Rezolutna Molly Murphy, która oczekuje od życia znacznie więcej, niż może otrzymać z racji swego urodzenia, już od kilku miesięcy przebywa w Nowym Jorku i ani myśli o powrocie do rodzinnej Irlandii. Marzy o pełnej samodzielności. Zachęcona wcześniejszym sukcesem dochodzeniowym, postanawia zostać detektywem. Żeby zaś poznać tajniki tej szczególnej i niedostępnej dla kobiet profesji, postanawia pobierać nauki u doświadczonego fachowca.
Do tej roli idealnie nadaje się Paddy Riley, który wprawdzie zatrudnia Molly jako pomocnicę, ale do jej zawodowych ambicji odnosi się ze sporym sceptycyzmem. Nie wtajemnicza jej nawet w prowadzone przez siebie śledztwa, dotyczące głównie malwersacji i spraw rozwodowych. Sama Molly widzi się raczej w roli poszukiwaczki osób zaginionych. Absolutnie się nie spodziewa, że czeka ją coś znacznie poważniejszego.
Oto bowiem zostaje popełnione morderstwo, którego zagadkę będzie musiała rozwiązać sama, bez pomocy zawodowego detektywa. Prowadzący dochodzenie niesympatyczny sierżant Wolski zdecydowanie nie budzi zaufania Molly, z kolei swoich dwóch nowych przyjaciółek, wyzwolonych kobiet o oryginalnych imionach Sid i Gus, wolałaby nie narażać na niebezpieczeństwo. W jej życiu pojawi się także irlandzki dramaturg Ryan O’Hare – mężczyzna równie atrakcyjny jak zagadkowy, niestroniący od kontaktów z grupą anarchistów, której przewodzi osławiona Emma Goldman. Podążając tropem mordercy, Molly wkrótce się przekona, że sama może stać się jego ofiarą. Ten nierówny pojedynek zostanie zwieńczony spektakularnym i mrożącym krew w żyłach finałem: nasza bohaterka będzie świadkiem wydarzenia, które we wrześniu 1901 roku wstrząsnęło Ameryką. Jakie jeszcze przygody tym razem spotkają Molly Murphy? Warto się o tym przekonać podczas lektury powieści Śmierć detektywa - kontynuacji Prawa panny Murphy, które otrzymało nagrodę jury w kategorii kryminału w konkursie i plebiscycie Najlepsza książka na lato 2013. Zapraszamy także do lektury premierowego fragmentu Śmierci detektywa:
2
Do wspaniałego domu z kutymi balkonami przy South Gramercy Park wprowadziła mnie sztywna służąca.
— Panna Murphy, proszę pani — powiedziała, dygnęła i już jej nie było.
Starsza dama, siedząca przy oknie w krześle z wysokim oparciem, sprawiała wrażenie, jakby ktoś wyciosał ją z marmuru. W pomarszczonej starej twarzy żywe były tylko oczy, którymi się we mnie wpatrywała.
— No, wejdź, proszę. Nie stój tak — odezwała się ostrym, skrzeczącym głosem. — Jak ci na imię?
— Molly. Molly Murphy.
Spojrzenie miała tak intensywne, że stałam jak zaczarowana. Prychnęła.
— Molly! To nie imię, tylko przezwisko dla służących albo wieśniaczek. Chyba dali ci jakoś na chrzcie?
— Na chrzcie otrzymałam imiona Maria Magdalena.
— To z kolei zbyt pretensjonalnie jak na osobę twojego pochodzenia. Nikt poniżej klasy średniej nie potrzebuje dwóch imion. Będę cię nazywała jedynie Mary.
Oprzytomniałam i w końcu zareagowałam na jej impertynencje.
— Proszę mnie nazywać, jak tylko sobie pani życzy, tyle że ja nie będę odpowiadać. Mam na imię Molly. Zawsze tak miałam. Jeśli pani to imię się nie podoba, proszę zwracać się do mnie „panno Murphy”.
Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zaraz je zamknęła z cichym „mhm”.
— Pozwól, że ci się przyjrzę.
Czułam, jak świdruje mnie głęboko osadzonymi oczami.
— Czy nosisz gorset?
— Nie noszę i nigdy nie nosiłam — odparłam. — Tam, skąd pochodzę, nie uznajemy podobnych rzeczy.
Westchnęła z dezaprobatą.
— Daniel przekazał mi, że dopiero co przyjechałaś z Irlandii, nie wspomniał jednak, że pochodzisz z buszu. Kiedy będziesz dzisiaj wychodzić, dam ci pieniądze. Udasz się do mojej gorseciarki; niech zdejmie z ciebie miarę. A co się tyczy reszty ubioru... Nie będę wymagać czarnej sukienki w ten upał, ale rozumiem, że masz jakąś gładką szarą?
— Nie mam za wiele strojów — odpowiedziałam. — Większość rzeczy zostawiłam w Irlandii.
Nie tłumaczyłam, dlaczego musiałam w pośpiechu opuścić ojczyznę. Nikt oprócz mnie nie znał powodów. Nie zamierzałam ich zdradzać pannie Van Woekem.
— Poproszę ochmistrzynię, by zajrzała do garderoby służby. Może znajdzie coś odpowiedniego - odparła.
— Zrozumiałam, że poszukuje pani damy do towarzystwa, nie służącej.
Ponownie zdecydowałam się na konfrontację z jej spojrzeniem. Zagięty nos i małe czarne oczka upodobniały ją do nieznanego gatunku ptaka. Z pewnością drapieżnego.
— Już nie wychodzę z domu tak często jak kiedyś — powiedziała, zmieniając temat. — A lubię otaczać się ładnymi przedmiotami.
Powiodłam dookoła wzrokiem. Rzeczywiście — widok cieszył oko. Pokój nie był tak zagracony bibelotami jak w innych bogatych domach, w których bywałam. Surowy, ale jednocześnie elegancki. Meble zrobiono ze starannie polerowanego mahoniu, na kanapach leżały miękkie jedwabne poduszki. Jedną ze ścian prawie w całości zakrywał regał na książki, wypełniony oprawionymi w skórę tomami. Zauważyłam lampę z witrażowym abażurem i kilka pięknych, choć dość ponurych obrazów. Wnętrza nie nazwałabym typowo kobiecym, ale z pewnością nie można mu było odmówić dobrego smaku.
— Lampę zrobił pan Tiffany — wyjaśniła, dostrzegłszy moje zainteresowanie. — Uległam obecnej modzie. A to płótno nad kominkiem...
— Wygląda na szkołę flamandzką — powiedziałam, przyglądając się ciemnemu obrazowi, który przedstawiał dziewczynę śpiącą przy stole. — Czy to kopia Vermeera?
Zaśmiała się, ale nie wiem, czy ze wzgardą, czy z zadowoleniem.
— To jest Vermeer — odparła. — A skąd ty w ogóle masz pojęcie o malarstwie? Czy na irlandzkiej wsi wiesza się teraz obrazy?
— Może nie jestem modnie ubrana, ale odebrałam edukację. Nasza guwernantka była wielbicielką sztuki. Zwiedziła największe galerie Europy.
— Miałaś guwernantkę? — Spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
— Pobierałam lekcje razem z córkami właściciela ziemskiego — odrzekłam, mając nadzieję, że nie będzie zadawać dalszych pytań.