Pragniesz bogactwa? Szukasz miłości? A może głosy w głowie nie dają ci żyć? Wypowiedz życzenie i patrz, co się stanie.
***
Ostatni dzień lata. Szymon i jego przyjaciele postanawiają w niezwykły sposób pożegnać się z dzieciństwem. Wkrótce ich drogi się rozchodzą, a każdy z nich wkracza w dorosłość z brzemieniem wspólnej tajemnicy.
W kopenhaskim wietrze i pośród zgiełku Warszawy, w krakowskich kawiarniach i na sennej dolnośląskiej prowincji – w różnych miejscach i różnymi metodami czterej młodzi mężczyźni uparcie szukają tego, co pozwoli im uwolnić się od przeszłości: prawdy lub zapomnienia.
***
Łukasz Orbitowski przedstawia swoją najbardziej dojrzałą i zaskakującą powieść. Szczęśliwa ziemia to podróż po rzeczywistości spotworniałej i zarazem niebywale pociągającej. Porusza i prowokuje do dyskusji o potrzebie miłości i stałości, uzależnieniu od stanu posiadania i wszechobecnej pustki. Na historii czterech przyjaciół związanych tajemnicą Orbitowski buduje opowieść o współczesnych trzydziestoparolatkach, ich dylematach i cieniach przeszłości. Bezsprzecznie potwierdza swoją klasę, a jeśli jeszcze pisze fantastykę, to flirtuje z nią równie urzekająco jak Palahniuk czy Vonnegut. Warto się o tym przekonać podczas lektury powieści Szczęśliwa ziemia. Warto przeczytać premierowy fragment książki:
1
Moja matka nazywała się Wściekłość. Mieszkaliśmy razem, gdy zacząłem słyszeć.
Długo prosiłem, żeby zabrała mnie do lekarza. Sama zanurzyła palec w małżowinach. Powiedziała, że wszystko jest w porządku i muszę być dzielny. Mały mężczyzna ciągle jest mężczyzną. Potem wykręciła mi ucho.
– Lekarz wsadzi ci tam igłę – usłyszałem. – To dopiero zaboli.
2
Powiadają, że prawda i szanse są tylko w wielkich miastach, ale ja bardzo długo nie wyobrażałem sobie życia gdzie indziej niż w Rykusmyku. Mama toby chciała wyjechać. W Legnicy przerażały mnie długie rzędy potężnych kamienic. Będąc tam, wypatrywałem olbrzymów żyjących w ich wnętrzach. Wrocław – gdzie bywaliśmy rzadko – składał się z ZOO, okazjonalnego lunaparku, lodów przy Rynku Głównym i kina ze starymi kreskówkami Disneya. Po seansie wsiadałem w autobus i cieszyłem się, że wracam do domu. Z tego też powodu nie jeździłem na wakacje. Rykusmyku dawało wszystko, czego potrzebowałem. Prócz ciszy.
Na Placu Zamkowym, za przystankiem, mieścił się targ, gdzie każdego dnia sprzedawano coś innego. W poniedziałek kwiaty, we wtorek zwierzęta, w środę ubrania, w czwartek samochody, i tak aż do niedzieli, kiedy upłynniano szmelc: kolorowe zapalniczki z Niemiec, rosyjskie gry elektroniczne o wilku lub łodzi podwodnej, koszule dla robotników i T-shirty z Sandrą. Najbardziej na świecie chciałem mieć kalkulatorek, okrągły i biało-czerwony, taki jak piłka do nogi. Mama dała mi nawet pieniądze, które niezwłocznie przepuściłem na automatach. Kalkulatorek narysowałem sobie sam, w zeszycie do matematyki.
Rynek był wtedy bardzo zniszczony, a najgorzej wyglądał budynek rady miejskiej, wzniesiony po wojnie. Zdawał się rozpadać z żalu nad losem kamienic, poobijanych jak te łotry balujące od rana do nocy w Ratuszowej. Wysoko nad łysiejącymi dachami sterczała Baszta Strzegomska, przy której stał nasz dom. Obok biegła Staromiejska z fryzjerem i sklepem z zabawkami, jej wylot zamykało nieczynne kino i dom kultury, miejsce pracy mamy. Maszerując prosto, wkrótce dotarłbym na pola, poza Rykusmyku, i miałbym przed sobą leśną czapę skrywającą zalany kamieniołom. Na prawo żwirowa droga z topolami po obu stronach wiodła do Zakładów Kuzienniczych, skręt w stronę przeciwną prowadził do parku ze stawem pełnym kaczek o benzynowych główkach. Był tam też niewielki plac zabaw. Huśtawki zrobiono z bali i opon połączonych łańcuchami. Nieco dalej biegł strumień, a przed nim, na niewielkim wzniesieniu, stał szkielet betonowego bunkra, zapraszający do zabawy w wojnę. Po drugiej stronie rzeczki rozrastały się nowe osiedla. Ludzie, którzy tam mieszkali, zdawali się obcy, jak barbarzyńcy wkręcający sobie kości przeciwników głęboko w wytatuowane twarze.
Podobno zgwałcono tam kiedyś kobietę, przyjezdną. Zjawiła się u nas z niewiadomego powodu, wynajęła pokój na prywatnej kwaterze i kręciła się całe dnie przy zamku. Ktoś ją dopadł zaraz za rzeką. Zgłosiła się na policję, lecz zaraz wycofała zeznania, tłumacząc, że wszystko stało się za jej zgodą. Potem wyjechała. Byłem bardzo mały, gdy przypadkiem usłyszałem tę opowieść, a dorośli odmówili mi wyjaśnienia tego, czego nie rozumiałem.
Po drugiej stronie miasteczka znajdował się jeszcze jeden park, większy i bardziej zaniedbany. Stał tam Kościół Pokoju, duma całego Rykusmyku, zbudowany po wojnie trzydziestoletniej bez użycia jednego gwoździa, znak zgody pomiędzy katolikami a protestantami. Wystarczyło pójść do domu obok, poprosić pastora, a pastor otwierał kościół i puszczał z taśmy głos, opowiadający historię tego miejsca, Boga i Rykusmyku. Za plac zabaw służył nam zrujnowany budynek, w którym przed wojną mieściła się kawiarnia. Za płotem i ulicą znajdowały się już tylko tereny kolejowe i spółdzielnia inwalidów Inprodus. Wyobrażałem sobie, że produkują tam ludzi bez rąk i nóg, a następnie wysyłają ich pociągami do miejsc, w których są potrzebni.
Mieliśmy też zamek. Zamek był najważniejszy, osadzony między Rynkiem a Placem Zamkowym, na skorodowanym wzgórzu, zamek piaskowej barwy, tak że kojarzył się z Piastem, który niewątpliwie kiedyś tam mieszkał. Wzniósł go książę Radosław z Czech. Bywali tu królowie i Marysieńka. W dziewiętnastym wieku zamek stał się więzieniem, sto lat później obozem pracy przymusowej, co niektórzy u nas jeszcze pamiętają. Może ze względu na tę pamięć zamurowano wszystkie wejścia i zabito okna na niższych piętrach. A jednak widywałem światła na wieży.
Nocą z trzewi zamczyska dochodziły wrzaski, śmiechy oraz odgłosy innego rodzaju, których, ze względu na wiek, nie mogłem zrozumieć.