Polacy wiedzą mniej o Inflantach niż o Sumatrze i Borneo - stwierdził już półtora wieku temu Gustaw Manteuffel. Za dawne Kresy Rzeczypospolitej uważa się dziś wyłącznie tereny Ukrainy, Białorusi i Litwy. Mało kto pamięta, że ziemie dzisiejszej Łotwy dzieliły przez ponad dwa stulecia losy naszego kraju, a wielu jego mieszkańców dobrze zasłużyło się dla polskiej historii i kultury. Wiedza o naszych rodakach w Łatgalii, jak obecnie nazywane są dawne Inflanty polskie, wciąż jest znikoma nad Wisłą.
– Kresy północy. Wyprawa do polskich Inflant nie jest kontynuacją naszego cyklu kresowego, a raczej jego uzupełnieniem. Od serii kresowej różni ją przede wszystkim narracja - to zapis naszych współczesnych podróży, wywiadów i rozmów. Zestawia polskie losy Inflant z dzisiejszą rzeczywistością. Opowiadamy o historii Łatgalii, ale pamiętamy, że do Rzeczypospolitej należała także reszta inflanckich krain. Kurlandia stanowiła lenne księstwo naszego kraju i na jej terenie toczyło się nawet powstanie kościuszkowskie. W Dorpacie (obecnie estońskie Tartu) przez ponad stulecie działał znakomity uniwersytet, który ukończyło wielu wybitnych Polaków. Do burzliwej historii polskich Inflant solennie obiecujemy powrócić w jednym z kolejnych tomów serii kresowej – piszą autorzy książki, Sławomir Koper i Tomasz Stańczyk.
Książka Sławomira Kopra i Tomasza Stańczyka to skarbnica wiedzy o życiu Polaków na terenach kresowych. Warto się nią zainteresować – pisze Danuta Szelejewska w recenzji książki Kresy północy. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Fronda. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment publikacji:
Podróżując po dawnych Kresach Rzeczypospolitej, wielokrotnie trafiałem do polskich parafii i rozmawiałem z miejscowymi proboszczami. Część z nich była absolwentami seminarium duchownego w Rydze, jednak unikali rozmów o latach studiów. Co więcej, gdy z uporem powracałem do tej kwestii, dawano mi wręcz do zrozumienia, że stanę się persona non grata. Tematu unikali również księża, którzy na Kresy przyjechali z kraju – odnosiłem jednak wrażenie, że nie zawsze utrzymywali dobre stosunki z kapłanami wywodzącymi się z grona miejscowych Polaków. W tym przypadku decydować mogła jednak znaczna różnica wieku, nie mówiąc już o doświadczeniu życiowym i zawodowym.
Sprawa łotewskiego seminarium interesowała mnie od dawna, gdyż była to jedna z dwóch tego rodzaju placówek, które przetrwały na terenie ZSRS. Pozostałe zlikwidowano, gdyż bolszewicy doskonale zdawali sobie sprawę, że katolicyzm nie przetrwa bez dopływu nowych kapłanów. Tym bardziej że praktycznie nie było możliwości, by obowiązki duszpasterskie przejmowali duchowni przysłani z zagranicy. Wprawdzie z Kościołem i księżmi z reguły mi nie po drodze, to jednak wędrując po Kresach, przekonałem się o wielkiej roli duchowieństwa w podtrzymywaniu polskiej tradycji. Z tego powodu coraz bardziej intrygowała mnie sprawa seminarium w Rydze, a swoista zmowa milczenia tylko wzmagała moją ciekawość. W polskiej Wikipedii nie ma nawet takiego hasła, chociaż można znaleźć duży artykuł o seminarium prawosławnym w Rydze! W sieci oraz w publikacjach prasowych i książkowych znajdowałem tylko strzępy informacji zawierające same ogólniki. Było to tym bardziej dziwne, że po upadku komunizmu nic już nie stało na przeszkodzie, by normalnie pisać na ten temat, a katolickie seminarium duchowne na terenie „imperium zła” wydawało się fascynującym zagadnieniem. Niestety, działo się jednak inaczej.
Faktycznie na terenie ZSRS działały wyłącznie seminaria w Kownie i Rydze. Sowieci zakładali, że będą miały znaczenie lokalne – pierwsze z nich miało kształcić księży dla Litwy, natomiast drugie dla Łotwy. Z czasem jednak na ryską uczelnię dopuszczono kandydatów z innych republik związkowych, jednak od samego początku przeważali wśród nich Polacy. Językiem wykładowym był polski i to właśnie nasi rodacy czasem mieli obsadzać katolickie parafie nie tylko na dawnych Kresach, lecz także w Rosji i Kazachstanie.
Będąc historykiem, dobrze jednak wiedziałem, że brak wiadomości czasami bywa bardzo cenną wskazówką. Zmowa milczenia nie mogła być zatem dziełem przypadku – skoro bowiem władze na Kremlu tolerowały działalność seminariów, placówki musiały być dokładnie infiltrowane przez KGB. To wyjaśniałoby niechęć absolwentów do rozmów o uczelni, podobnie zresztą jak brak publikacji na ich temat. Trudno się zatem zgodzić z opinią historyka Kościoła katolickiego w ZSRS, księdza profesora Romana Dzwonkowskiego, który twierdził, że przypadki współpracy z sowieckimi służbami notowano wyłącznie w seminarium kowieńskim. Tym bardziej że duchowny przyznawał, iż w ryskiej szkole „ściany miały uszy i trzeba było uważać na każde słowo”. Wydaje się, że nie tylko ze względu na podsłuch, lecz także na obecność innych kleryków. Być może zresztą nie tylko kleryków…
Oczywiście poza głęboką infiltracją stosowano typowe sowieckie szykany obrzydzające życie kadrze profesorskiej i studentom. Placówka straciła swoją przedwojenną siedzibę i zmagała się z problemami lokalowymi, a do tego czasowo zawieszano jej działalność. Listę przyjętych kleryków zatwierdzali funkcjonariusze KGB – bez ich zgody żaden kandydat nie mógł rozpocząć nauki.
„Długo po wojnie – wyjaśniał ksiądz Dzwonkowski – pewne kategorie osób nie miały szans na przyjęcie. Np. ci, którzy mieli krewnego za granicą lub kogoś z rodziny w partyzantce zaraz po wojnie, jeśli rodzina była kiedyś bogata itp.”[1]
Oczywiście KGB mogło znaleźć dziesiątki powodów, by nie dopuścić kandydata do seminarium. Zdawano sobie jednak sprawę, że na terenie państwa odbywało się podziemne kształcenie kapłanów i wygodniej było mieć temat pod kontrolą. Nawet jeżeli przyszli księża podobno solidarnie odma-wiali współpracy.
„Zgłaszającemu się młodemu człowiekowi – kontynuował profesor Dzwonkowski – często stawiano – jako warunek otrzymania pozwolenia na wstąpienie do seminarium – ukrytą współpracę do KGB. Kandydaci z reguły mieli za sobą odbytą służbę wojskową. Ponieważ warunek ten był z zasady odrzucany, zgody nierzadko odmawiano”[2].
Jak jednak rozumieć słowa „z zasady” czy „nierzadko”? Gdyby bowiem przyjąć wyjaśnienia księdza Dzwonkowskiego dosłownie, oznaczałoby, że nikt nie mógłby wstąpić do placówki w Rydze. A tak przecież nie było.
Wprawdzie brakuje twardych dowodów na współpracę kle-ryków i profesorów z KGB (rosyjskie archiwa są niedostępne), ale trudno sobie wyobrazić, by było inaczej. Sowieci nie mogli pozwolić, aby na ich terenie działało katolickie seminarium, nad którym nie mieliby kontroli. Można zresztą podejrzewać, że wiele zależało od ludzi po obu stronach barykady – zarówno kleryków, jak i funkcjonariuszy. Można się tylko zastanawiać, czy na okresowe wzmaganie szykan wobec szkoły wpływ miała większa liczba niezłomnych w poszczególnych rocznikach. Czy też były to fakty niezwiązane ze sobą? Sowiecka polityka bywała bowiem czasami nielogiczna i mało zrozumiała.
Z perspektywy czasu trudno jednak mieć pretensje do kandydatów na księży, którzy podjęli współpracę z KGB. Był to zapewne wyraz kompromisu i wybór mniejszego zła. Po II wojnie światowej na terenie ZSRS żyło około 10 milionów katolików, którym groziły utrata wiary, wynarodowienie i sowietyzacja. Dlatego też można zrozumieć zachowanie duchownych, którzy nie chcieli wracać wspomnieniami do czasów nauki w Rydze. Lata spędzone w stolicy Łotwy musiały być dla nich szczególnie trudne, tym bardziej że – jako katoliccy kapłani sprawujący posługę na terenie ZSRS – wciąż pozostawali pod ścisłym nadzorem KGB.
Jako historyk zajmujący się dziejami XX stulecia często miałem okazję oglądać archiwalne dokumenty, które potwierdzały czyjąś współpracę z komunistycznymi służbami. Nigdy nie starałem się oceniać decyzji ludzi sprzed lat, gdyż łatwo osądzać innych z pozycji wygodnej kanapy. Nie mogę się jednak oprzeć refleksji, że większość osób idących na kompromis z komunistami czyniła to ze znacznie niższych pobudek niż sprawy religii i wiary…
[1] Za wschodnią granicą. 1917–1993. O Polakach i Kościele w dawnym ZSRR z Romanem Dzwonkowskim SAC rozmawia Jan Pałyga, SAC, Warszawa 1995, s. 217.
[2] Za: ibidem.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Kresy północy. Wyprawa do polskich Inflant. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych: