dziecka.
– Ojciec zawsze jej pobłażał – odparła z goryczą.
Oczywiście w tym momencie miała na myśli nie osieroconą siostrzenicę, lecz jej matkę, a swoją zmarłą przed kilkoma laty siostrę. – Ja nie mogłabym pozwolić sobie na to wszystko, co jej uchodziło płazem. Nic dziwnego, że poczuła się bezkarna i w końcu doprowadziła do skandalu. Ale i to jej wybaczył.
I za nic miał fakt, że zrobiła z niego pośmiewisko. Zresztą nie tylko z niego, bo przy okazji także z całej naszej rodziny. Boże, cóż to był za wstyd, lecz ojciec zachowywał się tak,
jakby niewiele go to obeszło… I jakby tego było mało, wziął potem na wychowanie jej córkę.
– Jak zwykle przesadzasz – zaoponował cicho Stefan. – Postąpił tak, jak należało. Tak jak ty sama powinnaś teraz postąpić. – A widząc, że się obruszyła, dorzucił lodowatym tonem: – Widzisz inne wyjście?
Mówiąc to, doskonale jednak wiedział, że w przypadku teścia nie była to jedynie kwestia obowiązku, braku innego wyjścia. Hipolit Janowski przed kilkoma laty podjął się opieki nad osieroconą wnuczką nie dlatego, że musiał to zrobić – po prostu nawet przez chwilę nie brał pod uwagę, że mógłby postąpić inaczej, czyli pozwolić, by zajęli się nią inni ludzie. I wbrew opinii starszej córki nie stał się obiektem kpin, nawet jeśli przez pewien czas w małym, prowincjonalnym Sulimowie, gdzie mieszkał, plotkowano na temat jego rodziny, to w żadnym wypadku nie mogło być mowy o śmiechu i niewybrednych żartach. A w męskim gimnazjum, w którym wykładał, nadal cieszył się sympatią i autorytetem.
W jednej jednak sprawie Maria się nie myliła – jej młodsza o dwa lata siostra Klara była ulubienicą ojca, jego oczkiem w głowie, radością i dumą. Nie znaczyło to, że nie kochał starszej córki, niemniej w ich wzajemnych relacjach brak było tej iskry, tej spontaniczności w okazywaniu sobie przywiązania. Dostrzegali to zresztą wszyscy, którzy ich znali.
– Klara to takie żywe srebro – mawiała niania dziewczynek, a nikt nie zaprzeczał jej słowom. – Nawet jak psoci, robi to z takim wdziękiem, że doprawdy trudno się na nią gniewać. Ma szczere i dobre serduszko. A Marysia, jak nieraz łypnie okiem, to człowieka aż ciarki od tego przechodzą. Mówi jedno, ale w taki sposób, jakby równocześnie myślała
co innego.
Owa szczerość, spontaniczność i wdzięk zaprowadziły – zdaniem Marii – jej siostrę na manowce. Co oczywiście oznaczało, że nie tylko ją jedną, ale przy okazji skompromitowały także resztę rodziny. Samo wspomnienie Klary wystarczyło, by w sercu Burgiewiczowej odezwała się stara zadra, której dotąd nie zdołała się pozbyć. Nawet nie próbowała, wiedząc, że to dodatkowo rozjątrzyłoby dawną ranę. Niemniej dopiero co wypowiedziana uwaga męża ponownie wyprowadziła ją z równowagi.
Po śmierci ojca to oczywiście na nią miał spaść obowiązek zajęcia się osieroconą siostrzenicą. Takie było życzenie Hipolita Janowskiego, które wyraził pod koniec ciężkiej i nieuleczalnej choroby, tego też spodziewali się po niej wszyscy wokół. Nie miała zatem wyboru. Na samą myśl krew się w niej burzyła.
– Przecież Niwiński miał podobno jakąś rodzinę – sarknęła.
O swoim zmarłym szwagrze nigdy nie wypowiadała się w inny sposób, jak tylko wymieniając (z wyraźną niechęcią) jego nazwisko. – Czemu oni nie mieliby się tego podjąć? Jak by na to nie patrzeć, to także ich krewna.
– Bez wątpienia. Ale jak wytłumaczysz się z tego przed ludźmi? Tymi, na których towarzystwie tak ci zależy? Zgadnij, jak to przyjmą? – odbił z irytacją Burgiewicz.
Wiedział, że odwoływanie się do takich pojęć jak odruch serca i współczucie byłoby teraz tylko stratą czasu. Ale na opinii tak zwanego towarzystwa, czyli wszystkich tych ludzi, którzy regularnie – jego zdaniem zdecydowanie zbyt często – przychodzili z wizytą do ich domu (przy tej okazji skutecznie zakłócając mu spokój), zależało jej jednak jak na niczym innym.
W oczach świata (to znaczy środowiska, w którym się obracała) chciała uchodzić nie tylko za wytworną, ale także szlachetną damę. To zaś jednoznacznie rozstrzygało sprawę.
W takiej sytuacji nie mogła odwrócić się od małej Kingi, tego by jej bowiem nie zapomniano. A niewykluczone, że plotki obrosłyby dodatkowo całym brudem przesadzonych, a nawet kłamliwych informacji.
Jego żona spurpurowiała jeszcze bardziej i zacisnęła wargi. Ponure spojrzenie kobiety nie zapowiadało niczego dobrego. Przede wszystkim dla ośmioletniej dziewczynki, którą mieli przyjąć pod swój dach. Wziąwszy to pod uwagę, Burgiewicz postanowił złagodzić ton.
– Zresztą pomyśl także i o naszych dzieciach. Czas najwyższy, by lepiej poznały swoją kuzynkę. To im wszystkim może wyjść na dobre. Zwłaszcza Klementynie – dorzucił, choć nie był pewien, czy z tym argumentem nie przeszarżował.
W odpowiedzi rzuciła mu ukośne spojrzenie, od którego natychmiast przeniknął go chłód. Uznał, że nie ma sensu przedłużać tej rozmowy.
– Wracam do moich zajęć – oświadczył oficjalnym, niemal służbowym tonem. – Powiedz Tomaszowej, aby przygotowała pokój dla dziewczynki, no i… wszystko, co się z tym wiąże. – Na moment zawahał się, wreszcie wzruszył ramionami.
– Sama zresztą wiesz, co masz robić.
Nie odpowiedziała, w milczeniu odprowadziła go wzrokiem, dopóki nie zamknął za sobą drzwi. I dopiero wtedy sięgnęła po leżący na stole list, pismo, w którym umierający ojciec wyrażał swoje życzenie, by zajęła się jego wnuczką, a jej jedyną siostrzenicą.
Cokolwiek zdarzyło się w przeszłości, nie może bez końca rzutować na przyszłość – pisał Janowski. – Jeszcze raz Cię proszę, Drogie Dziecko, abyś wzięła sobie do serca moją radę, a zarazem prośbę. Najwyższy czas uwolnić się od dawnej urazy. Nawet jeśli nie da się zapomnieć, trzeba spróbować wybaczyć.To przyniesie Ci spokój, wierz mi…
Powieść Owoce zatrutego drzewa. T. 1 kupicie w popularnych księgarniach internetowych: