W każdej legendzie tkwi ziarno prawdy – pradawne zło czai się w mroku czekając na moment odrodzenia. A absolutne zło wykorzenić można tylko w sposób absolutny.
W tej walce nie będzie zwycięzców, będą tylko konieczne ofiary.
Mnisi uratowali małego Caldana od niechybnej śmierci, która czekałaby sierotę na ulicach miasta. Dali mu kilkanaście lat spokoju, możliwość nauki i jakąkolwiek szansę na godne życie. Wszystko zmienił niefortunny pojedynek.
W ciągu jednej nocy Caldan stracił wszystko, co znał i dowiedział się o sobie rzeczy, które muszą pchnąć go na zupełnie nową ścieżkę. Ścieżkę pełną niebezpieczeństw i pułapek, groźnych nawet dla obytego w świecie intryganta. Dla nieznającego świata dzieciaka z klasztoru nowa wiedza może być wyrokiem śmierci.
Przeszłość prędzej czy później dogania każdego. Ale wszak dojrzewamy, mierząc się z tym, co przynosi nam życie. Caldan zaczął dojrzewać. Szybko i boleśnie.
Do lektury powieści Mitchella Hogana zatytułowanej Tygiel dusz zaprasza Fabryka Słów. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Tygiel dusz. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Gdy ponownie się obudził, ból głowy już mu nie dokuczał, a jego ciało okazało się znacznie lżejsze, jakby wyparowała z niego cała choroba. Ostrożnie podniósł się do siadu i rozejrzał po izbie. To samo miejsce, tylko że ktoś napełnił dwie puste uprzednio miski. Sięgnął po pierwszą i nabrał do ust zimnej polewki.
Raptem nieproszone stanęły mu przed oczami wizje krwawiącego Marlona. I ułamanego miecza tkwiącego w jego piersi. Co się stało? Nigdy nie widział, by miecz treningowy się złamał. Nie uderzył go przecież tak mocno. Z wysiłkiem próbował przypomnieć sobie pojedynek, ale wspomnienie było poszatkowane, rozbite na kawałki, jak układanka, której nie potrafił złożyć.
Co on zrobił, na przodków? Czy Marlon w ogóle żyje? Czy Jemma kiedykolwiek mu wybaczy? Jaka spotka go kara? Pytania bez odpowiedzi, zwątpienie i poczucie winy kłębiły się w głowie Caldana. Znowu zmorzył go sen. Opadł na posłanie i rozpłynął się w ciemności pod swoimi powiekami.
Gdy znów się obudził, zdołał usiąść bez trudu. Ze świecy została tylko bezkształtna bryłka wosku. Odetchnął głęboko za stałym powietrzem.
Nie miał pojęcia, co z nim teraz będzie. Może mistrzowie dojdą do wniosku, że próbował zabić Marlona? A może uznają to za nieszczęśliwy wypadek? Nie, to chyba mało prawdopodobne. Łzy napłynęły mu do oczu, gdy przyszło mu na myśl, że Jemma pewnie zamartwiała się na śmierć. Nie umiał się opanować, odsunąć tych uczuć na bok, choć bardzo pragnął skoncentrować się na biedzie, której sobie napytał, ale musiał, musiał wziąć się w garść, inaczej po nim. A przede wszystkim musiał zobaczyć się z Jemmą i błagać ją o przebaczenie. Wyjaśnić, że wcale nie chciał skrzywdzić jej brata.
Przerzucił nogi przez krawędź posłania i wstał chwiejnie. Ponownie rozejrzał się po izbie i tym razem zauważył, że po wewnętrznej stronie drzwi znajduje się klamka, a nie rygiel. Złapał za nią i pociągnął, ale drzwi ani drgnęły. Zamknęli go tu. Niedobrze... Niepewnym krokiem wrócił na pryczę i zwalił się na nią. Nakrył oczy przedramieniem i z wysiłkiem zebrał rozproszone myśli.
Wtedy usłyszał kliknięcie zamka i do środka ktoś wszedł.
– Wstań, Caldanie – rzekł mistrz Delife, ruchem dłoni uciszając ewentualną odpowiedź. – Wpadłeś w tarapaty. Mogę tylko powiedzieć, że nic podobnego nie wydarzyło się tutaj ani za czasów mojej inicjacji, ani później. Gorąco dyskutowaliśmy, jak rozwiązać tę sprawę, i choć niełatwo było dojść do porozumienia, udało nam się skierować spór na korzystne dla nas tory. Choć wynikną z tego kłopoty, ostatecznie może się okazać, że decyzja przyniesie i tobie, i nam pożądane owoce. – Zrobił pauzę, by złapać oddech i by jego słowa dotarły do wychowanka.
– Mistrzu, ja przecież... – zaczął Caldan.
– Proszę cię – Delife przerwał mu, kręcąc głową. – Wielu przemawiało przeciwko tobie, ale i wielu wstawiło się za tobą. Mistrzowie przysłali mnie do ciebie, bym przekazał ci wyrok, który, prawdę rzekłszy, nie różni się zbytnio od tego, co i tak już postanowiliśmy w twojej sprawie.
Podszedł do stołka i usiadł na nim, oparłszy się o ścianę. Teraz Caldan dostrzegł, że mistrz ma przekrwione i podkrą żone oczy.
– Wydarzyło się kilka rzeczy, o których jeszcze nie wiesz. Po pierwsze, leżałeś tu bez ducha przez prawie dwa dni.
– Dwa dni? Ale to przecież... Co mi jest?
– Krótko mówiąc: nie wiemy. Gdy byłeś nieprzytomny, badali cię lekarze, ale nie udało im się postawić żadnej sensownej diagnozy. – Przetarł powieki. – A po drugie, i to jest najważniejsze, Marlon żyje.
Caldan z ulgą wyrzucił powietrze z płuc. Nie znosił Marlona, ale nie chciał jego śmierci.
– Nie ciesz się tak – przestrzegł go mistrz. – Cierpi i minie dużo czasu, nim dojdzie do siebie po takiej ranie. Cofnięcie go znad przepaści wymagało nadludzkiego wysiłku i całej naszej wiedzy uzdrowicielskiej i magicznej. Miał dużo szczęścia. Pracowaliśmy nad nim całą noc, a wciąż nie doszedł do siebie.
– Dwa dni – powtórzył Caldan. – Nie wierzę.
– Nie wiemy, dlaczego tak długo byłeś nieprzytomny ani nawet dlaczego właściwie straciłeś przytomność. To jeden z powodów, dla których tak długo debatowaliśmy nad tym, co z tobą zrobić.
Caldan pokręcił głową
– Ale teraz czuję się dobrze. Może jestem osłabiony, ale...
– Możliwe, a jednak musiał być jakiś powód twojego omdlenia. – Mistrz Delife
zawahał się. – Muszę cię o coś zapytać, Caldanie. – Wyjął zza pazuchy skórzaną sakiewkę i pomachał mu nią przed twarzą. Caldan rozpoznał woreczek, w którym przechowywał swoje leki. – Poznajesz? Znaleźliśmy ją w twoich rzeczach.
– Tak, oczywiście. To moje. Brałem środki przeciwbólowe. To przecież nie jest zakazane.
Delife rzucił mu karcące spojrzenie.
– A czy masz odpowiednie kwalifikacje, by dawkować sobie te leki? Czy wiedziałbyś, kiedy odmierzyłeś za dużo? Niektóre z tych substancji mają efekty uboczne... jak na przykład te, których doświadczyłeś. Powiedz prawdę, Caldanie. Ile zażywałeś i jak często?
– Niewiele. Przysięgam. Wszystko mnie boli. Jakby ból szedł aż z kości. Potrzebuję czegoś, by uśmierzyć ten ból i zasnąć, ale nawet mimo tego nie zażywałem leków codziennie.
Delife otaksował go ciemnymi, dociekliwymi oczami, a potem złączył dłonie, rozważając jego słowa.
– Wierzę ci, Caldanie. Lecz powinieneś poprosić o pomoc, a nie sam odurzać się lekami, o których tak mało wiesz. Mogły dołożyć się do tego, co się stało, i wpędzić cię w gorszą chorobę.
Caldan nie był o tym przekonany. Zażywał zioła przecież właśnie dlatego, że czuł się tak jak podczas walki z Marlonem. Nie były przyczyną jego kłopotów, miały być ich rozwiązaniem. Chciał to właśnie powiedzieć, ale przerwało mu kłopotliwe pytanie Delife’a.
– Czy żałujesz tego, co się stało?
– Ależ... To nie była moja wina! Nie mam pojęcia, dlaczego mój miecz się złamał, a w ogóle Marlon...
– Wszyscy wiedzą, że niezupełnie przepadacie za sobą.
– To mało powiedziane, a mimo to nie chciałem zrobić mu krzywdy. No, nie aż tak wielkiej. Na pewno nie zamierzałem go zabić. Czuję się okropnie z tym, co się stało. – Najokropniej czuł się z tym, że Jemma na pewno znienawidziła go za to, co zrobił jej bratu. I nie bez racji; to przecież niewybaczalne. – To nie była moja wina... – powtórzył. – Nie chciałem, żeby to się stało.
– Dwaj uczniowie, którzy się nie znoszą, urządzają sobie pojedynek – rzekł ostro Delife. – Walka wymyka się spod kontroli i jeden z nich odnosi krytyczne rany. Jeśli to rzeczywiście był wypadek, to przyznasz, że trudno dać temu wiarę.
– Powtarzam: nie wiem, jak to się stało. To były tylko drewniane miecze. Te same, których używamy zawsze. Mój musiał być pęknięty, a może drewno się rozwarstwiło...
– Niezależnie od tego, jak było – przerwał mu Delife – mamy teraz problem do rozwikłania. Nie wolno nam tolerować takiego zachowania, a fakt, że jeden z uczniów został poważnie ranny, jeszcze komplikuje sprawę. Rodzina Marlona bardzo się tu liczy, zarówno w klasztorze, jak i w ogóle na wyspie. Ten incydent poważnie nadszarpnie naszą reputację. – Mnich wstał i zwrócił się do Caldana, prostując się i biorąc głęboki wdech. Przybrał oficjalny ton, z wysokości spoglądając uczniowi prosto w oczy. – Wierz mi, że bez względu na okoliczności to wyjście może okazać się najlepsze dla wszystkich stron. Obawiam się, że nie mamy wyboru i nie możemy odwlekać nieuniknionego. Pośród nas nie ma dla ciebie miejsca. Zostałeś już spakowany. Gdy tylko wydobrzejesz, zostaniesz odeskortowany do portu, gdzie wsiądziesz na pierwszy statek do Anasomy. – Delife zagryzł wargę, jakby miał coś jeszcze do powiedzenia. Wreszcie się przemógł. – Niestety, musieliśmy wycofać zaoferowane ci uprzednio referencje.
Caldan otworzył usta, ale nie mógł dobyć słowa. Zgarbił się i pochylił głowę.
– Błagam – zdołał wychrypieć. – To miejsce to całe moje życie. Ocaliliście mnie przed nędznym losem bezdomnej sieroty. Zabraliście z ulicy, gdzie... kto wie jak długo udałoby mi się przeżyć. Mam wobec was i klasztoru dług, którego nigdy nie zdołam spłacić. Błagam... dajcie mi szansę naprawienia winy. Wynagrodzenia jej... wszystkim. Wiem, że to, co zrobiłem, jest niewybaczalne, ale to był wypadek.
Mistrz Delife pozostał niewzruszony.
– Wiemy, że za kilka tygodni i tak opuściłbyś klasztor, lecz w obliczu tego tragicznego obrotu spraw nie możemy oszczędzić ci kary. Jestem pewien, że to rozumiesz. Aby kontynuować naszą pracę, potrzebujemy przychylności wielu osób i nie możemy ryzykować pogorszenia stosunków z nimi dla... z braku trafniejszego określenia, dla sieroty pozbawionego wpływowej rodziny i koneksji, choćby nie wiedzieć jak utalentowanego. Gdy w grę wchodzi dobrobyt klasztoru, nie wolno nam iść na żadne kompromisy. Zresztą przyspieszyliśmy jedynie o kilka tygodni dzień twojego wyruszenia na kontynent. Można wręcz powiedzieć, że masz szczęście, że nie spotkała cię dotkliwsza kara. Jestem pewien, że to rozumiesz.
Caldan nie poruszył się, jeśli nie liczyć zaciskających się samoczynnie pięści. Byli dlań tacy dobrzy, a teraz przedłożyli wygodę i dobrobyt ponad niego. Wybrali własne przetrwanie ponad to, co słuszne. Czuł, że zbiera mu się na mdłości, jakby ktoś trafił go czysto w sam żołądek. Minęło tyle lat, ale czy on naprawdę znał swoich mistrzów? Najsmutniejsze było to, że im dłużej o tym myślał, tym bardziej dochodził do wniosku – że owszem, znał.
– Ależ rozumiem, rozumiem.
Rysy Delife’a stwardniały.
– Czasy są, jakie są. Robimy, co musi być zrobione. Ja także życzyłbym sobie, aby sytuacja przedstawiała się inaczej. – Rozejrzał się po izbie, sprawdzając, czy na pewno nie ma tu nikogo innego, choć ukrycie się w tej kamiennej celi było niemożliwe. A potem dodał: – Masz, weź to. – Wręczył Caldanowi skórzany mieszek, a kiedy chłopak do niego zajrzał, przekonał się, że jest do połowy wypełniony dukatami. – Wiemy, że nie masz za wiele pieniędzy. – Delife uśmiechnął się niewyraźnie. – A z całą pewnością będziesz potrzebował trochę grosza na początek. To niewiele, ale lepsze to niż nic. Ta suma pokryje koszty kilkudniowego zakwaterowania, a jeśli będziesz oszczędzał, wystarczy też na kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Ale potem będziesz już musiał zadbać o siebie sam.
Caldan ścisnął mieszek. Twarde krawędzie dukatów wrzynały mu się w dłonie. Mistrzowie najwyraźniej byli przekonani, że to jedyne rozwiązanie. Caldan wiedział, że rodzina Marlona, jeśli tylko zechce, mogłaby im narobić kłopotów. Jego niechęć do mnichów osłabła.
– Nie wiem, jak to się mogło stać. Tak mi przykro... że do tego doszło – tylko tyle zdołał wykrztusić.
– Trudno, stało się, a teraz musimy stawić czoła konsekwencjom. Dojrzewamy, mierząc się z tym, co zsyła na nas życie. Może to i niesprawiedliwe, ale to właśnie nas kształtuje. Masz wielki potencjał, Caldanie. Zupełnie możliwe, że jesteś stworzony do większych rzeczy niż te, które my mamy ci do zaoferowania.
Och, jak to wspaniale, że tak o mnie dbacie. Że macie na uwadze wyłącznie moje dobro! Te myśli krzyczały w jego głowie, ale nie wypowiedział ich na głos.
Delife spoglądał na Caldana badawczo przez kilka chwil.
– Nie miałeś dużo czasu, by należycie przetrawić to wszystko, co wyjawiliśmy ci o twoich rodzicach. Ale gdy już to zrobisz, staniesz w obliczu wielu pytań, które będą domagały się odpowiedzi. Doradzam ostrożność w dociekaniach. Daleko posuniętą ostrożność. Bo to właśnie dociekliwość twojej matki prawdopodobnie doprowadziła do pożaru. A jeśli chodzi o zemstę... No cóż, z zemsty nie wynikło jeszcze nigdy nic dobrego.
– Szczerze, to nie wiem, co zrobię. Zrobiło się tego... strasznie dużo.
Delife kiwnął głową.
– Nie zazdroszczę ci twoich problemów, Caldanie. Był taki czas, gdy myślałem, może nieco naiwnie, że kiedyś dołączysz do naszego klasztoru. Lecz niestety, przeszłość prędzej czy później dogania każdego z nas. Dam ci dobrą radę: jeśli pragniesz dowiedzieć się czegoś o swojej rodzinie, najlepiej zrobisz, badając pochodzenie twojego talizmanu. Tak cenne przedmioty są pilnie badane przez tych, którzy mogą sobie na nie pozwolić. Z pewnością są prowadzone jakieś spisy czy też wykazy wszelkich istniejących talizmanów, musisz tylko do nich dotrzeć.
Caldan nerwowo rozejrzał się po celi.
– Gdzie są moje pierścienie?
– Nie frasuj się. Zadbałem o to, żebyśmy to my oczyścili twój pokój. Talizmany są bezpieczne, ale sugeruję, abyś jak najszybciej znalazł sposób, żeby schować je bezpiecznie gdzieś przy sobie.
Caldan skinął głową, a Delife cofnął się do drzwi i otworzył je. Do środka wszedł przysadzisty strażnik, niosący dwa wypełnione do granic możliwości wory. Położył je na podłodze i wyszedł bez słowa.
– To twoje rzeczy. Jutro, nim zapieje kogut, rozejrzyj się za strażnikiem. Wkrótce po wschodzie słońca nie będzie cię już na wyspie. Powodzenia, Caldanie. Życie na zewnątrz nie jest łatwe.
Obejrzawszy się jeszcze przez ramię, Delife zostawił Caldana samego.
Chłopak sądził dotąd, że ma rok na ułożenie sobie życia, niezależnie od tego, czy zostanie na wyspie, czy nie. Całkiem niedawno ten rok skurczył się do kilku tygodni... a teraz raptem do kilku godzin. Już sama myśl o opuszczeniu klasztoru kładła się niemożliwym ciężarem na jego barkach. Miał tu przyjaciół i jedyny dom, jaki znał. Wszystko to zostało mu dzisiaj odebrane.
A najgorsze było to, że stracił Jemmę. Pewnie nie mogła nawet na niego patrzeć. Przez ostatnie kilka miesięcy coraz częściej o niej myślał. Próbował nie wyczytywać zbyt wiele z łączącej ich przyjaźni, ale ostatnimi czasy Jemma nie wydawała mu się tak nieosiągalna, jak sądził. Oczywiście teraz nic z tego nie miało już znaczenia. Widok miecza w piersi brata wystarczył, by rozwiać wszelkie mrzonki o ich wspólnej przyszłości. Nadzieje Caldana zostały więc zaprzepaszczone, spłonęły na popiół i rozwiały się na wietrze.
Długo wpatrywał się otępiałym wzrokiem w swój dobytek. Przejrzał pobieżnie zawartość worków, by upewnić się, że niczego nie brakuje, ale robił to bez przekonania. Pewnie przejmowałby się bardziej, gdyby ruszał na kontynent z własnej woli. Ukrył pierścienie w bieliźnie i obiecał sobie znaleźć dla nich bardziej dostojne miejsce. To było wszystko, co mu zostało po rodzicach, i talizmany stały mu się szczególnie drogie, droższe od wszystkiego, co znajdowało się w workach. Złożył kilka ubrań, które uprzednio wyciągnął, by się zanadto nie pogniotły, przełożył je na wierzch i porządnie zaciągnął rzemienie. A potem położył się na pryczy i utkwił wzrok w suficie.
Powieść Tygiel dusz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: