Czerwone niebo nad Wołyniem to zbeletryzowana historia ziemiańskiej rodziny Kozińskich, zamieszkałej na Kresach „od zawsze".
Autorka z niezwykłą pieczołowitością odtwarza losy własnych bliskich, opierając się w pełni na prawdziwych wydarzeniach oraz relacjach członków swojej rodziny. Wprowadza do opowieści wiele elementów kultury ukraińskiej, podkreślając jak wiele łączy od wieków żyjące ze sobą narody polski i ukraiński.
To opowieść o urokach sielskiego życia codziennego i obyczajach, które odeszły na zawsze, dobrym sąsiedztwie Polaków i Ukraińców. Po czasach spokojnych następują jednak burzliwe lata wojny, która budzi demony i wyznacza początek końca istnienia polskich Kresów…
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Bellona. Dziś na łamach naszego serwisu przeczytacie premierowy fragment książki:
Będzie to opowieść o mnie i moich dziadkach, rodzicach, wujostwie, ciociach, kuzynach – czyli o rodzinie Kozińskich, pochodzącej z Kresów i zamieszkującej Wołyń od wieków. Według źródeł Kozińscy pieczętowali się herbem nadanym przez Ludwika Węgierskiego Kierdejowi, który miał być pochodzącym z Krymu potomkiem chana Tatarów Perekopskich. Ów Kierdej wyróżnił się podczas zdobywania zamku bełskiego w 1377 roku i otrzymał w nagrodę indygenat polski. Świadectwem tego wydarzenia są lilie wzięte z herbu królewskiej dynastii Andegawenów. Od Kierdeja pochodzą rody, które przybrały nazwiska od posiadłości przypadłych im po wielkim protoplaście, początek rodu Kozińskich zaś sięga XIV wieku, wywodzili się oni bowiem z osady Kozin w województwie wołyńskim. Natomiast moja opowieść rozpoczyna się od lat międzywojennych i obejmuje drugą wojnę światową, aż do opuszczenia przez moją rodzinę Ziemi Wołyńskiej i osiedlenia się na polskich ziemiach zachodnich. Oparłam ją na wspomnieniach moich bliskich, a w szczególności mojego taty.
Seniorem rodu był mój dziadek Wincenty, ożeniony z babcią Michaliną Kotwicką zaraz po zakończeniu I wojny światowej. Ojciec babci Michaliny, a mój pradziadek Andrzej Kotwicki był dość majętnym ziemianinem. Posiadał dwieście włók ziemi, dwór otoczony fosą i ogromne sady. Ponieważ miał dwanaścioro dzieci, każdemu podarował po kawałku swojego majątku. Takim to sposobem w posiadanie jednej części ojcowizny po ślubie z moim dziadkiem Wincentym weszła moja babcia Michalina. Po weselu młodych połączyły się też ich majątki. Zamieszkali oni w nowym domu we wsi Okopy na Wołyniu Podolskim. Urodziło im się czworo dzieci: Helena, Franciszek, Dominik i Zdzisław. Zdzisław był najmłodszym z czwórki rodzeństwa. Przyszedł na świat, kiedy Helena ukończyła trzynasty rok życia, a więc różnica wieku między rodzeństwem była znaczna.
W domu Michaliny i Wincentego panował zawsze nabożny spokój. Wincenty był mężczyzną o łagodnym usposobieniu – spokojny, opanowany i zawsze życzliwy dla otoczenia. W chwilach wolnych od pracy siadał na ławce pod drzewem i palił fajkę, rozmyślając. Obok niego układał się leniwie pies – czarny podpalany wilczur Nerek. Wincenty zwykł ubierać się na podobieństwo chłopów ukraińskich zamieszkujących okoliczne wsie: latem nosił białą koszulę wypuszczoną na spodnie, a do niej zakładał szeroki skórzany pas.
Michalina była przeciwieństwem męża. Ubrana zawsze elegancko, lecz z umiarem, jechała co niedzielę bryczką do kościoła. Kościół katolicki, do którego chodzili też prawosławni, oddaleni od cerkwi Ukraińcy, został wybudowany między innymi także dzięki jej staraniom. Fakt ten udokumentowano w książkach parafialnych kościoła i upamiętniono na tablicy ku czci fundatorów. Babcia Michalina uczestniczyła czynnie w fundacji założonej i działającej na rzecz budowy kościoła. Zbierała, jak tylko mogła najlepiej, środki na jego wzniesienie, potem stale pilnowała też budowy, była ciągle obecna przy powstawaniu świątyni. Za tę pełną poświęcenia pracę otrzymała, tak jak i inni fundatorzy, specjalny list z podziękowaniem od papieża. List ten został odczytany na pierwszej mszy świętej w obecności ludzi z całej parafii.
Do tego kościoła schodziły się co niedzielę rodziny zamieszkałe w najbliższych trzech polskich wsiach: w Okopach, Budkach Borowskich i Dołhani. Samo przybycie do kościoła stanowiło dla ludności polskiej swego rodzaju okazję do uczestniczenia we wspólnocie polskości, zawierania sąsiedzkich przyjaźni, wymiany poglądów, rozmów. Było to spotkanie polskiej elity intelektualnej – nauczycieli, lekarzy, ziemian – ale także rolników, kupców, a z nimi ludności ukraińskiej. Kościół stanowił enklawę kultury polskiej, ściśle połączonej z tradycją chrześcijańską.
Rodzina Kozińskich brała czynny udział w rozwoju wsi. To w ich domu mieściła się biblioteka, a po sąsiedzku w domu Romaniewiczów – szkoła podstawowa.
Wszyscy Kozińscy i zaprzyjaźnieni z nimi Romaniewiczowie spotykali się zawsze na porannej niedzielnej mszy w kościele. Seniorka rodu Romaniewiczów, sędziwa już dama, miała zwyczaj siadania na wyznaczonym specjalnie dla niej miejscu, w pierwszej ławce, tuż przed ołtarzem. Kiedy brała do rąk książeczkę do nabożeństwa, zakładała okulary na nos, po czym odkładała je z powrotem na ławkę. Kiedy natomiast szła do komunii świętej, zostawiała okulary na ławce. Na ten moment czekał piętnastoletni wówczas Dominik Koziński. Podchodził skulony cichutko do ławki, brał do rąk okulary babci Romaniewiczowej i zakładał sobie. Podnosił się wtedy wysoko z kolan – tak żeby go wszyscy widzieli – i ukazywał ludziom wokół. Rozbawiona młodzież, zajmująca miejsca na chórze, wybuchała tłumionym śmiechem.
Z udziałem Dominika Kozińskiego zdarzył się w kościele także inny incydent. Otóż jego wuj, poważny oficer Wojska Polskiego, zwykł siadać na przygotowanym specjalnie dla niego krześle. Pewnego razu, zasiadając na swoim miejscu, jak zwykle zarzucił z godnością za poręcz długie poły wojskowego szynela, które zwisały luźno za krzesłem. Dominik tylko na to czekał – kiedy niespodziewający się niczego wuj pogrążył się w modlitwie, figlarz przytwierdził jego szynel metalowymi pineskami do krzesła. Jakież było rozbawienie młodzieży stojącej na chórze, kiedy podczas Podniesienia wuj wstał razem z krzesłem!
Były to figle Dominika Kozińskiego, zapamiętane na zawsze przez bliskich i znajomych. Sam Dominik był swego czasu oczkiem w głowie całej rodziny, szczególnie jego matki Michaliny – a to dlatego, że będąc dzieckiem, często chorował i matka, chcąc wynagrodzić jego cierpienia, pozwalała mu na figle, a więc dokazywał, ile chciał, z przyzwoleniem wszystkich, ponieważ jego psoty nie wyrządzały nikomu krzywdy – wręcz przeciwnie, rozbawiały wszystkich wokół.
Książkę Czerwone niebo nad Wołyniem kupicie w popularnych księgarniach internetowych: