Catherine nie mówi. Trauma, jaką przeszła, okazała się zbyt głęboka. Nie potrafi odezwać się do lekarzy, męża, dzieci czy przyjaciół. Aby odzyskać mowę, musi powrócić do przeszłości. Do Luciana, który był miłośnią jej życia, lecz później ich związek się rozpadł. Człowieka, o którym nigdy nie zapomniała. Do lektury powieści Nie powiem zaprasza Wydawnictwo Czarna Owca. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy jej premierowy fragment. Dziś czas na kolejną część tej historii. Tłumaczenie: Aga Zano.
Piętnaście lat wcześniej
Od czego powinniśmy zacząć, ukochany? Może od dawno, dawno temu była sobie dziewczyna, która nie miała pojęcia o miłości, pożądaniu ani tym szczególnym poczuciu wolności, jakie miałeś jej podarować. Przyjechała na uniwersytet z nowiutką walizką Samsonite i kompletem pościeli Cath Kidston. Jedynaczka: rozpieszczana, uwielbiana, od osiemnastu lat unosząca się w nadmuchanym helem rodzinnym triumwiracie. Zaczęła poznawać nowych przyjaciół – jeden z nich miał się okazać jej przyszłym mężem, jak to w bajkach bywa. Wszystko przychodziło jej z łatwością: posada w studenckiej gazecie, wachlarz piątek zwalniający ją z egzaminów, gładka przemiana koleżanki z roku w najlepszą przyjaciółkę. Sześć tygodni po rozpoczęciu drugiego roku studiów, kiedy drzewa zaczynały już stroić się w złoto, karminową czerwień i bananową żółć, na ćwiczenia wtargnął nagle jakiś chłopak i zatrzęsła się ziemia. To byłeś ty.
Tamtego dnia na ćwiczeniach było nas pięcioro albo sześcioro. Siedzieliśmy w kręgu na powycieranych fotelach nie od kompletu i słuchaliśmy, jak profesor Hardman tłumaczy, że Milton przedstawia Szatana jako bohatera wojennego. Miał płaski, usypiający głos i skórę o błękitnawym odcieniu, jak po ekshumacji, i mówił z zamkniętymi oczyma, zawsze trzymając się za pierś po lewej stronie, jakby obawiał się nadchodzącego ataku serca.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i wszedłeś do sali. Miałeś na sobie wymięte wczorajsze ubranie, a włosy sterczały ci na wszystkie strony, ale nic nie byłoby w stanie ukryć twojego piękna. Każdy student w pomieszczeniu wiedział, jak się nazywasz.
– Ach, pan Wilkes. Miło, że pan do nas dołączył. Może zajmie pan miejsce obok pani Elliot – profesor wskazał na pusty fotel obok mnie – i przeczyta nam pan fragment.
Miałeś głęboki, czysty głos. Czytałeś z nadnaturalną swobodą, która u osób twojego pochodzenia zawsze wydaje się czymś oczywistym. Profesor Hardman znów zamknął oczy i wsłuchał się w nieskrępowany opis Szatana. Minęło pełne pięć minut, zanim wreszcie podniósł rękę i powiedział:
– Wspaniała recytacja, dziękuję. Ale co ten wstęp mówi nam o Szatanie?
Czułam, jak reszta grupy czeka w nadziei, że się zająkniesz, potkniesz, chluśniesz takim samym ogólnikowym bełkotem, jaki oni wyrzuciliby z siebie pod presją czasu, ale ty zamiast tego oznajmiłeś, że nie przekonuje cię obraz Szatana-bohatera, jaki kreśli Milton. Wypunktowałeś niezgrabne opisy diabła w księdze IV i V, pokazując, że w przeciwieństwie do nas przeczytałeś cały poemat i wyrobiłeś sobie własne zdanie na jego temat. Po twojej wypowiedzi nastąpiła chwila ciszy, w której wyraźnie dźwięczała nienawiść reszty grupy. Mieli pretensje o twój wygląd, pewność siebie, rzekome bogactwo, a teraz też o ten pokaz bezwzględnej, niepohamowanej inteligencji. Ale nawet wtedy, na samym początku, ja poczułam pierwsze drgania podziwu.
Kiedy po zajęciach przeszliśmy przez podwórze na ulicę, naszym oczom ku ogólnej satysfakcji ukazała się strażniczka miejska, wypisująca mandat dla błękitnego Austina-Healeya. Wszyscy wiedzieliśmy, że należy do ciebie.
– O, szlag – mruknąłeś pod nosem i złapałeś mnie za ramię. – Mogłabyś chwilkę poczekać, aż się tym zajmę? Proszę. Chciałem cię o coś zapytać.
Po raz pierwszy spojrzałam ci prosto w oczy. Miały barwę jadeitu, były jednocześnie blade i niepokojąco przenikliwe.
Nie słyszałam, co do niej powiedziałeś, ale ze zdumieniem przyglądałam się, jak strażniczka słucha twojej obrony, a jej twarz powoli rozciąga się w uśmiechu. Kiedy ruszyłeś z powrotem w moją stronę, ona już darła mandat na dwoje.
– Następnym razem nie będę taka miła! – zawołała, a ty pomachałeś jej w geście podziękowania, choć ani na chwilę nie oderwałeś wzroku od mojej twarzy.
– Zawsze musi wyjść na twoje?
– Staram się, żeby tak było. A skoro już o tym mowa, zabieram cię na lunch. Teraz. Lokalizacja – niespodzianka. Odbierze ci dech.
– Przykro mi, nie mogę.
Odwróciłam się, ale znów chwyciłeś mnie za ramię.
– Co się stało? Dlaczego jesteś taka… – Przez chwilę szukałeś właściwego słowa, aż wreszcie je znalazłeś. – Nieprzystępna?
Byłeś tak zaskoczony, że nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Wątpię, żeby dziewczyny często dawały ci kosza.
– Mam swoje zobowiązania. Praca, znajomi, różne takie.
– Daj spokój, chyba znajdziesz w grafiku godzinę na lunch?
– Widzisz, kłopot w tym, że właśnie zaczęłam się z kimś spotykać.
Głupio się poczułam, kiedy to mówiłam. Policzki mi zapłonęły. Ale ty tylko się roześmiałeś.
– Cóż, nie wiem, czego się spodziewałaś, ale ja myślałem tylko o lunchu. Owoce morza, niewykluczone, że z lampką wina. Co w tym złego?
Stałam przed tobą znieruchomiała. Chciałam iść, ale wiedziałam, że nie powinnam. Myślałam o Samie, choć pragnęłam być z tobą. Gdybym tylko wiedziała, że właśnie w tamtej chwili przyszłość przybrała twój kształt.
– Nie tym razem – oznajmiłam, jakbym odmawiała zakupu zmiotki od obwoźnego sprzedawcy.
Natychmiast zauważyłeś, że biję się z myślami, zrozumiałam to po twoim ostatnim uśmiechu, który posłałeś mi, odchodząc do bladoniebieskiego samochodu.
– Więc spróbujemy jutro – powiedziałeś na pożegnanie.