Olvido znaczy zapomnienie

Data: 2014-04-23 10:06:34 | Ten artykuł przeczytasz w 10 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
News - Olvido znaczy zapomnienie

Blanca Perea, doktor filologii u szczytu zawodowej kariery, dowiaduje się, że mąż zostawił ją dla młodszej kobiety i będzie miał z nią dziecko. Rozżalona i załamana postanawia wyjechać, jak najdalej od domu i życiowych problemów. Dostaje grant na niewielkim uniwersytecie w Kalifornii, gdzie ma zbadać archiwum tragicznie zmarłego hiszpańskiego profesora. Czy będzie miała odwagę, by skorzystać z kolejnej szansy, jaką da jej życie? Warto się o tym przekonać podczas lektury powieści Marii Duenas Olvido znaczy zapomnieniektóra ukazała się nakładem Wydawnictwa Muza. Dziś prezentujemy jej premierowe fragmenty: 

 

Rozdział pierwszy

 

Czasem całe nasze życie w jednej chwili wywraca się do góry nogami tak gwałtownie, jak wypadająca z szyn lokomotywa.

 

To właśnie poczułam, otwierając drzwi gabinetu. Przedtem tak przytulnego, ciepłego, tak bardzo mojego.

 

Na pierwszy rzut oka nie było powodu do niepokoju. Zastałam wszystko dokładnie tak, jak sama zostawiłam. Półki uginające się pod ciężarem książek, korkową tablicę, a na niej plan zajęć i niezliczone notki. Teczki, segregatory, plakaty zapowiadające zamknięte już wystawy, zaadresowane do mnie koperty. Kalendarz, który zatrzymał się dwa miesiące wcześniej, na czerwcu 1999 roku. Nic a nic nie zmieniło się w tej przestrzeni, która przez czternaście lat stanowiła mój azyl i zarazem miejsce pielgrzymek całych chmar studentów poszukujących rady, poprawiających niezaliczone zajęcia. Niby wszystko było tak jak zawsze. Z wyjątkiem jednej, jedynej rzeczy – fundamentów mojego życia. Które zostały zrównane z ziemią.

 

Od chwili gdy otworzyłam drzwi, minęły jakieś trzy minuty. Może było ich dziesięć, a może nie upłynęła nawet jedna. W każdym razie tyle czasu wystarczyło mi, by podjąć decyzję. I nie czekałam ani chwili z jej realizacją – natychmiast podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer. Po tamtej stronie powitała mnie lodowato uprzejma automatyczna sekretarka. Po chwili zastanowienia, czy się rozłączać, czy nie, postanowiłam w końcu zostawić wiadomość.

 

– Mówi Blanca Perea. Rosalío, muszę stąd wyjechać, potrzebuję twojej pomocy. Nie wiem dokąd i prawdę mówiąc, wszystko mi jedno. Gdzieś, gdzie nikt nie będzie znał mnie, a ja nie będę znała nikogo. Wiem, że to fatalny moment, za chwilę zacznie się semestr, ale zadzwoń do mnie, jak tylko będziesz mogła, proszę.

 

Kiedy skończyłam, poczułam się lepiej, jakbym uwolniła się od psa, który szarpie mnie za rękaw w jakimś koszmarnym śnie. Wiedziałam, że mogę zaufać Rosalíi Martín, jej empatii, jej energii. Poznałyśmy się w chwili, kiedy obie stawiałyśmy pierwsze kroki na uniwersytecie, ja jako młoda wykładowczyni zatrudniona na nędznych warunkach i na czas określony, ona jako koordynatorka nowo otwartego działu współpracy z zagranicą. Chyba nie byłyśmy przyjaciółkami w ścisłym tego słowa znaczeniu i pewnie z biegiem lat nasze kontakty stawały się coraz bardziej powierzchowne, ale znając rozwagę Rosalíi, wiedziałam, że mój krzyk rozpaczy nie pozostanie bez echa.

 

Dopiero po tym telefonie zdołałam zebrać siły, by stawić czoło obowiązkom, które przynosił rozpoczynający się wrzesień. Moja skrzynka e-mailowa otworzyła się niczym rzeka, która grozi przerwaniem tamy, dość długą chwilę spędziłam, odpowiadając na niektóre wiadomości i usuwając inne, nieistotne lub przestarzałe. Przerwał mi dźwięk telefonu, „halo”, powiedziałam sucho.

 

– Czyś ty kompletnie zwariowała? Dokąd chcesz jechać? I skąd ten pośpiech?

 

Jej zatroskany głos natychmiast obudził we mnie wspomnienia wspólnych chwil przeżytych tak wiele lat temu. Godzin spędzonych przed czarno-białym monitorem prehistorycznego komputera. Wspólne wizyty na zagranicznych uniwersytetach, negocjowanie warunków wymian studenckich i umów o współpracy, dwuosobowe pokoje w niezliczonych podrzędnych hotelikach, oczekiwanie nad ranem na samolot w pustych lotniskowych poczekalniach. Z czasem nasze drogi się rozeszły i nasza znajomość trochę przerdzewiała. Ale pod tą warstwą rdzy kryły się jeszcze ślady dawnej zażyłości. Dlatego bez żadnych zahamowań opowiedziałam jej wszystko. Z rozbrajającą szczerością, unikając jednak wartościujących sądów. Unikając przymiotników i użalania się nad sobą. Bez ogródek.

 

Dowiedziała się ode mnie wszystkiego, co powinna wiedzieć. Że Alberto wyprowadził się z domu. Że na samym początku lata moje rzekomo stabilne małżeństwo rozpadło się jak domek z kart, że moje dzieci żyły już swoim życiem, a ja spędziłam ostatnie dwa miesiące, nieudolnie próbując przystosować się jakoś do nowej rzeczywistości, a teraz, kiedy nowy semestr ma się właśnie rozpocząć, brakuje mi sił, żeby utrzymać się na powierzchni w tej samej co zawsze scenerii, by borykać się z tymi samymi co zawsze obowiązkami, stawiać czoło tym samym rytuałom, jakby w moim życiu nic się nie zmieniło, jakby nie dokonało się w nim to radykalne, bolesne cięcie.

 

Rosalía, dziewięćdziesiąt kilo chodzącego pragmatyzmu, w mig zorientowała się w sytuacji. Zrozumiała, że ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, są pełne współczucia i fałszywego optymizmu rady. Nie pytała o szczegóły, nie zaoferowała mi swojego miękkiego ramienia, bym się mogła wypłakać. Z drugiej strony nie chciała mi też robić zbytnich nadziei.

 

– Obawiam się, moja droga, że czeka nas trudne zadanie – powiedziała w liczbie mnogiej, jakby chciała podkreślić, że problem dotyczy nas obu. – Jeżeli chodzi o te naprawdę interesujące stypendia, wyniki rekrutacji ogłoszono już kilka miesięcy temu. W każdym razie daj mi trochę czasu, wakacje dopiero się skończyły, zobaczę, czy przez ostatnie tygodnie nie dostaliśmy czegoś ciekawego, jakiejś niespodziewanej propozycji. Zadzwonię do ciebie przed samym wyjściem z pracy, dobrze?

 

Przez resztę dnia jak cień snułam się po uniwersytecie. Podpisałam zaległe papiery, oddałam książki do biblioteki, poszłam na kawę. Nie mogłam jednak znaleźć sobie miejsca, nie udało mi się doczekać spokojnie obiecanego telefonu. Za piętnaście druga zapukałam ostrożnie do uchylonych drzwi jej gabinetu. Rosalía, zupełnie pozbawiona kompleksów, z włosami ufarbowanymi na fioletowo, siedziała przy swoim biurku.

 

– Właśnie miałam do ciebie dzwonić – oznajmiła natychmiast, nie dając mi nawet czasu, żeby się przywitać. Zaczęła wodzić palcem po monitorze i bombardować mnie wiadomościami. – Wybrałam dla ciebie trzy rzeczy, które nie wydały mi się zupełnie beznadziejne, przyszły podczas wakacji. Jeśli mam być szczera, sądziłam, że będzie gorzej. Trzy różne instytucje, trzy zupełnie odmienne zadania dydaktyczne. Litwa, Portugalia i Stany Zjednoczone. A konkretnie Kalifornia. Żaden cymes, to chyba jasne, wszystkie trzy wymiany obiecują ciężką harówę, nie wnosząc w zamian nic nowego do twojego CV, ale lepsze to niż nic, prawda? Od czego mam zacząć?

 

Wzruszyłam obojętnie ramionami, a moje usta wykrzywił grymas, który chyba mógłby zostać uznany za uśmiech: pierwszy od bardzo dawna. Rosalía poprawiła okulary w kolorze „guma do żucia zielone jabłuszko”, spojrzała znów na monitor i mówiła dalej.

 

– Dajmy na to Litwa. Potrzebują metodyka nauczania języków obcych do nowego programu kształcenia nauczycieli. Dwa miesiące. Dostali unijne dotacje, a Unia wymaga od nich, by zespół był międzynarodowy. To twoja specjalność, prawda?

 

Rzeczywiście, był to właśnie obszar moich akademickich zainteresowań. Lingwistyka stosowana, dydaktyka języków obcych, tworzenie programów, dynamika zajęć. Zajmowałam się tym przez ostatnie dwadzieścia lat. Ale zanim dałam się skusić temu syreniemu śpiewowi, postanowiłam zapytać o inne możliwości.

 

– A Portugalia?

 

– Universidade do Espírito Santo w Sintrze. Prywatna, nowoczesna i bogata uczelnia. Oferują studia podyplomowe, nauczanie hiszpańskiego jako drugiego języka, i szukają metodyków. Termin składania wniosków upływa już w ten piątek. Intensywny, dwunastotygodniowy moduł, liczba godzin lekcyjnych dla prawdziwego tytana pracy. Płacą nieźle, więc podejrzewam, że chętnych nie zabraknie. Ale na twoją korzyść przemawiają lata doświadczenia, poza tym mamy bardzo dobre relacje z tym uniwersytetem, więc może nie byłoby wcale tak trudno.

 

Ta możliwość wydała mi się o wiele bardziej kusząca niż Litwa. Sintra, z jej lasami i pałacykami, poza tym blisko do Lizbony i blisko do domu. Rozmarzyłam się, ale głos Rosalíi przywrócił mnie do rzeczywistości.

 

– I wreszcie, Kalifornia – ciągnęła, nie odrywając wzroku od monitora. – Chociaż to stypendium pewnie zainteresuje cię najmniej, ale na wszelki wypadek możemy mu się przyjrzeć. Uniwersytet Santa Cecilia, na północy stanu, niedaleko San Francisco. Na razie nie mogę powiedzieć ci zbyt wiele, tę propozycję otrzymaliśmy dopiero co. Na pierwszy rzut oka: stypendium finansuje prywatna fundacja, chociaż praca jest na samym uniwersytecie. Nie oferują zbyt dużo forsy, ale da się przeżyć.

 

– Na czym dokładnie polega?

 

– Chodzi o uporządkowanie i skatalogowanie jakichś dokumentów, szukają kogoś hiszpańskiej narodowości, ze stopniem naukowym doktora w jakiejkolwiek dziedzinie nauk humanistycznych. – Zdjęła okulary i zaznaczyła: – Ten typ stypendiów skierowany jest do osób znacznie mniej doświadczonych od ciebie, myślę, że z twoim życiorysem dostałabyś je bez problemu. A Kalifornia, kochanie, to piękne miejsce, mogę spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.

 

– Sintra – ucięłam, nawet nie zastanawiając się nad tą nową możliwością. Dwanaście tygodni. Może to wystarczy, żeby moje rany zaczęły się goić. Wystarczająco daleko, żeby oderwać się od codzienności, wystarczająco blisko, by wracać do domu, w wypadku gdyby sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i wszystko jakimś cudem wróciło do normalności. – Sintra, zdecydowanie Sintra – powtórzyłam.

 

Kiedy pół godziny później wychodziłam z gabinetu Rosalíi, miałam już wypełnione podanie. Miałam też natłok myśli w głowie, plik papierów w ręku i wrażenie, że szczęście, nieśmiało, bo nieśmiało, ale chyba w końcu się do mnie uśmiechnęło.

 

Reszta dnia upłynęła mi w swego rodzaju czyśćcu. Bez apetytu zjadłam kanapkę z tuńczykiem w wydziałowym bufecie, po południu usiłowałam się skupić i trochę popracować, a o siódmej poczucie obowiązku kazało mi się stawić na promocji książki kolegi zajmującego się prehistorią. Chciałam wymknąć się zaraz po zakończeniu części oficjalnej, ale znajomi nalegali, że koniecznie muszę pójść z nimi na piwo. Kiedy znalazłam się w końcu w domu, dochodziła dziesiąta. Zanim zdążyłam zapalić światło, jeszcze w półmroku zauważyłam migające w salonie światełko automatycznej sekretarki. Przypomniałam sobie wówczas, że przed rozpoczęciem imprezy wyłączyłam telefon, a potem zapomniałam go włączyć.

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje