Wyjdziesz za mnie, kotku to ciepła historia o miłości, wybaczaniu i trudnych życiowych wyborach. O tym, co tak naprawdę jest najważniejsze.
Anna – młoda, odnosząca sukcesy dziennikarka radiowa – kocha i jest kochana. Jednak nie do końca potrafi się odnaleźć w związku z troskliwym, ale despotycznym i zaborczym Patrykiem. W ich relacjach nie brakuje napięć wynikających z jego tradycyjnego pojmowania rodziny – w tym roli kobiety – i jej pragnienia wolności. Anna musi posłuchać siebie, przekonać się, czy chce od życia tego samego co jej ukochany mężczyzna, czy u jego boku naprawdę znajdzie swoje miejsce. Musi być pewna, jak odpowiedzieć na pytanie „Wyjdziesz za mnie, kotku?”. A kiedy na jej drodze pojawia się milczący „ktoś”, o kim mówiła arabska przepowiednia, Anna musi się zmierzyć z przewrotnym losem, aby walczyć o swoje szczęście.
Wyjdziesz za mnie, kotku to opowieść o trudnej miłości, sile przyjaźni, mrokach przeszłości, rodzinnych tajemnicach i tęsknocie za prawdziwym uczuciem. Wyjdziesz za mnie, kotku to powieść pełna uroku, wciągająca, lekka - to powieść niezwykła. Warto sięgnąć po tę ciepłą, wzruszającą opowieść o sile przyjaźni, trudnej miłości, odkrywaniu tajemnic, szukaniu porozumienia, wybaczaniu, o trudzie budowania relacji rodzinnych, podejmowaniu życiowych decyzji i odwadze w stawianiu czoła przeciwnościom losu. Powieść Sawickiej ukazuje, co naprawdę liczy się w życiu i jak odnaleźć swoje powołanie. Bez wątpienia warto po nią sięgnąć - twierdzi w recenzji nasza czytelniczka. A my zapraszamy do lektury powieści i do przejrzenia jej premierowych fragmentów:
Anna była niemowlęciem, kiedy odszedł ojciec. Nie mogła pamiętać tego momentu, ale gdzieś w zakamarkach podświadomości zachowała obraz, jak pochylił się nad łóżeczkiem i pogładził ją po główce. Stał jeszcze przez chwilę w milczeniu, a potem wyszedł z kartonem pod pachą i gitarą w zniszczonym futerale. Może nawet włożył jej do buzi wypluty smoczek? Może wszystko wyglądało inaczej, ale przez dwadzieścia siedem lat, jakie upłynęły od tamtego dnia, tak go właśnie widziała. Stojącego przy łóżeczku.
Przez całe lata matka uparcie nie chciała rozmawiać o ojcu, tak samo uparcie jak Anna za nim tęskniła. Wprawdzie nie wiedziała, czy tęskni konkretnie za nim, za Andrzejem Bendorfem. Tęskniła za ojcem i wprost obsesyjnie chciała go mieć. Tak bardzo chciała, że zaczęła ożywiać go w myślach. Rozmawiała z nim przed snem. Czasem także rano, jak tylko wstała, albo gdy była sama w domu. Najbardziej lubiła sobie wyobrażać, jak tata czyta jej bajki. Przekładała sztywne stronice książeczek z obrazkami, niemal słysząc przy swoim uchu ciepły, męski głos. A kiedy poszła do szkoły, zaczęła pisać do niego listy. Pierwsze, jeszcze równym, dziecięcym pismem, ćwiczonym w długich rzędach literek. Później, nieco drobniejszym, ale też kształtnym. Pisała je aż do matury.
Wszystkie zaczynały się tak samo, „Kochany tato”. Najpierw były prostą dziecięcą relacją z dni spędzonych w szkole, potem zaczęły przybierać dojrzalszą postać. Anna powierzała ojcu swoje rozterki, pragnienia, tęsknotę i żal.
Matka tylko raz się zdobyła, by porozmawiać o Andrzeju Bendorfie, kiedy przypadkiem przeczytała jeden list. Anna miała wtedy dziesięć lat. Nie zapamiętała wiele z tej rozmowy, prócz stwierdzenia, że ojciec nie mógł znaleźć swojego miejsca na ziemi, dlatego odszedł. Była wdzięczna mamie, że nie wpoiła jej nienawiści do niego. Po prostu wykasowała go z pamięci, tak samo jak Anna go w siebie wchłonęła. Miała ojca. To nic, że tylko w wyobraźni. To nic, że nie mogła się do niego przytulić czy pójść z nim na huśtawki. Najważniejsze, że był. Ukryty w niej tak głęboko, że nie mógł już odejść.
Tamtego dnia matka pokazała Annie jedyne zdjęcie ojca, jakie pozostało w domu. Uśmiechał się z niego chłopak z kędzierzawą czupryną. Aż do matury trzymała je pod poduszką. Ostatni, pożegnalny list napisała, kiedy dostała się na studia. Potem zapakowała wszystkie do kartonów po butach i razem ze zdjęciem wyniosła do piwnicy.
Nie wiedziała, że kiedyś przewrotny los odkurzy pokryte szarym piwnicznym pyłem pudełka.
ROZDZIAŁ I
Śnieg padał coraz większymi płatkami. Po kilkudniowych styczniowych mrozach przyszło lekkie ocieplenie i biała puchowa pierzynka przykryła olsztyńskie ulice. Anna wybierała się z wizytą do matki. Postanowiła zrobić sobie spacer na niezbyt odległą od mieszkania Patryka ulicę Narutowicza. Mokry śnieg chrzęścił pod jej butami, wilgotne płatki osiadały na jasnych włosach, przykrywając je zimową czapką. Postawiła wyżej kołnierz puchowej kurtki i przyspieszyła kroku.
– Ożeż!… – zamachała rękoma, kiedy nogi w botkach na wysokich obcasach rozjechały jej się na śliskim chodniku. Wytupała ze szpilek śnieg i ruszyła dalej. Przecięła skrzyżowanie z Kościuszki, potem z Głowackiego i weszła do parku Kusocińskiego. Lubiła ten park. Całe jej życie było związane z tym miejscem.
Z okien trzypokojowego spółdzielczego mieszkania w wieżowcu widziała swoje przedszkole, potem szkołę. Pamiętała, jak po lekcjach z koleżankami zjeżdżały zimą z pobliskiej górki.
Teraz z uśmiechem spojrzała na dzieci oblegające „jej” górkę. Otrzepała się ze śniegu i nacisnęła guzik domofonu do mieszkania matki.
– Jesteś już. – Matka powitała ją zwyczajowym cmoknięciem w policzek.
Iwona Bendorf była atrakcyjną kobietą. Podobnie jak córka miała smukłą sylwetkę i błękitne oczy. Tylko włosy inne, choć także barwy złocistej pszenicy. Matka miała idealnie proste, a Anna odziedziczyła kędziory po ojcu. Nie lubiła swoich loków. Nigdy nie dawały się ujarzmić. Miała ich tyle na głowie, że kiedy szła ulicą, najpierw widać było włosy, dopiero za nimi wyłaniała się Anna. Wysoka, eteryczna, o miękkich, prawie kocich ruchach.
– Co ci zrobić, kawę czy herbatę? – doleciał ją z kuchni głos matki. – Upiekłam sernik.
– Jak sernik, to z herbatą. Zapakuj też dla Patryka! – odkrzyknęła Anna, moszcząc się w ulubionym fotelu. Starym zwyczajem podkuliła nogi pod siebie i podkręciła głośniej płytę z muzyką Kilara, której matka namiętnie słuchała.
– Poznajesz? To z Trędowatej – powiedziała Iwona Bendorf, stawiając na stole filiżanki z herbatą i pachnący wanilią sernik.
– Tak, tak, wiem, że lubisz ten wyciskacz łez – odparła Anna.
– No bo jestem romantyczna. Pomyśl, choć raz zatańczyć z takim ordynatem Michorowskim… – Matka zrobiła minę rozmarzonej pensjonarki.
– Pod warunkiem że byłby to młody Teleszyński, a nie Woody Allen na przykład – zaśmiała się Anna. Lubiła jego filmy, chociaż z całą pewnością nie pasował do ról amantów. Wyjątkowo nie był w jej guście.
– Nie podśmiewaj się z Woody’ego – powiedziała matka. – Jego bohaterowie czytają książki. Kto dziś robi takie filmy? Co my teraz mamy? Jak nie walenie po mordzie, to…
– …pod kołdrą – dokończyła Anna.
– Żeby jeszcze pod kołdrą! – Matka pogroziła jej palcem. – Zostawmy Allena, co u ciebie, córeczko?
– Jakoś leci. Krążą plotki, że w radiu szykują się zwolnienia. – Anna zmarszczyła czoło, trąc brew paznokciem ozdobionym francuskim manikiurem.
– No, ale ciebie to chyba nie dotyczy? Masz przecież etat.
– Niby mam, ale przecież wiesz, umowa na czas określony. Mogą mi jej nie przedłużyć.
– Nie gadaj głupot. Przecież jesteś dobra w tym, co robisz.
Była dobra. Miała wszystko, czego potrzeba, by wykonywać ten zawód. Umiała słuchać, wyciągać wnioski i wyłapywać z najdłuższego przekazu to, co najważniejsze. „Dziennikarstwo jest sztuką skrótu” – takie zdanie usłyszała kiedyś od dużo starszego radiowego kolegi i przyjęła je za swoją zawodową maksymę. Dlatego w zasadzie była spokojna o swój los. W zasadzie, bo gdzieś głęboko jednak tlił się niewielki niepokój. No, ale przynajmniej na razie nie zamierzała się tym przejmować. Miała poważniejsze zmartwienie.
– Wiesz, mamo, Patryk niedawno mi się oświadczył – zakomunikowała. Gdyby nagle spadł meteoryt, chyba nie uczyniłby na matce większego wrażenia niż ta wiadomość.
– Czyś ty oszalała?! I dopiero teraz mi o tym mówisz?! – zawołała z wypiekami na twarzy pani Iwona.
– Przepraszam, ale jakoś się nie złożyło. Mogę włączyć jeszcze raz? – zapytała Anna, kierując pilota w stronę wieży. Z głośników popłynęła ścieżka dźwiękowa z Salta. Dudniące w uszach, przejmujące tango.
– Kiedy?
– Dwa tygodnie temu.
– Nie pytam, kiedy się oświadczył, tylko kiedy ślub! – Zniecierpliwiona matka aż cmoknęła.
Anna chwilę bawiła się frędzlami przy haftowanym obrusie. Wygładziła ledwo widoczne zagięcie, a potem zamieszała łyżeczką herbatę, unikając wpatrzonych w nią oczu mamy, i powiedziała:
– Nie będzie ślubu. Odmówiłam mu.
– Odmówiłaś?! Dlaczego?! – Matka aż wychyliła się z fotela i zastygła w tej pozie w oczekiwaniu na wyjaśnienia.
– Dlaczego, dlaczego? – zirytowała się Anna. – Bo chyba chcę od życia czegoś więcej niż domu, męża i dzieci, a Patryk widzi mnie głównie w takiej roli.
Niezadowolona matka pokręciła głową.
– Jak zwykle przesadzasz. Patryk to wykształcony, kulturalny mężczyzna i nie sądzę, aby w czymkolwiek cię ograniczał! Teraz kobiety świetnie sobie radzą z karierą i rodziną. Popełniłaś błąd, moja kochana. Wielki błąd. Odrzucić takiego mężczyznę to samobójstwo. – Matka znowu rozsiadła się wygodnie, zakładając nogę na nogę. Tylko nieustające machanie stopą wskazywało, że była zdenerwowana.
– Może i samobójstwo, ale tak zdecydowałam.
– Przemyśl to jeszcze raz. Patryk może ci zapewnić stabilizację życiową. A to bardzo ważne. Nawet nie wiesz, jak ciężko jest szarpać się samej ze wszystkim.
– I co, dla owej stabilizacji mam zrezygnować z własnych marzeń? Planów? Z tego, co jest ważne dla mnie?
– Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach. Nie znasz tego?
– Nie cytuj Allena, mamo, bo to nie film – mruknęła Anna. – Odmówiłam i już. Przykro mi, że tego nie rozumiesz.
Matka nie odpowiadała. Wyjęła z paczki cieniutkiego papierosa, zaciągnęła się dymem i powoli wypuściła jasnoszarą smugę.
– A jeszcze rok temu byłaś w nim taka zakochana. – Ironia, z jaką wypowiedziała te słowa, zabolała Annę. Matka zawsze wiedziała, gdzie uderzyć, żeby wywołać zamierzony efekt. Anna przełknęła niemiłą uwagę i powiedziała spokojnie:
– Nadal jestem, nawet bardziej, tylko chyba trochę się… nie rozumiemy.
*
Anna widziała, że od tamtej niedzieli, kiedy nie przyjęła oświadczyn, coś się zmieniło w ich związku. Patryk wyraźnie się od niej odsuwał. Więcej nocy niż zwykle spędziła samotnie, bo wziął za kolegę kilka dyżurów w szpitalu. Dotąd tak się starał planować nocne zmiany, aby się pokrywały z jej pracą w redakcji. Nie zawsze było to łatwe, bo grafik w szpitalu układano na cały miesiąc, a w redakcji dzienników tylko na tydzień. Toteż Anna, wiedząc, kiedy Patryk pracuje, prosiła swoją szefową Bożenę Padlewską, aby i ją w tych terminach wpisywała na nocki.
– Jakie masz życzenia? – zapytała jak zwykle Bożena, pochylona nad planem pracy, jak w każdą sobotę. Anna spojrzała na pokreśloną kartkę.
– Wpisz mnie, gdzie chcesz – rzuciła z obojętną miną.
– Oo? – zdziwiła się Bożena, ale nie spytała o nic więcej.
Wiedziała o związku koleżanki z przystojnym chirurgiem, jednak nie były w zbyt bliskich relacjach, toteż i nie zwierzały się sobie.
Anna skończyła poranny dyżur. Zdała relację swojemu zmiennikowi i z mocnym zamiarem zrobienia gruntownych porządków pojechała do domu. Mieszkanie na drugim piętrze kamienicy przy Warmińskiej, w ścisłym centrum Olsztyna, kupili Patrykowi rodzice jako prezent na ukończenie studiów medycznych.
Składało się z trzech dużych pokoi, sporej kuchni, wąskiej, ale długiej łazienki oraz garderoby. W najmniejszym pokoju Patryk miał gabinet, w średnim urządził sypialnię, a w największym salon.
Wystrój wnętrz przytłaczał Annę. Ciężkie, ręcznie rzeźbione meble, ściany pokryte dość ciemnymi tapetami, grube zasłony w oknach, kryształowe żyrandole pod sufitami, no i palmy w wielkich donicach między oknami i w rogach salonu. Całość wyglądała dostojnie, ale ponuro.
Anna wiedziała, że główną rolę w urządzaniu mieszkania odegrała Mira Terlińska, matka Patryka. To ona wypełniła ponadosiemdziesięciometrową powierzchnię swoimi pomysłami. Zajęty pracą Patryk nie oponował, a stary doktor Terliński, jak nazywano w szpitalu jego ojca, pozostawił w tym względzie pełną swobodę żonie. Sam, wiodąc szczęśliwe życie emeryta, wolał wyskoczyć na rybki, niż ganiać po sklepach w poszukiwaniu odpowiednich mebli czy zasłon.
I tak niczym nieskrępowana pani Mira urządziła ukochanemu jedynakowi gniazdko zgodnie z własnymi upodobaniami. Nie dopuszczała do siebie myśli, że kiedyś mogłaby tam zamieszkać jakaś kobieta, a już, nie daj Boże, zmieniać coś, co ona tak przemyślnie i ze smakiem stworzyła. Dlatego Anna, choć nie lubiła mieszkania Patryka i czuła się w nim trochę obco, nie poprawiała niczego.
Sama była wielbicielką jasnych przestrzeni i prostych form. Mieszkanie matki przy Narutowicza było urządzone w stylu Ikea i bardzo jej to odpowiadało. Ponieważ nie chciała konfliktów z panią Terlińską, nie podejmowała tematu jakichkolwiek zmian. Nacierała specjalnymi olejkami drewniane meble, odkurzała puszyste dywany, ścierała kurze z liści palm i płukała białe firany w mocnym roztworze soli.
*
Anna wstawiła odkurzacz do schowka, wzięła prysznic i czekała z książką Mankella w ręce. Niedawno odkryła szwedzkiego pisarza i zaczytywała się w jego powieściach o policjancie Kurcie Wallanderze, który potrafił rozwiązać najtrudniejszą zagadkę kryminalną. Anna pochłaniała masę książek. Czytała po kilka jednocześnie i sporą część umiarkowanej pensji, niedociągającej do średniej krajowej, co miesiąc zostawiała w księgarniach. Właśnie miała się dowiedzieć, kto skalpuje ofiary przestępstw w Ystad, kiedy zadzwonił telefon.
– Będę później, niż planowałem, mam jeszcze trochę pracy – poinformował ją krótko Patryk.
– Patryś, może potem gdzieś wyskoczymy? – zaproponowała, celowo zdrabniając jego imię, bo lubił, kiedy tak do niego mówiła.
– Nie. Jestem zmęczony.
Zrezygnowana zamknęła książkę, myśląc, że sama czuje się oskalpowana z nadziei na ocieplenie atmosfery. Patryk coraz częściej zasłaniał się zmęczeniem. Z niespotykaną dotąd regularnością opóźniał powroty ze szpitala, a przyspieszał wyjścia do pracy. W demonstracyjnie jawny sposób zaczął okrajać czas, który spędzali razem. Wyraźnie trzymał ją na dystans.
Już nie starał się dotykać jej przy każdej nadarzającej się okazji. Nie dążył do spontanicznych zbliżeń, które oboje tak lubili. Nie trzymał jej głowy na kolanach, kiedy razem oglądali jakiś film. Nie masował karku, zmęczonego i obolałego od wielogodzinnego ślęczenia przed komputerem. A najgorsze ze wszystkiego było to, że przestał z nią rozmawiać. Teraz wysyłał tylko krótkie, zimne komunikaty. Nagle stał się obcy i niedostępny. Już nie interesował się, dokąd Anna wychodzi i kiedy wróci. Wyraźnie ochłódł i zobojętniał. Bolało ją to zlodowacenie uczuć i wpędzało w poczucie winy.
Wprowadziła się do niego niecały rok temu, zaledwie po dwóch miesiącach znajomości, zawartej w sylwestrowy wieczór. Był niczym rycerz na białym koniu, który zjawił się nagle i zabrał ją do własnego zamku. Do swojej poukładanej i starannie zaplanowanej rzeczywistości.
Przez całe życie Anna mieszkała tylko z matką. Po odejściu ojca w ich domu nigdy nie nocował żaden mężczyzna. Nigdy nie pojawiły się w nim męskie kapcie czy pędzle do golenia. Matka spotykała się z kimś czasem, ale to ona wtedy znikała. Dom zawsze był ich nienaruszalną, kobiecą twierdzą.
Kiedy u schyłku zimy Patryk zaproponował Annie wspólne mieszkanie, z początku się obawiała, ale potem zadziałał impuls i ciekawość, jak to będzie mieszkać z mężczyzną. Zadziałało też coś jeszcze, czego wtedy nie potrafiła dobrze określić. Jakiś dziwny stan zauroczenia, będący przygrywką do czegoś więcej. Do uczucia, które rodziło się w niej do tego wysokiego, ciemnowłosego ideału.
Fascynował ją pewnością siebie i zdecydowaniem, które biło z każdego jego słowa, gestu, spojrzenia. Podobało jej się, że wyciągał po nią rękę, kiedy chciał i jak chciał. Nie pytał, nie wahał się, po prostu zagarniał swój łup jak wojownik – zdobywca, pachnący obłędną wonią testosteronu. Był inny niż ci wszyscy, z którymi spotykała się wcześniej. Starszy, bardziej dojrzały, męski. Przeżyła kilka niewiele znaczących romansów i parę niezobowiązujących spotkań, ale nikt nie zdołał dłużej utrzymać jej zainteresowania. Dopiero Patryk.
Przez te wszystkie miesiące starała się do niego dopasować. Przystosować do jego wymagań i jego wizji życia w związku. Swojej własnej jeszcze nie miała. Zanurzała się w tej dziwnej miłości coraz głębiej, lecz wciąż nie umiała w niej pływać. Ledwo utrzymywała się na powierzchni, dlatego Patryk z taką łatwością potrafił nad nią zapanować. Nie rozumiała, skąd się bierze w niej ten nieznany dotąd stan podległości. Przecież ona także była silna, niezależna i przebojowa. Jednak przy nim stawała się istotą niemal bezwolną.
– Wolę, jak nosisz sukienki – powiedział jej kiedyś pół żartem, pół serio.
Zaczęła więc częściej nosić sukienki.
– Kotku, nie bardzo lubię, jak malujesz usta. Wiesz dlaczego…
Przestała malować usta.