Nowa książka Moniki Witkowskiej! „Broad Peak. Darowane życie"

Data: 2022-05-19 13:35:19 | Ten artykuł przeczytasz w 10 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Tak naprawdę to wszystko się dzieje w ułamkach sekund - gdy przytomnieję, w mojej głowie jest tylko jedno jedyne pragnienie: żeby udało się wyhamować! Próbuję ten cholerny czekan wbić... Nic z tego. Próbuję znowu - tylko zgrzyta o lód. Udaje się za trzecim razem. Uff, żyję!

Nie każda wyprawa kończy się sukcesem, zwłaszcza na ośmiotysięcznikach. Latem 2021 roku zdobywanie BroadPeaku (8051 m), było dla Moniki Witkowskiej szczególnie pechowe i dramatyczne.

Cudem udało jej się wyhamować upadek i 300-metrowy zjazd na wysokości 7500 m.

Obrazek w treści Nowa książka Moniki Witkowskiej! „Broad Peak. Darowane życie" [jpg]

Ta książka może zainteresować wiele osób. Nieważne, czy jesteś wspinaczem, turystą, czy o górach lubisz tylko poczytać. Dowiesz się z niej między innymi:

- jak od podszewki wygląda wyprawowa codzienność i jakie emocje towarzyszą wspinaczom,

- jak zachowuje się na wysokości ludzki organizm,

- kto próbował swoich sił na BroadPeaku i K2 w roku 2021 i jakie ciekawe historie wiązały się z tymi osobami,

- co zdarzyło się podczas ataku szczytowego i dlaczego zginął Mister Kim,

- jak wspominają swoje wyprawy na BroadPeak Krystyna Palmowska (pierwsze w świecie wejście kobiece) i Krzysztof Wielicki (rekord w szybkości zdobycia tej góry),

- jakie dramaty przeżyła na tej górze Wanda Rutkiewicz,

- co Pakistańczycy mówią o talibach i dlaczego w Pakistanie jest tyle zabytków buddyjskich (wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO),

- co się może zdarzyć podczas podróży słynną KarakoramHighway.

Do lektury książki Broad Peak. Darowane życie zaprasza Wydawnictwo Słowne. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment publikacji: 

PRZYGOTOWANIA

– jak K2 zamieniło się w Broad Peak

Marzyło mi się K2* [przyp. red.: Jak na razie jedyną Polką, która zdobyła K2, była Wanda Rutkiewicz]. Druga góra świata zawładnęła moim umysłem wkrótce po powrocie z udanej wyprawy na Lhotse (2019 rok) i wszystko wskazywało na to, że lato 2020 roku spędzę właśnie tam. Los chciał inaczej. Trzy miesiące przed wyprawą świat zamarł w nieznanym nam wcześniej rodzaju szoku – media trąbiły o pandemii, przerażające statystyki wywoływały psychozę strachu, ale wciąż jeszcze miałam nadzieję, że to chwilowe i że po kilku tygodniach wszystko wróci do normy. Pierwszym utrudnieniem stało się zamknięcie siłowni, co oznaczało odcięcie mnie od głównej formy treningu, czyli chodzenia z plecakiem po ruchomych schodach. „Przyjeżdżaj do mnie, mieszkam w 22-piętrowym bloku” – zaproponował kumpel, Damian Rosiński, więc faktycznie ileś treningów zrobiłam właśnie na klatce schodowej jego wieżowca. Po pewnym czasie rozpoznawałam niektóre z pięter choćby po zapachach ze zsypu. Potem z kolei, gdy ogłoszono lockdown, ćwiczyłam w domu, a konkretniej – dostawałam wycisk w ramach internetowych treningów prowadzonych przez Karola Henniga z Formy na Szczyt. 

Ktoś powiedział, że w małym mieszkaniu nie można ćwiczyć? Można… Za sprzęty służyły mi krzesła czy ława, za ciężarki czy sztangę plecak wypełniony zgrzewką wody. Według płynących z laptopa instrukcji robiłam pompki, przysiady, deski…

W czasie lockdownu szalenie mi brakowało wolności, przestrzeni i świeżego powietrza. Tutaj też okazało się, że potrzeba jest matką wynalazków. Balkonu niestety nie mam, ale odkryłam, że małe okienko ze strychu na piątym piętrze bloku na warszawskim Czerniakowie pozwala mi wyjść na dach, z którego widzę Łazienki! Wynosiłam karimatkę i mając dachową przestrzeń jedynie dla siebie, mogłam oddawać się lekturze górskich książek, między innymi tych o K2. Oczywiście w międzyczasie organizowałam wyprawę – negocjowałam z agencją ceny, dogadywałam szczegóły i coraz częściej mentalnie byłam już w Pakistanie.

Niestety, w związku z pandemią żadnej wyprawy nie było. Nadszedł kolejny rok i nowe nadzieje. Wszystko układało się wręcz idealnie. Może nawet za dobrze? Najtrudniej było ze sponsorami, ale w końcu znalazły się firmy, które postanowiły mnie wesprzeć (tu wielkie podziękowania dla najważniejszych sponsorów, którymi byli InterRisk, Douglas i Brother). W każdej wolnej chwili jeździłam w góry, doszkalałam się, a że siłownie znowu działały, w moim ulubionym klubie sieci Zdrofitu mogłam katować się do oporu, bez żadnych taryf ulgowych. Rowery, tabata, no i ruchome schody dawały naprawdę dobre efekty, pilnowałam też ściśle diety – żeby było w niej dużo żelaza (w dużym skrócie: żelazo wspomaga przystosowanie się organizmu do wysokości). W kwietniu pojechałam do Nepalu – prowadziłam grupę trekerów do bazy pod Everestem, ale przy okazji z częścią ekipy weszliśmy też na sześciotysięcznik Lobuche East (6119 m), co traktowałam jako wstępną aklimatyzację.

Miesiąc po powrocie z Nepalu miałam już lecieć do Pakistanu. Nie tylko ja, bo w towarzystwie grupy trekerów, którzy mieli mnie odprowadzić do bazy. Poważne problemy zaczęły się trzy tygodnie przed wylotem. Najpierw ciśnienie podniosła nam informacja, że Polska znalazła się na liście krajów, których obywatele ze względu na covid nie mogą przylecieć do Pakistanu. Ręce nam opadły, ale na szczęście nasz pakistański kontrahent obiecał załatwić stosowne zezwolenie i faktycznie – udało mu się to zrobić. Zaraz potem odwołano nam lot, ale dzięki znajomościom udało się załatwić miejsca na inny. Następna wiadomość tąpnęła mną już solidnie: na listę zbanowanych krajów wpisano również Nepal! Zabrzmiało to fatalnie, bo właśnie Nepalczycy byli organizatorami wyprawy (agencja Seven Summit Treks). Łudziłam się jeszcze, że skoro nam, Polakom, załatwiono zezwolenia, to podobne uda się załatwić także i Nepalczykom. 

Nic z tego. Kilka dni później przyszedł mail od agencji, że jest im bardzo przykro, ale są zmuszeni odwołać wyprawę. Byłam bliska rozpaczy, jednak burza mózgów z Pawłem (moim mężem) oraz Adamem (moim najlepszym przyjacielem, doradcą i wspólnikiem wielu działań), zaowocowała decyzją: szkoda miesięcy przygotowań oraz treningów. Skoro jest jak jest i nie ma szans na K2, to trzeba brać to, co się da, czyli zlokalizowany po sąsiedzku Broad Peak! Tu ryzyka, że i tę wyprawę odwołają, nie było, jako że stała za nią agencja pakistańska, ta sama zresztą, która organizowała nasz treking, czyli Leila Peak Expedition. 

Kolejne dni minęły na błyskawicznym przystosowywaniu się do zmiany celu. Trzeba było szybko wymyślić logo, zamówić nowe banery sponsorskie, zrobić pieczątkę wyprawy, no i milion innych rzeczy. Równocześnie piętrzyły się nowe problemy. Najważniejszy stanowiło to, że do wylotu zostało zaledwie kilka dni, a my wciąż nie mieliśmy wiz. Co z tego, że wnioski złożyliśmy internetowo kilka tygodni wcześniej, skoro nawet nie mieliśmy sygnału, czy ktoś je rozpatruje.

„Ekipa hiszpańska dostała wizy sześć godzin przed wylotem” – śmiał się Akbar, szef agencji, podczas gdy mnie wcale nie było do śmiechu. Wylot miał być we wtorek, w czwartek z Adamem zakomunikowaliśmy Akbarowi, że jeśli do końca następnego dnia nie będzie wiz, odwołujemy wyjazd. Tego, co się działo w piątek, nawet nie chcę wspominać – SMS-y, telefony oraz maile napływały z taką częstotliwością, że nie nadążaliśmy z ich czytaniem. Poruszony został pakistański MSZ, polski MSZ, Ambasada Pakistanu w Polsce i jeszcze inne przydatne kontakty. „Jeśli do siedemnastej nie będzie wiadomości, to już nie mam pomysłu…” – napisał Akbar. Szesnasta pięćdziesiąt wyświetliła się informacja: wizy zostały przyznane.

Przez ostatni tydzień przed wylotem razem z Adamem działaliśmy dosłownie na trzysta procent normy, a mój mąż dzielnie nas wspierał (gdyby nie on, pewnie bym zapomniała o jedzeniu, to on robił za baristę, bo bez kawy nie dałabym rady, nie mówiąc o kwestiach technicznych, jeżdżeniu w roli kuriera itp., itd.). Wyzwoleniem z lawiny spraw tradycyjnie okazał się dopiero moment wejścia do samolotu…

Był jednak jeden naprawdę duży plus całego tego zamieszania, a mianowicie: nie miałam czasu na nadmierne rozmyślania czy roztkliwianie się. Nikt z himalaistów o tym nie mówi, ale przed samym wylotem nie jest nam łatwo. Na etapie planowania wyprawy, wiele miesięcy wcześniej, wszystko jest fajnie – są plany, cele, pełen entuzjazm i hurraoptymizm. 

Nie myśli się o ryzyku, bo wydaje się na tyle odległe, że wręcz nierealne, kompletnie abstrakcyjne. Im bliżej wyprawy, tym częściej pojawiają się myśli o tym, że może być różnie, że możemy nie wrócić, że tak wiele spraw pozostaje w górach poza naszą kontrolą. Tłumimy te myśli i tak naprawdę to chyba też udajemy i gramy – przed bliskimi, znajomymi, a przede wszystkim przed sobą, że jak najbardziej wyprawa nas cieszy i że to fantastyczne realizować te swoje cele. Jednak przed samym wylotem bywa naprawdę kiepsko. Są wyrzuty sumienia wobec najbliższych i mnóstwo myśli, które sprawiają, że zaczynamy się wahać. Jechać? Nie jechać? Nie jechać już trochę głupio, bo wstyd przecież przyznać, że się po prostu boimy. W końcu życie mamy jedno, trochę szkoda by było je stracić.

A czarne myśli i rozmaite „znaki”? No nie, zabobonni nie jesteśmy. Choć może to jakieś proroctwa?

Owszem, mogą być wśród himalaistów i tacy, którzy tego nie doświadczają – pewnie zazwyczaj ci, którzy jeszcze nie mają zbyt dużego doświadczenia i po prostu nie zdają sobie sprawy z ryzyka, albo ci, którzy z jakichś powodów uciekają w góry przed czymś czy przed kimś, stawiając wszystko na jedną kartę. Co do doświadczenia, to wiem po sobie, że przed Everestem zdecydowanie mniej się bałam niż teraz, gdy to już któraś moja wyprawa. A z ucieczką?

Ja w góry nie uciekam – kocham swoje codzienne niegórskie życie i zależy mi na nim ogromnie. Ale wiem, że wiele osób doświadcza nawału obaw i je tłumi. Mało tego, znam himalaistów, którzy przedwyprawowe lęki zagłuszają używkami dającymi im złudną namiastkę luzu. Apogeum lęków stanowi pożegnanie z bliskimi – dla mnie to cholernie ciężki moment, podobnie jak zostawianie koperty z napisem: „Otworzyć, gdyby coś…”. 

Lęk zwykle znika w momencie wylotu. Dociera do nas, że już nic nie zrobimy, samolotu nie zawrócimy, no i uniknęliśmy tego wstydu przed wycofaniem. Z początkiem wyprawy wpadamy już w kulę wydarzeń, która zaczęła się toczyć, a my lecimy z nią ku, zakładamy, szczęśliwej mecie. Teraz już jest okej, zwłaszcza że poznajemy podobnych „wariatów”, no i trzeba się skupić na górze. Strach znika, zastępuje go radość, że znowu jest się w górach, że rozpoczęła się nowa przygoda.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Broad Peak. Darowane życie. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Broad Peak. Darowane życie
Monika Witkowska1
Okładka książki - Broad Peak. Darowane życie

Tak naprawdę to wszystko się dzieje w ułamkach sekund - gdy przytomnieję, w mojej głowie jest tylko jedno jedyne pragnienie: żeby udało się wyhamować!...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje